Matylda: Musical (2022) – recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Roald Dahl z muzyką Tima Minchina
Pięcioletnia dziewczynka obdarzona niesamowitą inteligencją i wrażliwością żyje w pozbawionym miłości domu. Kiedy trafia do szkoły, jej życie zostaje zupełnie odmienione przez dwie kobiety – przerażającą pannę Trunchbull, dyrektorkę placówki oraz ciepłą i wyrozumiałą pannę Honey, jej wychowawczynię.
Uwielbiam Tima Minchina. Facet jest niesamowicie inteligentnym, niewymuszenie zabawnym człowiekiem i świetnym muzykiem, czy mówimy o jego komediowych występach scenicznych za fortepianem, czy na deskach teatru, na przykład kiedy grał Judasza w „Jesus Christ Superstar”, czy na ekranie, chociażby jako Atticus Fetch w „Californication”. Jego „Thank you God”, czy „Prejudice” to wpadające w ucho, dobrze napisane, bardzo rytmiczne utwory, więc nie powinno nikogo dziwić, że w 2008 roku Royal Shakespeare Company zlecili mu napisanie muzyki do musicalu na podstawie popularnej książki Roalda Dahla z 1988, pod tytułem „Matylda”. Od premiery w 2010 roku musical wystawiono już setki razy na Broadwayu, West Endzie i dziesiątkach innych miejsc na całym świecie, w tym również w Warszawie, w teatrze Syrena. Powstanie wersji filmowej było więc tylko kwestią czasu i choć covid troszkę pokrzyżował plany Sony dotyczące premiery kinowej, ostatecznie film trafił na Netflixa.
Matylda: Musical (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Dziecinnie prosty
Matylda (Alisha Weir) była wyjątkowym dzieckiem właściwie już od urodzenia. Lekarze mówili, że to najpiękniejsze dziecko jakie w życiu widzieli. Nauczyła się mówić kiedy miała rok i czytać ledwie dwa lata później. Jej rodzice, pan i pani Wormwood (odpowiednio Stephen Graham i Andrea Riseborough) nie są jednak pod wrażeniem jej talentu. Leniwi, prostaccy i próżni, otwarcie gardzą swoją córką, nabijając się z jej miłości do książek – bo po co czytać, skoro można oglądać telewizję. Kiedy trafia do szkoły, poznaje kilka barwnych postaci w swoim wieku, jednak najważniejsi będą panna Honey (Lashana Lynch), która natychmiast poznaje się na jej talencie i nie może wyjść z podziwu, pragnąc za wszelką cenę wspomóc jej edukację, w czym jednak czynnie przeszkadza druga ze wspomnianych osób, panna Trunchbull (Emma Thompson), dla której edukacja ma mieć sztywno ustalone zasady, a dzieci powinny sztywno się ich trzymać, jeśli nie chcą skończyć w jej specjalnej, wysadzanej gwoździami i szkłem kozie.
Historia jest, jak to zwykle bywa u Dahla, przejaskrawiona do granic możliwości. Rodzice Matyldy są komicznie wręcz zepsutymi ludźmi, bez żadnych, dosłownie i absolutnie żadnych pozytywnych cech. Z kolei panna Trunchbull tak nie lubi warkoczyków, że kiedy jednak dziewczynka miała czelność przyjść z takimi do szkoły, dyrektorka, która kiedyś była mistrzynią olimpijską w rzucie młotem, dosłownie rzuciła nią jak tym młotem za płot. Świat Dahla jest bardzo wyraźnie czarno-biały, co może nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdziwym światem, ale w przypadku historii dla maluchów nawet się sprawdza. Aktorzy doskonale bawią się w swoich rolach. Ci negatywni regularnie robią grymasy wykrzywiające ich twarze do granic możliwości, krzyczą, przesadzają z motoryką. Rozumiem, że taki był zamysł, ale czy reżysera, Matthew Warchusa, zabiłaby choć odrobina subtelności, może jakaś delikatna sugestia drugiego dna, czy jakiejś tam wielowymiarowości? Miał do dyspozycji genialną Emmę Thompson i jedyne co z nią zrobił, to kazał krzyczeć i stroić miny. Trochę szkoda.
Matylda: Musical (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Paru rzeczy brakuje
Z drugiej strony spektrum mamy postaci pozytywne. Lashanę Lynch kojarzyłem do tej pory przede wszystkim z roli koleżanki Kapitan Marvel, więc nie miała za bardzo pola do popisu aby mi zaimponować, ale jako ciepła i delikatna panna Honey pokazuje, że potrafi grać. Jej cicha, wspierająca natura działa uspokajająco na widza, a kiedy na koniec wreszcie mówi „dość”, czuć w jej głosie nowo odkrytą moc. Wydaje mi się, że film z 1996 rozwiązał tę scenę lepiej dialogowo, ale i tegoroczna wersja nie ma się czego wstydzić. Jeśli natomiast mowa o młodych aktorach to... No młodzi są. Więc podają dialogi w raczej specyficzny sposób, nie zawsze grają twarzą i ogólnie trzeba im pewne rzeczy wybaczyć. Pięknie za to tańczą i śpiewają. Wcielająca się w Matyldę Alisha Weir bardzo szybko przekonuje do siebie widza swoim śpiewem, dzięki czemu przestaje się zwracać uwagę na jej dziwnie martwe miny w dobrej połowie filmu.
Problemem tego typu adaptacji jest to, że lubią wyciąć to i owo żeby akcja była bardziej żwawa, a film nie trwał zbyt długo. Sztuka w teatrze trwa dobre dwie i pół godziny (wliczając 20 minutową przerwę), a film mieści się poniżej 120 minut. Do tego charakterystyka formy jaką jest film sprawia, że więcej czasu „marnuje się” na pokazywanie panoram, ujęć otwierających scenę, różnych detali i tym podobnych, więc dwie godziny w teatrze absolutnie nie odpowiadają dwóm godzinom w kinie. Wspominam o tym, ponieważ w filmie brakuje kilku znanych z oryginału utworów i tak jak rozumiem, że nie są to najważniejsze fragmenty całej historii, tak ich brak spłyca odrobinę niektóre postacie i wydarzenia. Tacy chociażby rodzice Matyldy są kompletnie nijacy i gdybym nie znał oryginału i filmu z 1996, nie potrafiłbym ich opisać ponad to, że są łajzami. Takie istotne elementy budujące świat filmu zostają wycięte, ale na absurdalny, dziwaczny, bogaty w CGI finał już miejsce było.
„Matylda: Musical” to bardzo sympatyczna adaptacja klasycznej powieści Roalda Dahla, choć zdecydowanie nie może się równać ze świetną wersją teatralną. Na szczęście dobra obsada, przesadnie kolorowa scenografia i wciąż doskonałe piosenki Minchina (w tym jedna zupełnie nowa!) pozwalają nowej produkcji Netflixa stać twardo na własnych nogach. Bardzo sympatyczna przygoda dla całej rodziny.
Atuty
- Świetnie przygotowane utwory – tak muzycznie, tekstowo, jak i choreograficznie;
- Starsza obsada świetnie bawi się swoimi rolami, podczas gdy młodsza... daje radę;
- Jedna nowa piosenka;
- Kolorowa, kompletnie przesadzona, widziana okiem dziecka scenografia.
Wady
- Brakuje kilku piosenek nadających kontekst postaciom i wydarzeniom;
- Dziwnie niepasujący finał;
- Czuć w kilku miejscach nie w pełni wykorzystany potencjał.
Nowa wersja „Matyldy” wycina kilka elementów z materiału źródłowego i dla niektórych dorosłych może być przesadnie kolorowa, ale to wciąż świetnie przygotowany musical, który samą tylko muzyką zjednuje sobie widzów. Dla fanów Minchina i musicali w ogóle pozycja obowiązkowa.
Przeczytaj również
Komentarze (1)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych