Wendell i Wild (2022)

Wendell i Wild (2022) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Nowy film reżysera "Miasteczko Halloween"

Piotrek Kamiński | 05.11.2022, 20:00

Wielki demon ma na swoim cielsku park rozrywki, w którym torturuje dusze potępionych. W międzyczasie na jego głowie dwa znacznie mniejsze demony zasadzają mu nitka po nitce nowe włosy, marząc jednocześnie o swoim własnym parku. Tylko skąd wytrzasnąć na niego pieniądze? Może powinni poszukać ich w świecie ludzi?

Reżyser dzisiejszego filmu, Henry Selick, dał światu takie hity jak "Miasteczko Halloween", czy "Koralinę". Można śmiało powiedzieć, że na dziwnych, klimatycznych animacjach robionych poklatkowo zna się jak nikt na tym świecie. Dla Netflixa połączył siły ze znanym i lubianym duetem komików, Keeganem Michaelem Keyem i Jordanem Peele'em - choć ten drugi ostatnio jest bardziej znany z kręcenia przereklamowanych horrorów – aby dać nam kolejną historię pełną niepokojących obrazów i prostych, ale skutecznych morałów. Tylko, czy prócz tych dwóch elementów, jest w niej cokolwiek więcej?

Dalsza część tekstu pod wideo

Wendell i Wild (2022) - recenzja filmu [Netflix]. Istnieje coś takiego jak „za dużo dobrych pomysłów”

Kat w nowej szkole

Faktyczną główną bohaterką filmu jest Kat (Lyric Ross), która została osierocona po tym, jak krzyk jej przerażenia spowodował wypadek auta prowadzonego przez jej tatę. Po pięciu latach poznajemy ją ponownie, gdy po jakimś czasie spędzonym w poprawczaku, trafia do specjalnej szkoły dla dziewcząt, prowadzonej przez dziwacznego księdza, ojca Bestsa (James Hong). Szybko dowiadujemy się, że to nie przypadek, że tam trafiła, ale wszystko to staje się mało istotne, kiedy dwa wspomniane już wyżej demony (Key i Peele) postanawiają wykorzystać ją aby zdobyć fundusze na ten swój park rozrywki.

Fabuła filmu należy raczej do tych dziwniejszych. Gigantyczny natłok wątków i postaci sprawiają, że całość szybko staje się raczej męcząca. Z jednej strony mamy demony, z drugiej powoli rozwijającą się przyjaźń Kat i innych dziewcząt ze szkoły, z trzeciej niegodziwych przedsiębiorców, z czwartej dziewice piekieł – do tej pory nie wiem co to takiego – z piątej mocno emerytowanego już łowcę potworów. Dużo tego i tak jak każdy jeden z tych wątków mógłby być potencjalnie bardzo ciekawy, gdyby poświęcić mu odpowiednio dużo czasu, tak właściwie żaden tego czasu nie dostaje. W efekcie cały scenariusz zamienia się w ciężkostrawną, pełną szumu, waty i chaosu papkę, a kiedy docieramy do zakończenia, potrzeba bardzo dużo dobrej woli aby wyciągnąć z niego jakąkolwiek satysfakcję, mimo że ostatecznie wszystko faktycznie zmierza do jednego finału.

Wendell i Wild (2022) - recenzja filmu [Netflix]. Wygląda i brzmi, ale to, niestety, nie wszystko

Buffalo Belzeb

Najgorsze jest jednak to, że to przecież nowy projekt claymationowy Henry'ego Selicka i czysto wizualnie jest to bardzo widoczne. Wstęp z małą Kat czaruje pięknymi barwami i bardzo charakterystycznymi, oryginalnymi bryłami postaci. Później piekło, czy tam świat demonów, w którym spoczywa sobie gigantyczny Buffalo Belzer (Ving Rhames) bardziej przypomina wizualnie „Miasteczko Halloween”. Płaskie, jakby papierowe dusze, zabawnie zaprojektowane demony, dziwne urządzenia, niemożliwie powykręcane kolejki górskie, specyficzna mroczno-kolorowa paleta barw. Niemalże jak w otwarciu tamtego filmu, choć znacznie bardziej zwariowanie. Czysto wizualnie jest to bardzo przyjemny film, niezależnie od tego, czy patrzymy na świat ludzi, świat demonów, czy po prostu wizualizację czyichś planów z końcówki filmu. Problem w tym, że nie ma w „Wendellu i Wildzie” duszy, nie ma sympatycznych bohaterów, którym można by kibicować, a wszystkie te piękne lokacje i dziwne postacie istnieją po prostu „bo tak” - nie stoi za nimi żaden głębszy cel, nie są intrygującymi reprezentacjami czegokolwiek. Same postacie wyglądają ładnie, ale jeśli chodzi o sam projekt graficzny, to tacy choćby Wendell i Wild to po prostu filetowe wersje Keya i Peele'a. 

Aktorzy, jak można się było spodziewać, robią bardzo dobrą robotę, biorąc pod uwagę materiał, z którym przyszło im pracować. Key i Peele zawsze dobrze grają jeden z drugiego, a i Lyric Ross bliżej końca filmu daje radę ścisnąć lekko za serce, choć królem – jak dla mnie – był James Hong, w tak stereotypowo azjatyckiej roli, że każdy słabszy aktor poległby sromotnie. Muzycznie nie jest źle, kolejne znane kawałki wpadają w ucho i tylko okazjonalnie zdają się niespecjalnie pasować do scen, w których je słyszymy.

„Wendell i Wild” jest filmem zasadniczo poprawnym, być może nawet i niezłym, ale biorąc pod uwagę talent, który przy nim pracował, jest to wręcz kryminalnie nieudana produkcja. Pięknie wykonana, ale strasząca przypadkowością i bezcelowością. Scenariusz zachwyca miliardem ciekawych pomysłów, po czym nie rozwija absolutnie żadnego z nich. Cały film trwa tylko lekko ponad półtorej godziny, a oglądając go ma się wrażenie, że za oknem zmieniają się pory roku. Dla maniaków techniki poklatkowej może być, ale osoby szukające po prostu czegoś fajnego do obejrzenia na wieczór raczej nie mają tu czego szukać.

Atuty

  • Pięknie wykonany;
  • Solidna obsada;
  • Ma kilka fajnych pomysłów...

Wady

  • ...Ale żadnego sensownie nie rozwija;
  • Byle jaki scenariusz;
  • Mało ciekawe, niezbyt sympatyczne postacie;
  • Niesamowicie się dłuży.

„Wendell i Wild” jest jak choinkowa bombka – piękny z zewnątrz, ale kompletnie pusty w środku i rozpada się, jeśli tylko mocniej go szturchnąć. Można od biedy obejrzeć dla ładnych obrazków, ale generalnie nie polecam.

5,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper