The Last of Us (2023) – recenzja, opinia o serialu [HBO]. Tak właśnie adaptuje się grę
Kiedy zaczęła się pandemia grzyba zamieniającego ludzi w bezmyślne maszyny do zabijania, Joel Miller stracił najważniejszą osobę w całym swoim życiu. Sprawiło to, że stał się twardy i bezwzględny. Zatracił swoje człowieczeństwo. Lata później los oferuje mu szansę na odzyskanie go, kiedy dostaje zlecenie dostarczenia nastoletniej dziewczynki pod wskazany adres w innym mieście.
Od lat mówi się, że przecież stworzenie dobrej adaptacji gry, która i tak odznacza się filmową narracją to najprostsza rzecz na świecie. Wystarczy przenieść postacie, miejsca i dialogi jeden do jednego i po problemie. Oczywiście rzecz nie jest aż tak prosta, w końcu trzeba coś zrobić z elementami gameplayowymi, a i samych dialogów raczej nie wystarczy na cały scenariusz – no chyba, że mówimy o jakimś „Metal Gear Solid”, gdzie trzeba by wręcz wyciąć to i tamto żeby całość nie trwała miliarda godzin. Ale hollywoodzcy producenci zdają się być głusi na sugestie fanów – osób które, nomen omen, są na ich produkt najbardziej napalone – i co jakiś czas dają nam twory ledwie „inspirowane” daną grą. Czasami wyjdzie z tego sympatyczne kino familijne, jak „Sonic: Szybki jak błyskawica”, czasem koszmarek w stylu „Resident Evil: Witamy w Raccoon City”, a czasami eksperymentalny odlot, robiony przez bandę nakoksowanych półamatorów, jak „Super Mario Bros.” z lat dziewięćdziesiątych, którego po latach kocham miłością szczerą za stalowe jaja, niezbędne aby wymyślić taki... „fungalpunk” patrząc na kolorową gierkę z NESa. A właśnie. Skoro już o grzybach rozmawiamy.
The Last of Us (2023) – recenzja serialu [HBO]. Historia w wersji reżyserskiej
Pierwszy sezon serialu HBO, Neila Druckmanna i Craiga Mazina to zasadniczo po prostu pierwsza część gry przeniesiona na inne medium. Każdy fan oryginału natychmiast rozpozna dialogi, czasami przeniesione z konsoli jeden do jednego, czasami lekko zmodyfikowane, co miejscami byłem w stanie zrozumieć i zaakceptować, ale w paru sytuacjach słowa postaci z gry są już dla mnie tak ikoniczne, że nie mogłem pogodzić się z ich zmianą. „You're treading on some mighty thin ice here” jest może i odrobinę zbyt poetyckie, jak na scenę charakteryzującą się mocno podniesionymi emocjami, ale sposób w jaki Troy Baker te słowa wypowiadał absolutnie je uwiarygadniał.
Oczywiście to nie tak, że dostajemy jedynie przerywniki z gry nakręcone w kostiumach i na pasujących tłach – chociaż sporo ujęć rzeczywiście przeniesiono z gry bardzo wiernie, łącznie z zachowaniem odpowiednich kątów ustawienia kamery i ruchami osób przed nią. Historia niektórych postaci została delikatnie rozbudowana. Praktycznie cały trzeci odcinek poświęcony jest Billowi (Nick Offerman) i jego relacji z Frankiem (Murray Bartlett). Twórcy pokazują nawet jak wyglądały początki znajomości Billa i Joela (Pedro Pascal). Wszystkie te poszerzenia świata idealnie wpisują się w ton reszty opowieści, a dodatkowy kontekst pozwolił twórcom zmienić odrobinę część z nich. Tak więc nawet najbardziej zatwardziali fani marki powinni kilka razy dać się zaskoczyć.
Sporo szumu przed premierą narobiło obsadzenie Belli Ramsay w roli Ellie. Kompletnie nie rozumiem jak można być tak złym, złośliwym i zapominalskim żeby stawiać na niej kreskę jeszcze przed premierą ponieważ nie wygląda jak zlepek pikseli z gry. Przecież tu chodzi przede wszystkim o charakter, to nim Ellie zdobyła serca publiczności (no chyba, że ktoś po prostu zakochał się w 14 letniej dziewczynce z gry sprzed dekady za urodę, nie oceniam). Ellie powinna być zuchwała, pyskata, odważna, ale przy tym odrobinę dziecinna, z resztkami tej młodzieńczej niewinności wciąż gdzieś tam się jeszcze w niej tlącymi. Ramsey stała się znanym nazwiskiem po tym jak jej jednorazowy występ w szóstym sezonie „Gry o Tron” zrobił taką furorę – właśnie za sprawą tego jak twardą i wyszczekaną była babką, mimo młodego wieku – że twórcy serialu zatrzymali ją niemal do samego finału, na koniec pozwalając jej nawet własnoręcznie zabić olbrzyma. To było ledwie kilka lat temu. Ludzie kochali Lyannę Mormont. Teraz z jakiegoś powodu zdają się nie mieć zaufania do Ellie. No więc spieszę donieść, że Bella Ramsey jest fenomenalną Ellie, doskonale czując postać i świetnie dogadując się z ekranowym Joelem, Pedro Pascalem. Jeśli już to właśnie o niego z początku martwiłem się nieco bardziej, bo na pierwszy rzut oka jest raczej mało... teksański, ale i on szybko udowodnił, że był dobrym wyborem do tej roli. Miejscami zastanawiałem się, czy to nie Troy Baker zdubbingował mu jakąś pojedynczą linijkę tekstu tu i tam. Od czasu do czasu miałem wrażenie, że jakaś scena została zagrana lepiej w grze, lecz im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to po prostu kwestia mojego przyzwyczajenia, bo nie potrafię nawet powiedzieć dlaczego serial wypada niby gorzej. Tak więc nie tyle gorzej, co inaczej.
The Last of Us (2023) – recenzja serialu [HBO]. Świetny casting i garść delikatnych zmian
Lokacje również odtworzono bardzo wiernie, czy mówimy o centrum handlowym, w którym rozgrywał się dodatek „Left Behind”, czy szpital, czy knajpa z kurortu Davida. Wielka szkoda, że w tej roli nie zobaczymy Nolana Northa, zwłaszcza, że część obsady z gry powraca i w serialu. Co prawda chyba tylko Merle Dandridge gra tę samą postać co w grze (Marlene), ale fani i tak szybko wyłapią głosy i twarze growych Joela, Tommy'ego i Ellie. Jakby tego było mało, we wspólniczkę Joela, Tess wcieliła się Anna Torv, czyli Nariko z „Heavenly Sword”. Co jednak najważniejsze, wszyscy członkowie obsady wypadają bardzo dobrze na ekranie. Czy to powoli odsłaniający się przed Frankiem Bill, czy bracia Sam i Henry (Samowi dodali jeszcze jeden ciekawy detal, jakby jego historia nie była dostatecznie smutna sama w sobie), czy nowe postacie, że wspomnę choćby tylko o Kathleen (Melanie Lynskey), przywódczyni zbirów z Pittsburgha. Jest ona kolejnym przykładem tego jak scenarzyści w prosty sposób dodali wydarzeniom z gry dodatkowej głębi i uwiarygodnili świat przedstawiony. Jak? Lepiej przekonać się samemu.
Żeby jednak nie było, że nic, tylko chwalę, to muszę również powiedzieć, że kilka zmian nie do końca mi podeszło. Pierwsza z nich to ilość zarażonych. Rozumiem, że to serial o ludziach i ich walce o przetrwanie i nie dało się w każdym odcinku upchnąć przynajmniej kilku starć z klikaczami, lecz ostateczna ilość grzybowych zombie trochę mnie zawiodła. W drugim odcinku zobaczymy dwa przepięknie wyglądające klikacze, w drugiej połowie sezonu jednego purchlaka i łącznie może ze 2-3 potyczki z biegaczami. Dodajmy do tego brak zarodników (zmiana, którą twórcy wprowadzili żeby bohaterowie nie musieli non stop chodzić w maskach) i oczom naszym ukazuje się świat, który... można by zapewne przejąć z powrotem. Ze względów narracyjnych wycięto też kilka momentów, na które naprawdę czekałem, jak choćby cała akcja w dokach, z początku gry. Nie są to jednak duże problemy, ponieważ wszystko, co te sceny osiągały dostajemy później, w innych, bardziej istotnych dla całej fabuły momentach. Nie musicie martwić się o to, czy Joel to wciąż absolutny morderca, bez mrugnięcia zabijający dziesiątki ludzi, jeśli wymaga tego sytuacja. Podobnie David – jest tak samo śliski jak zawsze.
Miło, że twórcy postanowili zaczerpnąć odrobinę i z drugiej części gry. Tak więc na przykład już teraz możemy zobaczyć miasteczko, od którego zaczyna się „Part two”. Szkoda natomiast, że nie zarysowano w jakiś wyraźniejszy sposób genezy konfliktu, który najpewniej dostaniemy w drugim sezonie. Może Druckmann chce żeby widzowie byli mocniej zaskoczeni, jeśli nie znają gry, nie wiem.
„The Last of Us” to adaptacja niemalże idealna – do bólu wierna oryginałowi w tym, co z niego bierze i doskonale wyważona przy dodawaniu czegoś od siebie. Klimatyczna muzyka Gustavo Santaolalli nadaje idealny ton wydarzeniom, obsada i warstwa wizualna stoją na najwyższym możliwym poziomie, jakby twórcy cały czas mieli z tyłu głowy, że fani będą patrzeć i postanowili nie dać się na niczym przyłapać, a historia... to akurat dosyć ciekawe, ponieważ wydaje mi się, że mimo bardzo udanego rozbudowania wątków niektórych postaci, ostatecznie fabuła cierpi na nich, ponieważ na długie momenty odchodzimy od Joela i Ellie. To oni są emocjonalnym rdzeniem tej historii i przez tę potrzebę dzielenia się czasem antenowym z innymi, mam wrażenie, że niektóre z najważniejszych scen z ich udziałem straciły odrobinę na wymowie. Tak, czy inaczej, jeśli zawsze chciałeś komuś pokazać „The Last of Us”, ale osoba ta nie za specjalnie lubiła się z grami, to już w ten weekend HBO daje Ci szansę przeskoczenia tego problemu. Absolutnie warto z niej skorzystać.
Atuty
- Świetny duet głównych bohaterów;
- Chorobliwe przywiązanie do detali;
- Piękna muzyka Santaolalli;
- Z wyczuciem rozbudowuje wątki większości pobocznych postaci;
- Wątek Joela i Ellie chwyta za gardło tak samo jak dziesięć lat temu;
- Dobre nowe dialogi, zwłaszcza Ellie.
Wady
- Mało zarażonych;
- Częste odchodzenie od głównych bohaterów rozwadnia trochę wydźwięk niektórych ich scen.
„The Last of Us” to najwierniejsza adaptacja gry video, jaką kiedykolwiek dostaliśmy, ale również po prostu bardzo dobry serial. Każda jedna zmiana względem materiału źródłowego została przemyślana i podyktowana koniecznością i chęcią podbicia jakości końcowego produktu i choć osobiście mam z kilkoma z nich problem, ostatecznie jest to wciąż pozycja obowiązkowa dla wszystkich graczy i fanów dobrych historii.
Przeczytaj również
Komentarze (273)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych