Thor: Miłość i Grom (2022) – recenzja, opinia o filmie [Disney]. Kolejna klasyczna przygoda Thora
Thor kontynuuje powolny proces wracania do pełni zdrowia psychicznego. Nie ułatwi mu tego na pewno pojawienie się bladego faceta z facjaty przypominającego Marylina Mansona, za to z pokaźnym mieczem w dłoni oraz kobiety, która kiedyś była bliska jemu, teraz za to spędza cały wolny czas z jego ex-bronią. Thor będzie musiał jednocześnie walczyć z potężnym przeciwnikiem, jak i dawnymi uczuciami. Są też cholernie głośne kozy. Lepiej zapnij pasy.
Taika Waititi ma niesamowity talent do łączenia kompletnie odjechanych gagów z absolutnie przygnębiającymi, ludzkimi dramatami – nierzadko w obrębie jednej sceny. Już „Dzikie łowy” z 2016 pokazywały tę jego niezwykłą umiejętność, parując radosne, choć dziwne biesiadowanie z okazji urodzin ze śmiercią jednej z postaci. Tak nagle, bez ostrzeżenia. Cięcie, po cięciu. „Thor: Ragnarok” i wcześniejsze „Co robimy w ukryciu” były bardziej bezpośrednio komediowe, choć w obu (no, może z dokumentem o wampirach trochę przesadzam) znalazło się miejsce na bardziej spokojne, ciche momenty nacechowane emocjami, oparte o występy aktorów. Później przyszedł „Jojo Rabbit”, którego uwielbiam i uważam, że każdy powinien obejrzeć. Waititi potrafi brać poważne tematy i obracać je w taki sposób, żeby pokazać widzowi ich bardziej komiczne strony. Dlatego główny bohater „Jojo Rabbit” jest w Hitlerjugend, a sam Adolf jest jego zmyślonym przyjacielem. Do kompletu Waititi obsadził sam siebie w roli Hitlera, bo stwierdził, że to niesamowicie zabawne, że Żyd zagra naczelnego antysemitę świata. I ma rację. Dzisiejszy film to oczywiście wciąż kino superbohaterskie – Disney dał reżyserowi spore pole do manewru, ale pewnych granic się nie przeskoczy – ale pod tą wierzchnią warstwą kryje się melodramat z komediowym pazurem. Tak jak tylko Waititi potrafi.
Thor: Miłość i Grom recenzja filmu - Nowe i stare twarze
Przyznam, że drażni mnie już trochę kiedy scenarzyści zapowiedzą jakąś ciekawą nowość na koniec jednego filmu, po czym kolejni natychmiast się z niej wycofują w kolejnym. Żeby daleko nie szukać – Eddie Brock Hardy’ego w MCU. Tak samo tutaj. Kiedy ostatni raz widzieliśmy Thora (Chris Hemsworth) zakładam właśnie „Asgardians of the Galaxy”. Świetny team up, pełen komediowego potencjału. Szkoda, że rozpadli się dosłownie po pierwszej scenie „Miłość i Grom”. Niby dobrze, że w ogóle pociągnęli temat, ale i tak szkoda, że ograniczył się do jednorazowego występu. W nagrodę za pomoc ekipa dostaje dwie, niesamowicie głośne i przy tym zabawne, kosmiczne kozy, które znawcy nordyckiej mitologii rozpoznają natychmiast jako Tanngrisnir i Tanngnjóstr. Można się domyślić na czym będzie polegało ich zadanie w filmie i – znowu – wątpię aby wielu reżyserów/scenarzystów wpadło na taki pomysł.
Thor wraca do domu pomagać swoim, ponieważ na horyzoncie pojawiło się nowe zagrożenie – Gorr Bogobójca (Christian Bale). Wzgardzony przez swojego boga humanoid, którego jedynym celem jest wymordowanie wszystkich bogów tego świata. To mógłby być jeden z najlepszych, jeśli nie w ogóle najlepszy czarny charakter w całym MCU, gdyby tylko dać mu trochę więcej czasu ekranowego, odpowiednio go zaprezentować. Bale nawet jeśli mówi, że nie ma już ochoty na kino superbohaterskie, to jak już przyjął rolę, to daje z siebie wszystko. Otwierająca film scena z jego udziałem potrafi rozerwać serce – być może się mylę, ale zdaje się, że jeszcze czegoś takiego w MCU nie mieliśmy. Później niestety jest go raczej niewiele i najczęściej widzimy jedynie powtarzający się ileś razy ruch wbijania miecza w ziemię i uwalniania w ten sposób cienistych demonów. Rozwiązanie jego wątku jest bardzo satysfakcjonujące, a gra aktorska Bale’a sprawia, że ciężko jest pozostać na Gorra obojętnym. Ja musiałem wycierać oczy, przyznaję.
Natalie Portman powraca do roli Jane Foster po tym jak obraziła się na MCU po „Thor: Mroczny świat” (nie dziwię się, marny był ten film)! Adaptując historię z serii, w której Thor stał się niegodny Mjolnira, a Thorem stała się Jane, wracamy do doktor Foster, kiedy ta siedzi w szpitalu z kroplówką pełną chemii. Rak. Nauka nie jest w stanie jej pomóc, więc szuka rozwiązania w mistycyzmie. Co więksi pieniacze zdążyli skreślić film na długo przed jego premierą, bo jak nic Jane będzie po prostu lepszą, bardziej kompetentną wersją Thora, niż sam Thor. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku Lokiego, Hawkeye’a i paru innych. No więc spieszę donieść, że tak jak Potężna Thor radzi sobie bardzo dobrze, tak nie jest prezentowana jako ta lepsza, podczas gdy oryginał to chodzący żart. Ich relacja komplementuje się wzajemnie, podobnie jak i poza strojami bojowymi, ponieważ sercem filmu jest ich uczucie, a nie kto ma większą bułę. Choć trzeba przyznać, że zarówno Portman, jak i Hemsworth imponują rozmiarami swoich.
Thor: Miłość i Grom recenzja filmu - Czworokąt miłosny w komediowym wydaniu
To właśnie na romansie Waititi skupił się najmocniej, trochę kosztem Gorra. Dzięki narracji Korga (Waititi) usłyszymy i zobaczymy jak wyglądało ich wspólne życie na ziemi, dlaczego ich związek ostatecznie się rozpadł, a nawet jak to się stało, że Mjolnir wybrał właśnie ją. A właśnie! Mjolnir i Stormbreaker – była i obecna broń Thora – są w tym filmie postaciami. Zupełnie serio. To wciąż metal i drewno, nie nabierają ludzkich kształtów, ani nie zaczynają mówić, ale Waititi nadaje im charakter. Thor w retrospekcjach gada do swojego młota, jakby był żywą istotą, a kiedy widzi go później z Jane (jego była dziewczyna i najlepszy przyjaciel razem?! To musi boleć), robi się lekko zazdrosny i melancholijny, co nie umyka uwadze Stormbreakera. Nie wiem jakim cudem coś tak niedorzecznego jak siekiera wsuwająca się powoli w kadr, obok Thora, kiedy ten gapi się na Jane i Mjolnira może być aż tak zabawna, ale jakimś cudem jest.
„Thor: Miłość i Grom” poszerza całkiem mocno świat MCU. Podobnie jak w komiksach, dowiadujemy się, że nie tylko nordycka mitologia jest zasadniczo prawdą, ale praktycznie każda jedna. Stoi to co prawda w lekkiej opozycji do faktu, że z początku Asgard prezentowany był po prostu jako inny, bardziej zaawansowany świat, a teraz okazuje się, że tylko specjalny miecz Gorra jest w stanie zabić boga (niech ktoś poinformuje o tym Lokiego), ale jakoś to zapewne kiedyś załatają. Oczywiście jest to film Taiki, więc bogowie nie są tak, hmmm, boscy jak można by sobie wyobrażać. Russel Crowe jest świetny jako Zeus – król bogów z brzuszkiem, myślący głównie o jedzeniu i orgiach. Nie podobało mi się natomiast jak wykonana została jego ikoniczna broń – błyskawica. Jakaś taka… plastikowa była. Pozostali bogowie są jak na razie jedynie elementami tła, ciekawostkami dla widzów do zauważenia.
W kwestii technicznej jest to tylko i aż po prostu kolejny film Marvela. Inne światy wyglądają ciekawie i bardzo kolorowo, sceny akcji są bombastyczne i niemalże w pełni robione na green screenie. Aktorzy właściwie zawsze wkomponowani są w te dzieła sztuki komputerowej bardzo dobrze, nie rzuciło mi się w oczy aby ktoś wystawał, czy w inny sposób nie pasował. Zdziwiło mnie natomiast jak wiele razy powtarzały się podobne ujęcia (a film nie jest jakoś bardzo długi, dwie godzinki i po sprawie). Czy to wspomniany już Gorr wbijający miecz w ziemię, czy Thor lecący ze Stormbreakerem w kierunku wrogów – zawsze w zwolnionym tempie, zawsze od lewej do prawej. Nie dało się wprowadzić odrobinę większej różnorodności?
Ścieżka dźwiękowa, jak można się było spodziewać, jest doskonała. W trakcie filmu Waititi opierał się przede wszystkim na dokonaniach Guns N’ Roses – otwieramy młócką pod Sweet child of mine, później przy pierwszych odwiedzinach New Asgard przygrywa (trochę przewidywalnie) Paradise City, a bliżej finału grupa tych dobrych naciera na tych złych pod końcówkę November Rain. Oczywiście Gunsi to nie wszystko. Kiedy razem z napisami końcowymi z głośników zaczyna lecieć Rainbow in the dark od Dio, to aż nie chce się wstawać z fotela. Szkoda, że ta rockandrollowa atmosfera, tak mocno promowana w trailerach i pierwszym akcie filmu, później po prostu gdzieś znika. Chętnie przytulił bym cały film zrobiony w taki sposób i Thora w jeansach.
„Thor: Miłość i Grom” jako komedia jest po prostu genialnym filmem. Jako kino superbohaterskie lekko niedomaga, zapewne ze względu na skupienie się w pierwszej kolejności na romansie. Otwierająca film scena jest oczywiście bardzo mocna, lecz jeśli się nad nią trochę zastanowić, to pełna jest pytań, na które jedyną odpowiedzią zdaje się być „bo tak”. Bliżej końca dostajemy natomiast scenę walki, do zaakceptowania której potrzeba jest dużo dobrej woli i zawieszenia niewiary. Walki z cieniowymi demonami są jedynie watą, bo nie są oni godnymi przeciwnikami dla naszych bohaterów, a Gorra i potyczek z nim jest po prostu mało. Niemniej, jeśli przymknąć oko na te rzeczy i pamiętać, że Waititi chciał swoim nowym filmem opowiedzieć przede wszystkim o miłości, to wyjdzie nam, że to bardzo piękny, uczuciowy film o latających ludziach w pelerynach.
Atuty
- Jak zawsze u Taiki, komediowe złoto;
- Same szlagiery w soundtracku;
- Świetnie poprowadzony wątek romantyczny – z jajem i uczuciem;
- Mjolnir, Stormbreaker i kozy;
- Kilka pomysłowych zabaw kadrem;
- Christian Bale jako Gorr byłby najlepszym czarnym charakterem MCU…
Wady
- …Gdyby dostał trochę więcej czasu na ekranie;
- Kilka wydarzeń wziętych „z powietrza”, bardzo umownych;
- Mało widowiskowe sceny walki;
- Korg wtrącający się regularnie z retrospekcjami wprowadza narracyjny chaos.
„Thor: Miłość i Grom” ma wszystko to, za co ludzie pokochali „Thor: Ragnarok” tyle, że w większych ilościach. Masa świetnego humoru, tona serca i jeden z najciekawszych czarnych charakterów w MCU. Szkoda, że ostatecznie trochę niewykorzystany, bo ważniejszy był wątek romantyczny. Dobra zabawa, ale niektóre elementy scenariusza trzeba po prostu zaakceptować.
Przeczytaj również
Komentarze (31)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych