Reklama
Sierota: Narodziny zła (2022)

Sierota: Narodziny zła (2022) - recenzja, opinia o filmie [Kino Świat] Napraw jedną dziurę, wykop trzy kolejne

Piotrek Kamiński | 25.09.2022, 20:00

Zanim została zaadoptowana przez Verę Farmigę, Esther nosiła inne imię i mieszkała w zakładzie psychiatrycznym w Estonii. Po brawurowej ucieczce udaje jej się odnaleźć w internecie zaginioną dziewczynkę, do której jest względnie podobna, więc kilka machinacji później zostaje przewieziona do Stanów, aby zjednoczyć się ze swoją "rodziną". Czy uda im się w porę odkryć, że to nie ich córka mieszka z nimi pod jednym dachem?

Cóż, jeśli ktoś oglądał pierwszą część, to doskonale wie, że nie. To zawsze potencjalny problem prequeli - skoro widz wie dokąd zmierza historia, to czym innym go w takim razie zainteresować? Oglądanie zakulisowego działania Esther (Isabelle Fuhrman) jest całkiem ciekawe, ale tylko przez jakiś czas, po którym obraz Williama Brenta Bella staje się odrobinę... Nudny. Na szczęście scenarzyści zdawali sobie sprawę, że samo to może być za mało, więc przygotowali jeszcze jeden, naprawdę solidny zwrot akcji, zasadniczo wywalający całą fabułę do góry nogami. Nie mogę powiedzieć abym się go spodziewał, tak więc bardzo skutecznie otworzył mi szerzej oczy. Niestety finał nie wykorzystuje go w należyty sposób, przez co cały film staje się raczej mętny i trochę nijaki.

Dalsza część tekstu pod wideo

Sierota: Narodziny zła (2022) - recenzja filmu [Kino Świat]. Prawie jak rodzina Addamsów

Córka i matka, szczęśliwe

Rodzina Albrightów cztery lata temu straciła swoją córeczkę, Esther. Mama, Tricia (Julia Styles) z biegiem lat dała radę ruszyć dalej ze swoim życiem. Jej syn, Gunnar (Matthew Finlan) był jeszcze pewnie zbyt młody aby zrozumieć powagę sytuacji, ale już jego ojciec, Allen (Rossif Sutherland) przeżył zaginięcie dziecka bardzo mocno. Dopiero pojawienie się w domu tytułowej bohaterki sprawiło, że ponownie zaczął cieszyć się życiem, wrócił do malowania, ociepliły się również jego stosunki z żoną. Esther nie jest jednak jeszcze tak samo przebiegła, jak w poprzednim filmie, więc w jej planie szybko zaczynają pojawiać się pierwsze pęknięcia.

Powiem krótko, pod względem fabularnym ten film jest równie durny, jak wczorajsze „Nie martw się kochanie”. Jeśli dać porwać się historii i po prostu oglądać, to nawet da się nieźle przy nim bawić, ale przez uciążliwie powolny pierwszy akt raczej ciężko jest nie zacząć się zastanawiać nad tym co oglądamy. Już właściwie od samego początku widzów atakuje miałkość scenariusza, częściowo tylko ratowana ciekawą kreacją głównej bohaterki. 

Filmowi absolutnie brakuje logiki, ale dałoby radę mu to wybaczyć, gdyby chociaż trzymał widownię za gardło, gdyby potrafił zbudować niepokojący klimat, a następnie go utrzymał. Nic takiego jednak nie ma miejsca. Najpierw film się ciągnie, później przez chwilę intryguje zaproponowanym zwrotem akcji, po czym kończy się w chyba najbardziej antyklimatyczny możliwy sposób. To aż zabawne jak szybko i byle jak umierają poszczególne ofiary sieroty.

Sierota: Narodziny zła (2022) - recenzja filmu [Kino Świat]. Ten film zwyczajnie nie działa

Córka i matka, rzeczowo

Relacja matki i „córki” jest bodajże najbardziej intrygującym elementem całego filmu. Niemała w tym zasługa Julii Styles, ale i Fuhrman wypada raczej intrygująco. Jest już co prawda znacznie starsza niż jej postać (dla przypomnienia: w jedynce miała 11-12 lat, a teraz, w wieku lat 25 gra jej młodszą wersję), ale wciąż wypada raczej przekonująco. Podobno reżyser nie korzystał za bardzo z dobrodziejstw technologii komputerowej, zamiast tego ustawiając wymuszoną perspektywę, a to poprzez specjalnie zbudowane plany zdjęciowe (nic tak ambitnego jak we „Władcy pierścieni”, ale zazwyczaj spełnia swoje zadanie), a to zwyczajnie ubierając aktorów w buty na koturnie. 

Miejscami jednak ewidentnie pomagano sobie CGI. Widać to zwłaszcza po twarzy głównej bohaterki, dziwacznie za dużej w stosunku do reszty ciała. Zwykle jednak wypada całkiem przekonująco, a możliwość zobaczenia jej od samego początku jako dorosłej kobiety, jedynie udającej dziecko, sprawia, że ogląda się ją z większą bacznością.

To będzie krótki tekst. I tak większość użytkowników ma mnie za marudę, więc nie chcę się przesadnie pastwić. „Sierota: Narodziny zła” to horror, który powinien był ukazać się w sezonie zimowo-wiosennym, gdzie jego miejsce. Scenarzyści mieli intrygujący pomysł na zagranie z widzami w otwarte karty, ale sam pomysł to za mało. Para głównych aktorek robi co może, ale mizerna reżyseria, połączona z pozbawionym jakiejkolwiek wiarygodności scenariuszem i byle jakim finałem bez emocji sprawiają, że jest to film, który polecałbym tylko jako proste kino do poduchy. I to też raczej tylko jeśli nic innego nie przyjdzie do głowy.

Atuty

  • Para głównych bohaterek;
  • Niezły zwrot akcji w środku filmu;
  • Ciekawie ogląda się Fuhrman, kiedy kombinuje jak wypaść wiarygodnie w roli dziecka;
  • Krótki.

Wady

  • Zupełnie pozbawiony klimatu;
  • Niemożliwie kiepski scenariusz;
  • Pierwsza połowa trochę się dłuży;
  • Za szybki, nijaki finał.

„Sierota: Narodziny zła” był niemądrym pomysłem właściwie od samego początku. Robić film o dziewięciolatce z dwudziestopięciolatką w roli głównej to jak podkładać samemu sobie nogę. Zero klimatu, zero emocji, za to niemożliwie naiwny scenariusz. Nie polecam.

3,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper