Zaginiony Pies (2023) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Najbardziej zbędna produkcja roku
Fielding Marshall kończy właśnie szkołę, ale nie ma pomysłu, co zrobić dalej ze swoim życiem. W tym samym czasie przygarnia psa, któremu daje na imię Gonker i który staje się jego najlepszym przyjacielem, jedyną osobą, która nie chce od niego nic ponad po prostu bycie przy nim. Tak więc kiedy przestraszony Gonker oddala się od pana i znika, najpierw Fielding, a później cała rodzina nie spoczną dopóki go nie odnajdą.
Chyba nigdy jeszcze nie widziałem filmu zrobionego tak "po łebkach" jak ten. Nie jestem scenarzystą, nigdy w życiu nie napisałem kompletnego scenariusza, ale jestem święcie przekonany, że skleiłbym coś takiego w jeden weekend i mówiąc to wcale nie chcę się przechwalać. Każde z nas napisało by bez problemu tę historię. Mało tego! Słyszeliśmy i oglądaliśmy ją już milion razy. Pewne jej elementy, jak niechętni rodzice, którzy ostatecznie sami zakochują się w psiaku, sam w życiu przerobiłem.
Zaginiony Pies (2023) - recenzja filmu [Netflix]. Fabuła pisana na kolanie
Największym problemem fabuły dzisiejszego filmu nie jest jednak to, że wygląda znajomo, ale jak ordynarnie widoczne są nici, którymi ją szyto i kompletny brak emocjonalnego zaangażowania w wydarzenia na ekranie. Fielding (Johnny Berhtold) kończy właśnie szkołę i nie ma żadnego planu na to, co dalej. Nie mogą tego zrozumieć jego rodzice - jasna sprawa, w końcu martwią się o swoje dziecko - a współczują mu nawet jego przyjaciele, rówieśnicy. Zupełnie jakby brak konkretnego planu na całe swoje życie aż do emerytury, kiedy ma się osiemnaście lat był czymś w jakikolwiek sposób dziwnym i niespotykanym. Później, kiedy młody podróżuje już ze swoim tatą (Rob Lowe), trafiają oczywiście na młodych ziomeczków, którzy, nie znając ich sytuacji, w jasny i bardzo delikatny sposób tłumaczą staremu wapniakowi, że wszyscy znajdą swoją drogę w odpowiednim czasie. Bo tak naprawdę to o tym film chciałby opowiadać najbardziej, a pies jest tylko wymówką.
Sama więź łącząca Fieldinga i Gonkera też jest cienka i miernie rozpisana. Nie pomaga na pewno raczej umiarkowany zakres Berhtolda, który powinien ograniczyć się na razie do ról drugoplanowych, bo całego filmu sam nie dźwignie, lecz istotny jest też absurdyzm całej sytuacji. Otóż młody tak bardzo związał się z Gonkerem, ponieważ on jako jedyny kocha go bezgranicznie i nie jest nim zawiedziony. Urocze, jasne, ale co to za morał - wszyscy są źli ponieważ martwią się, że Fielding jest kompletnym nieogarem i spóźnił się nawet na własne rozdanie świadectw, bo wolał poleżeć sobie na świeżym powietrzu z psem? Czyli wszystko będzie dobrze, bo mam przy sobie psa, który mnie kocha? Przed oczami natychmiast pojawiają mi się bezdomni siedzący pod ścianą ze swoimi kundelkami. Przesadzam? Może minimalnie, ale chciałem aby było jasne jak bardzo ten film do mnie NIE trafił.
Zaginiony Pies (2023) - recenzja filmu [Netflix]. Po co to wszystko?
Powiedziałbym, że lśniąca gwiazda Roba Lowe ratuje po części cały film, ale byłoby to kłamstwo. Jasne, to on dostał najlepszą scenę w całym filmie, ale właśnie... Scenę. Liczba pojedyncza. Nie polecę nikomu całego filmu dla jednej, trwającej może ze dwie minuty sceny. Trzeba jednak przyznać, że sam monolog Roba w tym momencie jest świetny i pozwala poczuć odrobinę dumy i radości z tego, co oglądamy. Jacyś lokalsi mają straszny ubaw z tego, że chłopak szuka swojego psa (naprawdę istnieją ludzie aż tak źli?!) I zaczynają szukać awantury. Rob Lowe wkracza między nich i spokojnie, acz stanowczo tłumaczy im co się zaraz stanie, jeśli sobie nie pójdą. Głupia, ale skuteczna scena. Przydałoby się żeby cały film był tak sprawnie napisany.
Od czasu do czasu dostajemy też retrospekcje pokazujące podobną sytuację, w której lata temu znalazła się mama Fieldinga (Kimberly Williams-Paisley). Mam nieodparte wrażenie, że wątek ten dorzucono wyłącznie po to żeby rozciągnąć jakoś film na pełen metraż, bo i z nim całość trwa zgrabne 90 minut. Historia mamy absolutnie niczego nie zmienia, ma jedynie wycisnąć kilka dodatkowych łez z co bardziej podatnych na takie triki widzów. Na koniec filmu dostajemy emocjonalne zwieńczenie obu tych podróży, a ja, jako psiarz i osoba, którą do łez doprowadza co drugi film... Nie czuję nic. Kompletnie, zupełnie nic.
Reżyser "Zaginionego psa", Stephen Herek, nie nakręcił niczego ciekawego od przeszło 20 lat, więc bylejakość dzisiejszego filmu nie powinna nikogo przesadnie dziwić, ale i tak przykro patrzeć, ponieważ Herek debiutował "Crittersami", a później dał światu jeszcze "Potężne kaczory", "Fantastyczne przygody Billa i Teda", czy absolutnie świetną "Symfonię życia". Wierzę, że facet ma w sobie jeszcze przynajmniej z jeden naprawdę dobry film. Ale to na pewno nie ten.
Atuty
- Ta jedna scena Roba Lowe;
- Próbuje powiedzieć coś mądrego;
- Krótki.
Wady
- Mizernie zagrany;
- Nieprzemyślany;
- Pusty;
- Zero emocji, zero sensu.
"Zaginiony Pies" jest filmem agresywnie wręcz nijakim. Nie tyle niedopieczony, co surowy wręcz scenariusz, mizerne aktorstwo i brak jakichkolwiek emocji sprawiają, że nowy film Stephena Hereka jest może niezłą propozycją kiedy ma się problemy ze snem, ale do oglądania nadaje się ledwo. Nie polecam.
Przeczytaj również
Komentarze (12)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych