Annette (2021) - recenzja, opinia o filmie [HBO]. Musical pisany jakby na kwasie
Henry McHenry jest komikiem i od niedawna chłopakiem słynnej śpiewaczki operowej, Ann Defrasnoux. Ich sielskie życie wywraca się do góry nogami, kiedy Ann zachodzi w ciążę i dziewięć miesięcy później rodzi się im córka, Annette. Czy dziecko będzie dla nich nowym początkiem, czy może początkiem końca? Wspominałem, że dziecko przez prawie cały film jest drewnianą lalką, jak Pinokio? Nie? To lepiej zapnij pasy.
Żeby nie było - nigdy nie eksperymentowałem z kwasem, więc tytuł recenzji może być trochę przestrzelony, ale tak właśnie wyobrażam sobie to doświadczenie. Specyficzny, senny montaż, plany zdjęciowe, które nawet nie próbują ukryć faktu, że mają może ze dwa metry głębokości, po czym przechodzą w malowane tła. Carax mocno gra też kolorem, korzystając z zieleni, czerwieni, żółci aby pokazywać emocje towarzyszące bohaterom, a także po prostu kojarząc ich z konkretnym kolorem. Do tego wszyscy opowiadają co się z nimi akurat dzieje za pomocą śpiewu, a tytułowa Annette przez większą część filmu jest zrobiona z drewna. Jeśli ten film nie powstawał na wspomagaczach, to aż strach pomyśleć, co na co dzień siedzi w głowie autora.
Annette recenzja filmu - Historia upadku gwiazdy
Otwieramy numerem muzycznym, w trakcie którego niemalże wszyscy aktorzy z filmu (i nawet reżyser), maszerują ciemnymi ulicami miasta i pytają, czy mogą już zaczynać przedstawienie, jakby świadomi tego, że są w filmie. Na podobne przejawy samoświadomości trafimy jeszcze wiele razy w trakcie filmu, choć zmiana percepcji nigdy nie jest w żaden sposób anonsowana. Forma to mocno eksperymentalna, tak jak i zresztą cały film. Próżno tu szukać normalnych dialogów. Bohaterowie raczej zwykle śpiewają do siebie, czy też do widza, często informując nas o swoich obecnych rozmyślaniach, czy stanie ducha. Ale nie tylko. Na przykład scena, w której poznajemy granego przez Simona Helberga (Howard z "Teorii wielkiego podrywu") Akompaniatora to po prostu dwuminutowa autoprezentacja postaci, jej historii i ambicji. Zdecydowanie wypada dziwnie - tak jak i cały film - ale nie jestem przekonany, czy dobrze. Tego typu wprowadzanie postaci na środek sceny żeby opowiedziała kim jest, a później zniknęła na pół filmu kojarzy mi się z dziecięcymi przedstawieniami, organizowanymi dla rodziców, a nie profesjonalnym kinem. Choć, patrząc na kształt reszty filmu, nie mam cienia wątpliwości, że było to jak najbardziej celowe zagranie ze strony autora.
Oczywiście istnieje w "Annette" I bardziej standardowa fabuła, historia, którą da się opowiedzieć. To historia postaci Adama Drivera, jego walce z własnymi ambicjami i frustracjami. Już na początku filmu doradza widowni, aby nigdy nie próbowała zaglądać w głąb otchłani, ponieważ mogą się z niej już nie wydostać, wyraźnie sugerując to, co stanie się z nim później, kiedy rozwijająca się kariera jego żony (granej przez Marion Cotiliard) i jego skasowany stand-up przeleją czarę goryczy i zazdrości – symbolizuje ją ten sparowany z nim zielony kolor. Jeśli chcieć zagłębić się we wszystkie metafory i aluzje, z których korzysta reżyser, wychodzi z nich niezły obraz człowieka zepsutego, skoncentrowanego wyłącznie na sobie. Szkoda, że twórcy nie sięgnęli głębiej, nie zaprezentowali bardziej pełnego portretu artysty.
Annette recenzja filmu - Dużo metafor, mało fabuły
Jest tu również sporo alegorii, zaczynając od ułożonej w symbol krzyża pępowiny Annette. To właśnie od narodzin córki zaczyna się zjazd Henry'ego w mrok. Po drodze znajdziemy również wyraźne odwołania do mycia stóp przez Jezusa, sądu nad nim, a cały kształt historii kojarzył mi się pod pewnymi względami z "Portretem Doriana Greya" Oscara Wilde'a.
Nie jestem natomiast przekonany, czy tak mocne poleganie na przenośniach i niedopowiedzeniach nie jest odrobinę przesadą. Trudno też było mi brać na poważnie drewnianą lalkę jako żywe dziecko. Finałowa scena filmu pozwala jasno zrozumieć skąd akurat taka decyzja reżysera, ale nie zmienia to faktu, że przez cały film jest to widok dziwny i zabawny.
Nawet sama warstwa muzyczna filmu jest mocno niestandardowa. Kilka piosenek składa się w zasadzie wyłącznie z jednej, powtarzanej w kółko linijki, co bardziej męczy, niż bawi. Większość utworów nie jest przesadnie chwytliwa, ani nawet przyjemna w odbiorze, choć przyznam, że finałowy duet Henry'ego i Annette zrobił na mnie wrażenie – tak samo jak jakość ścieżki dźwiękowej ogólnie. To z tekstami mam problem. Ostatecznie jednak nie potrafię skupić się wyłącznie na bezapelacyjnie głębokim, drugim dnie filmu. Przeszkadza mi sposób prowadzenia historii, spora ilość nie służących absolutnie niczemu, krótkich scen, specyficzne aranżacje muzyczne, fakt że zatrudnili Marion Cotiliard tylko po to by zdubbingować wszystkie jej partie operowe.
"Annette" to zdecydowanie ciekawe przeżycie i film który można rozkładać na czynniki pierwsze scena po scenie. Nie jest to jednak kino przyjemne, ani proste w odbiorze. Na pewno dla części widzów będzie to jeden z ciekawszych filmów ostatnich lat, przesuwający granice, bawiący się formą, rozciągający ją do granic możliwości. Ja jednak nie zaliczam się do tej grupy i dla mnie "Annette" było po prostu zbrodniczo wielkim przerostem formy nad treścią. Ciekawy eksperyment, niestandardowo nagrany i zagrany, ale jednak nie do końca udany. No i nie wiem na jaki sukces Henry liczył z tak mizernym stand-upem!
Atuty
- Praktycznie każde ujęcie pełne jest metafor i ukrytych smaczków;
- Finałowy duet Henry'ego i Annette;
- Czysto muzycznie bardzo dobry;
- Interesujący montaż.
Wady
- Większość piosenek raczej trudna w odbiorze (czytaj: nie podobały mi się);
- Lalka Annette strasznie rozprasza;
- Parę krótkich scen służy absolutnie niczemu;
- Przerost formy nad treścią.
"Annette" to musical inny niż wszystkie inne. Audiowizualnie bardzo ciekawy, awangardowy, ale gubią się gdzieś w tej formie treść i ton. Polecam jedynie fanom reżysera. Dla reszty może okazać się być nieporozumieniem.
Przeczytaj również
Komentarze (11)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych