Ja jestem Groot (2022) – recenzja, opinia o serialu [Disney]. Pięć krótkich opowieści
Co porabiał Groot pomiędzy pierwszą częścią „Strażników Galaktyki”, a „Wojną bez granic”? Bycie dzieckiem nie jest łatwe, a w kosmosie i pod opieką bandy zabójców i kryminalistów to już w ogóle. Najnowszy projekt Marvela nie namiesza w kanonie, nie wprowadza też nowych wątków, które być może zostaną rozwinięte w trzecich „Stażnikach”. W ogóle nie robi niczego konkretnego. To po prostu pięć czterominutowych historyjek o humorystycznym zabarwieniu, pokazujących Groota w różnych sytuacjach.
James Gunn ma talent do eksponowania mało znanych, lekko zapomnianych, archaicznych wręcz postaci. Strażnicy nie byli zbyt popularni, kiedy debiutowali pod koniec lat sześćdziesiątych. Ich seria była przerywana kilkukrotnie, aż w końcu zakończono ją w 1995. Dopiero w 2008 komiksopisarz Dan Abnett i rysownik Andy Lanning, po pracy nad postacią Novy dla kosmicznego crossoveru „Annihilation” wystartowali z nową iteracją Strażników, tą którą znamy z filmów. Wciąż jednak trudno było nazwać ich hitem sprzedażowym. Dopiero film z 2014 zrobił z nich gwiazdy, markę na tyle silną, że doczekała się nawet swojej własnej, wysokobudżetowej gry (skądinąd świetnej, choć mi osobiście strzelanie pod koniec wychodziło już bokiem). Oczywiście to nie tak, że przyszedł sobie James Gunn do Marvela i powiedział, że chce zrobić film o tych mało popularnych typkach. Plan istniał już znacznie wcześniej, tak samo jak i wstępna wersja scenariusza. James jedynie przepisał go i dodał od siebie elementy, które dzisiaj uważane są dla marki za niezbędne i oczywiste, jak choćby walkman Petera. Jego wersja „Strażników” była zabawna, robiona niby na poważnie, ale z przymrużeniem oka. Sam Groot jednak nie był przesadnie wesołkowaty. Ta transformacja nastąpiła dopiero wraz ze sceną po napisach, w której jego malutka wersja tańczyła sobie wesoło w doniczce za każdym razem, kiedy siedzący obok Drax akurat na niego nie patrzył. Ludzie natychmiast zakochali się w „Baby Groocie” i tak oto, osiem lat po premierze filmu, dostajemy poświęcony jemu i tylko jemu serial.
Ja jestem Groot (2022) – recenzja serialu [Disney]. Nic odkrywczego, ale z jajem!
Jak tu rozpisać się na sześć tysięcy znaków o serialu, który w całości trwa krócej niż dwadzieścia minut (chyba, że liczyć też napisy końcowe – początkowych akurat nie ma, bo niecierpliwy Groot przewija za każdym razem logo MCU, kochany)? Nie mam pojęcia, ale spróbuję. Każdy z pięciu odcinków opiera się na jakiejś jednej, prostej koncepcji, przywodząc na myśl klasyczne, krótkie animacje Disneya, w których Donald próbował zrobić gofry, Goofy uczył się jeździć na nartach i tak dalej. Mamy więc pierwsze kroki Groota poza doniczką, rysowanie obrazka ze wszystkimi Strażnikami (piękny efekt końcowy, wzruszający wręcz), bawienie się zrobionymi z liści „włosami”, tańce i na koniec odkrycie nowej, maleńkiej cywilizacji. Nie są to przesadnie nowatorskie pomysły na scenariusze i większość z nich gdzieś już kiedyś widzieliśmy, jak choćby ten z opieką nad nową cywilizacją wykorzystany wcześniej choćby w „Futuramie”. Tym, co sprawia, że po skończeniu jednego odcinka natychmiast ma się ochotę włączyć kolejny jest... króciutki czas trwania. Ale również humor!
Baby Groot kupił publiczność tym, że był słodki i jednocześnie pełen ikry i na tej samej koncepcji jedzie dzisiejszy serial. Mały nigdy się nie poddaje, jest uparty i przy tym niesamowicie uroczy, kiedy na przykład walczy z drzewkiem bonsai, znajdując się jeszcze w swojej doniczce. Spora część gagów jest raczej przewidywalna. Oczywiście, że pracując nad uroczym prezentem dla swojej rodziny, maluch zniszczy pół statku. Jasne, że dziecko opiekujące się malutką społecznością nie jest najlepszym pomysłem. Lecz reżyserka i scenarzystka Kristen Lepore potrafi czasami zaskoczyć. Wydaje mi się, że moim i juniora ulubionym odcinkiem był ten z tańcami. Zaczyna się niemalże jak horror. Noc, dziwne hałasy, jedyne źródło światła pochodzi z zegarka robiącego za latarkę, zamocowanego na czole Groota. Klimat szybko jednak staje się lżejszy, kiedy maluch odnajduje źródło hałasu i zaczyna z nim... tańczyć. Można i tak. Finał wziął mnie kompletnie z zaskoczenia, sprawiając, że dosłownie wybuchnąłem śmiechem. Do kompletu idealnie wykorzystuje jedyne trzy słowa, którymi posługuje się główny bohater (pięć, jeśli liczyć „we” i „are” z pierwszych „Strażników Galaktyki”).
Ja jestem Groot (2022) – recenzja serialu [Disney]. Wygląda ładnie, ale gdzie jakieś stare hiciory w ścieżce dźwiękowej?!
Jedynymi dwoma aktorami pojawiającymi się w serialu są Vin Diesel i Bradley Cooper. Ten pierwszy jak zwykle powtarza tylko w kółko jedną kwestię w różnych intonacjach, do kompletu ton jego głosu w dziecięcej wersji jest tak mocno podniesiony, że równie dobrze ktoś mógłby go zastąpić, a i tak nikt by się nie zreflektował. Na przykład Cooper. Mieliby jednego aktora, pół dnia w studiu i po robocie. Ponieważ Rocket też pojawia się w serialu dosłownie w jednym odcinku, na jedną scenę, w której wypowiada mniej niż sto słów (trochę niedokładnie, ale liczyłem). Tak, czy inaczej, miło ze strony chłopaków, że poświęcili tych kilka minut, dzięki czemu całość jest spójna z resztą MCU (nie żeby w tym wypadku było to w jakikolwiek sposób istotne).
Jak nietrudno się domyślić, jakość CGI jest bardzo dobra. Statki, obce planety i kosmici nie muszą wyglądać „jak w prawdziwym życiu”, więc bez problemu kupujemy ich design, a modele postaci takich jak Groot i Rocket zostały już stworzone i dopieszczone na potrzeby filmów, toteż twórcy serialu nie musieli się nimi martwić. Animacja jest skoczna, reżyseria sprawna, a miny Groota jak zawsze rozbrajające. Nie wiem czy tylko sobie to wmawiam, ale mam wrażenie, że grafikom udało się przemycić do jego mimiki całkiem sporo cech Vina Diesla, co tylko dodaje warstwie humorystycznej serialu.
„Ja jestem Groot” nie jest najważniejszą nową produkcją MCU, ale wcale nie musi nią być. To po prostu garstka niezobowiązujących, uroczych historyjek osadzonych w świecie „Strażników Galaktyki”. Można usiąść z pociechą i obejrzeć wszystkie naraz, pośmiać się chwilę, po czym zapomnieć o nich i zapewne nigdy więcej nie wracać. Bezbolesny, jednorazowy przerywnik od kolejnych historii o ratowaniu świata. Absolutnie zbędny, ale całkiem miło, że jednak powstał.
Atuty
- Groot jak zawsze uroczy i waleczny;
- W większości oklepane, ale skuteczne gagi;
- Pięknie animowany.
Wady
- Muzycznie odstaje od innych historii ze Strażnikami;
- Nie żeby było to jakoś bardzo ważne, ale nic nie wnosi do szerszej historii;
- Cały serial trwa mniej niż pół godziny – chcę więcej!
„Ja jestem Groot” to seria krótkich, niezobowiązujących historyjek o ostatnim przedstawicielu Flora Colossus, po tym jak odrodził się pod koniec pierwszych „Strażników”. Zupełnie zbędny, ale absolutnie sympatyczny, pełen serca i całkiem zabawny serial.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych