Gra Fortuny (2022) – recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Najgorszy film w karierze Ritchie'ego
Orson Fortune jest specem od mokrej roboty na usługach brytyjskiego rządu. Kiedy niezidentyfikowani przestępcy wykradają z tajnego laboratorium jeszcze bardziej tajny projekt, tylko on da radę ustalić co zostało skradzione i powstrzymać niecne plany złodzieja. No, z drobną pomocą komputerowej geniuszki, Sarah Fidel i... gwiazdy kina akcji, Danny'ego Francesco.
Aż serce się człowiekowi kroi, kiedy ogląda tak byle jaki film od tak tryskającego zwykle własnym stylem reżysera, jakim jest Guy Ritchie. Jego „Przekręt” zrobił na mnie wrażenie nawet kiedy byłem na nim z bratem w kinie jako dwunastoletni szczyl, a od tamtej pory kolejne seanse tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że to naprawdę zabawnie pomyślana, nawet jeśli po rozplątaniu kto, kiedy, z kim i dlaczego dosyć prosta historia, dodatkowo wynoszona na wyżyny na barkach doskonale wykreowanych postaci, granych przez takich gigantów jak Brad Pitt, czy Benicio Del Toro. Później zrobił też absolutnie porządnego „Sherlocka Holmesa” z Robertem Downeyem Juniorem, „Kryptonim U.N.C.L.E.”, „Dżentelmenów”, czy wersję live action disneyowskiego „Aladyna”. I nawet ten ostatni film nie jest tak nijaki, jak „Gra Fortuny”. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że jedynym, co jakoś tam ratuje dzisiejszy film przed zderzeniem się z dnem, są doskonale bawiący się swoimi rolami Aubrey Plaza i Hugh Grant. Trochę mało, ale lepszy rydz, niż nic.
Gra Fortuny (2022) – recenzja filmu [Monolith]. Jason Statham, the movie
Fabuła przedstawiana jest nam chronologicznie, chociaż miejscami sprawia wrażenie, jakby miała później cofnąć się, żeby pokazać nam postacie, które pozwoliłyby zrozumieć, co się tu właściwie wyprawia. Tak się jednak nigdy nie dzieje, więc cały wątek konkurenta Orsona (Statham), niejakiego Mike'a (Peter Ferdinando) w ogóle nie trzyma się kupy. Mało tego, aktywnie torpeduje jakiekolwiek napięcie, które mogłoby towarzyszyć widzowi, jako że nasz nieomylny heros nie rozwiązuje całej zagadki w pięć minut tylko i wyłącznie dlatego, że przeszkadza mu jego kolega po fachu. I to też nie w sposób niebezpieczny, czy jakkolwiek inaczej zajmujący, ponieważ Statham jest w tym filmie dosłownie niepowstrzymaną maszyną do zabijania i po prostu nie chce kłócić się z Mike'iem, który teoretycznie znajduje się po tej samej stronie co on. Nie wiem, czy nasz gwiazdor ma jakiś specjalny zapis w swoim kontrakcie, czy jakoś tak po prostu wyszło, ale dosłownie nikt przez cały film nie daje rady wyprowadzić w jego stronę choćby jednego ciosu, który doszedłby celu. Odkąd rzuciło mi się to w oczy, zacząłem bacznie przyglądać się scenom akcji i do samych napisów końcowych nikt, nigdy nie robi mu choćby cienia krzywdy. Jakby Orson Fortune grał na kodach...
Intryga również jest kompletnie byle jaka. Niemalże od początku wiemy, kto jest z tych dobrych, kto jest z tych złych. Nie rozumiemy tylko co i dlaczego zostało skradzione, ale to nic, ponieważ fakt ten nie ma większego znaczenia dla szerszej historii. Złole zostają bezpiecznie rozmontowani zanim zdążą wyrządzić komukolwiek jakąś krzywdę, czy choćby wystosować wiarygodną groźbę. Przez blisko dwie godziny oglądamy po prostu jak nasi bohaterowie powoli ustalają detale miejsca położenia i przeznaczenia skradzionego gadżetu, po czym odzyskują go i koniec filmu. Na przełamaniu drugiego i trzeciego aktu dostajemy niby „niespodziewany” zwrot akcji, ale cała sytuacja jest tak nijaka, że ciężko choćby podnieść wyżej brew, kiedy do niej dochodzi.
Gra Fortuny (2022) – recenzja filmu [Monolith]. Dwa nazwiska ciągną jakoś ten film
Statham gra oczywiście samego siebie, jak w każdym jednym filmie ze swoim udziałem. Jest nieziemsko wręcz niebezpiecznym profesjonalistą, przy tym wyszczekanym i lecą na niego kobiety. Mówiąc krótko – jest nudny jak flaki z olejem. Odrobinę lepiej sprawdza się Josh Hartnett w roli rozkapryszonego aktorzyny, który stopniowo odkrywa, jak bardzo kręci go szpiegowanie i „granie samego siebie”, ale absolutnymi mistrzami pierwszego, drugiego i każdego innego planu są Aubrey Plaza oraz Hugh Grant.
Aubrey jest piekielnie inteligentną hakerką, dla której owinięcie sobie kogoś wokół palca nie jest żadnym problemem i która zawsze wie co powiedzieć oraz jak się zachować. Jej postać jest zabawna i jednocześnie uwodzicielska za sprawą tego swojego niepodważalnie górującego nad wszystkimi innymi intelektu. Najlepszą postacią całego filmu jest natomiast zdecydowanie grany przez Granta Greg Simmonds, handlarz bronią, lowelas i gaduła. Facet jest przezabawny, nie tylko za sprawą maniery z jaką się wypowiada (choć i ta była genialnym ruchem ze strony Granta), ale również samej jakości swoich dialogów i być może przede wszystkim, swojego bromansu z Dannym Francesco. Za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, widz może być pewien, że czeka go dobra zabawa, natomiast trzeci akt ciągnie już niemalże dosłownie tylko on sam. Byłem na ostatnim seansie wczorajszego dnia, więc kiedy film się kończył, było już po północy i coraz częściej miałem nadzieję, że film ma się już wreszcie ku końcowi, lecz Grant za każdym razem uspokajał te myśli i sprawiał, że warto było wyczekać do końca – łącznie z bardzo zabawną sceną w trakcie napisów, w której udział bierze właśnie Grant i jeszcze jedna postać.
Jeśli chodzi o akcję, to nie ma się tu przesadnie czym zachwycać. Statham tłucze wszystkich jak chce, zakłada im dźwignie, bez problemu wytrąca im broń z ręki, dusi, sadzi headshoty z dowolnej odległości. Niektóre z tych scen są zwyczajnie głupie, jeśli się nad nimi zastanowić – na przykład w środku filmu jedna z postaci ucieka przed Jasonem na Vespie, ale robi przy tym takie zygzaki, że nasz bohater jest w stanie dogonić ją nie raz i nie dwa, a trzy oddzielne razy. W innym momencie Orson wchodzi prosto na dwóch ochroniarzy, ponieważ pomylił front rezydencji z tyłem (wiedział, że front jest czysty) i obserwująca go przez cały czas Sarah postanowiła mu o tym nie mówić, bo po co. Wyjdzie kolejna scena walki, a że cała misja mogła się przez to nie powieść, to przecież nieważne. Dopiero na koniec dostajemy faktycznie robiącą wrażenie sekwencję, podczas której Statham biegnie do celu przez kilkunastu przeciwników, których likwiduje w biegu do spółki z usytuowanym wygodnie nieopodal snajperem. Satysfakcjonujące niemal jak zdejmowanie po cichu przeciwników z kapitanem Price'em w „Modern Warfare”. Prócz tego mamy tu do czynienia z raczej standardowymi akcjami, łącznie ze sceną niemal jeden do jednego zapożyczoną z którejś części „Szybkich i Wściekłych” kiedy to Sarah zdejmuje siedząc w samochodzie kilku złoli w trakcie kręcenia bączka na ręcznym – obowiązkowo na skraju wielkiej przepaści.
„Gra Fortuny” to film, który zasadniczo jest po prostu byle jakim akcyjniakiem bez polotu, podobnym do dziesiątek tego typu filmów, kręconych taśmowo w latach dziewięćdziesiątych. Problem w tym, że kiedy tak znane nazwisko, jak Guy Ritchie kręci nowy film, to widownia może mieć wobec niego jakieś tam oczekiwania, a prawda jest taka, ze ręki reżysera w ogóle w tym filmie nie widać. Grant i Plaza są świetni, ale nie na tyle aby usprawiedliwić wydawanie pieniędzy na bilet i tracenie na tego potworka dwóch godzin życia. Mocno sugeruję wstrzymanie się z oglądaniem do czasu, aż będzie można go złapać gdzieś przy okazji w streamingu.
Atuty
- Aubrey Plaza i Hugh Grant;
- Kilka zabawnych dialogów;
- Bromans Simmondsa i Francesco;
- Ze dwie mocne sceny akcji.
Wady
- Nietykalny, nudny, ponownie grający samego siebie Statham;
- Nijaka intryga bez emocji;
- Dziurawy, pełen głupot i dziur logicznych scenariusz;
- Generyczny scenariusz, generyczna reżyseria i generyczny cały film.
Hugh Grant i Aubrey Plaza ratują do pewnego stopnia „Grę Fortuny”, choć nawet z nimi jest to zwyczajnie byle jakie kino bez pomysłu na siebie, a więc w dobie nadmiaru rzeczy do oglądania, absolutna strata czasu. Ritchie'ego stać na więcej. Zalecam poczekać aż będzie go można złapać w streamingu.
Przeczytaj również
Komentarze (32)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych