Niewidzialna wojna (2022) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Podobno to już ostatni...
Kiedy poznajemy Patryka, właśnie wspina się z mamą po górach. Moment jest dosyć krytyczny, ale chłopak daje radę, niesiony mantrą powtarzaną przez mamę: „nie wolno ci się cofnąć, jesteś najlepszy”. Pasja do wspólnego wspinania się na górskie szczyty z kilkuletnim szkrabem nigdy już do fabuły nie wróci, ale za to jak pięknie nadaje ton całej opowieści. Czy coś takiego faktycznie miało miejsce? Ciężko powiedzieć, ale nie zakładałbym się. Grunt, że pasuje do tematu filmu.
Deczko ponad trzy lata temu film Patryka Vegi pod tytułem „Polityka” był moim recenzenckim debiutem na tym portalu. Pisałem wcześniej blogi-recenzje, ale to właśnie z Vegą zaczęła się moja oficjalna przygoda z PPE. Można więc powiedzieć, że mam do faceta sentyment. „Polityka” zresztą podobała mi się znacznie bardziej, niż się spodziewałem. Nie zrozum mnie źle – to był słaby film, ale uparłem się żeby znaleźć w nim kilka pozytywów i mi się to udało. Dzisiaj pewnie byłbym już mniej pobłażliwy, trudno powiedzieć. Od tamtej pory Patryk zrobił jeszcze kilka filmów, choć ja oglądałem tylko jeden, „Small World” z Piotrem Adamczykiem. Subtelne to było jak, za przeproszeniem, strzał w pysk, ale miał i tempo i emocje i solidną obsadę. Taki tam sobie niezły średniak. Nie sprawił jednak, że zapałałem nagle miłością do reżysera. Może ja go po prostu nie rozumiem – zastanawiałem się. Teraz, po obejrzeniu jego autobiografii, w mojej głowie nie ma już miejsca na wątpliwości. To po prostu kiepski artysta z kilkoma niezłymi pomysłami tu i tam.
Niewidzialna wojna (2022) – recenzja filmu [Kino Świat]. Sam sobie zaprzecza
Czytałem, że Patryk nie zamierza kręcić więcej filmów polskojęzycznych. Jeśli chce zdobyć międzynarodową sławę i zarabiać miliardy, a nie jakieś liche miliony, to musi myśleć szerzej. Dzisiejszy film jest czymś na wzór pożegnania z polskim widzem, spowiedzią artysty, który zaczyna nowy rozdział w życiu. Czego się z tej spowiedzi dowiemy? Że reżyser jest niewyobrażalnie wręcz zakochanym we własnej osobie i poczuciu wielkości megalomanem, narcyzem, egocentrykiem i kim tam jeszcze. To wręcz zabawne, że postać w jego filmie radzi mu zwolnić, skupić się na jakości, dopieścić każdy szczegół scenariusza, każdą scenę, każdy kadr, podczas gdy w pierwszych scenach dialogi i aktorstwo zwyczajnie leżą i kwiczą, a kiedy w dalszej części filmu główny bohater staje się monstrualnie gruby, zaczyna grać go po prostu inny aktor, przez co widz w pierwszej chwili czuje się zdezorientowany, a później rozbawiony, kiedy zauważa, że ten nowy chłopek wciąż mówi głosem Rafała Zawieruchy.
Czego by jednak o tym „kontrowersyjnym dziele, kontrowersyjnego twórcy” nie myśleć, wypada przyznać, że od czasu do czasu można się szczerze zaśmiać razem z bohaterem, jak choćby wtedy, kiedy w niedorzecznie prosty sposób udaje mu się zdobyć numer do prezesa TVP, albo kiedy nagrywa na planie „Ciacha” powtarzany co kilka sekund klip audio, żeby móc udawać, że cały czas ciężko pracuje, kiedy na obiekt zajeżdża producentka – sam śpi wtedy nawalony w trzy dupy w swojej przyczepie. Tego typu momentów jest w filmie jednak raczej niewiele. Z drugiej strony spektrum znajdują się sceny robione na poważnie, z ostrymi dialogami, życiowe, trudne. Te działają zasadniczo zawsze, kiedy na ekranie znajduje się pan Artur Dziurman (gracze mogą kojarzyć go jako głos Kratosa w polskiej wersji ostatniego „God of War”) i praktycznie nigdy w pozostałych przypadkach.
Niewidzialna wojna (2022) – recenzja filmu [Kino Świat]. Laurka wystawiona samemu sobie
Film, bardzo ambitnie, zaczyna się od swojej ostatniej sceny. Patryk przylatuje do niemożliwie pomarańczowego Dubaju, siada naprzeciwko kilku szejków, którzy zadają mu proste pytanie. Zanim jednak zdąży na nie odpowiedzieć, cofamy się o jakieś 40 lat i rozpoczynamy podróż przez pocztówki życia naszego bohatera. W teorii ma nas to doprowadzić do ostatecznej odpowiedzi, którą usłyszymy przed samymi napisami końcowymi i zasadniczo tak właśnie jest, lecz w gruncie rzeczy spokojnie można by opowiedzieć tę historię i w pół godziny z równie dobrym efektem. Patryk, jeśli jeszcze nie jest to jasne, chce być najlepszy, numero uno (spoiler?).
Historia jego życia na każdym kroku pokazuje nam, że chłopak raz za razem wpadał na kolejny genialny pomysł, ale pechowy splot wydarzeń uniemożliwiał mu wybicie się ponad tłum. Handlował gierkami na giełdzie na Grzybowskiej; próbował swoich sił w sprzedaży amfetaminy; o mało nie poszedł siedzieć, kiedy został przyłapany z kradzionymi perfumami; chciał kupić na krechę samochód żeby później sprzedać go z zyskiem; zdając do szkoły filmowej wkurzył się na egzaminatorów i sam zakończył rozmowę wstępną. Widać, że Vega próbuje szczerze pokazywać i swoje wady i zalety, choć w ostatecznym rozrachunku z filmu i tak wyłania się obraz pozbawionego ludzkich odruchów narcyza. Wiesz co to autofellatio? Można rzec, że „Niewidzialna wojna” jest jego doskonałą metaforą.
Reżysersko nie ma tu za bardzo o czym rozmawiać. Dialogi często nie dość, że trącą sztucznością, to jeszcze podawane są tak sztywno, jakby reżyser nie miał ochoty męczyć się z aktorami, więc satysfakcjonowała go pierwsza wersja, w której nikt się nie pomylił. Kiedy na początku filmu dziadek Vegi (wtedy jeszcze Krzemienieckiego), patrząc się prosto w kamerę, wypala do wnuczka „Ty chcesz iść do kina”, widz czuje się nieswojo. Słowa dziadka nie brzmią naturalnie, niezbyt pasują do reszty konwersacji, a i fakt, że aktor patrzy się wtedy prosto na nas wcale nie pomagają. Fabuła, jak to u Vegi, jest dosyć mocno poszarpana, ale przyznać trzeba, że składa się zasadniczo w logiczną całość. Obie (jeśli dobrze liczę) sceny akcji wyglądają solidnie – choć niesamowicie bawił mnie fakt, że kierowca samochodu, w którym siedzi Vega chyba wziął sobie za punkt honoru aby skosić każdy słupek, kosz na śmieci i znak pionowy, jaki napotka na swojej drodze.
„Niewidzialna wojna” skutecznie prezentuje Vegę jako osobę przekonaną o swojej wielkości, ale nie robi w sumie niczego poza tym. Czemu miała służyć historyjka z pieskiem, którego sparaliżowało, ale ostatecznie udało się przywrócić go do zdrowia (bardzo mi zresztą obecnie bliska, ponieważ z podobnego powodu musiałem uśpić ostatnio swojego przyjaciela)? Ciężko jest zrozumieć genezę i rozwój uczucia Patryka i jego żony, Kasi. Nie widzimy nigdy żadnych jego przyjaciół, ani fragmentów życia niezwiązanego z pracą (poza tym psem). Vega nie jest zainteresowany pokazywaniem prawdziwego siebie, a wyidealizowanego obrazu siebie jako bad boya polskiego przemysłu filmowego. Problem w tym, że to jego życie – a przynajmniej te jego fragmenty, które widzimy w filmie – wcale nie jest aż takie znowu ciekawe.
Atuty
- Kilka zabawnych sytuacji;
- Artur Dziurman;
- Trzyma się, mniej więcej, kupy.
Wady
- Poszatkowany, pełen dziwnie za krótkich scen scenariusz;
- Mizerne aktorstwo;
- Część scen można było z powodzeniem wyciąć;
- Zawierucha częściej wypada jak robot, a nie człowiek;
- Niby dwie godziny, a ma się wrażenie, jakby trwał ze cztery.
„Niewidzialna wojna” to autobiografia pięknie podsumowująca przy okazji cały dorobek reżyserski Patryka Vegi. To całkiem ciekawy wgląd w psychikę autora, choć nie ze względu na to co, ale jak mówi. Czy warto poświęcić na niego ponad dwie godziny swojego życia? Nie. Moim zdaniem nie.
Przeczytaj również
Komentarze (73)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych