Heaven in Hell (2023) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Nowy film reżysera "365 dni"
Olga z pozoru ma wszystko - dobrą pracę, przyjaciół, córkę na zagranicznej uczelni. Lecz tylko z pozoru, ponieważ po nagłej śmierci męża w jej życiu zgasła radość i zniknęła zeń miłość. Wszystko to zmienia się jednak, kiedy na jej drodze staje przystojny Włoch, który z początku może i próbuje jedynie pomóc swojemu koledze, szybko jednak przekonuje się, że zaczyna darzyć starszą od siebie o 15 lat sędzinę prawdziwym uczuciem. Fakt ten nie podoba się jednak ich bliskim...
Dobrze, że udało mi się złapać dzisiejszy film z żoną, bo przynajmniej można było pośmiać się z absurdów, bogato zdobiących większość scen i wspólnie przewracać oczami, kiedy fabuła wisiała już dosłownie na pojedynczych włoskach. Myślę że sam bym tych 120 minut nie wysiedział. Ale czego się spodziewać po nowym projekcie reżysera trylogii "365 dni"? Tomasz Mandes uderza w znajome tony i choć tym razem nie adaptuje książki Blanki Lipińskiej, skutkiem czego mamy do czynienia z bądź, co bądź ogólnie lepszym filmem, wciąż jest to generalnie koszmarek, na każdym kroku krzyczący z ekranu, że TAK SIĘ TEGO NIE ROBI. Na walentynki nie polecam. Do pośmiania się, jeśli ktoś ma dwie godziny, z którymi już naprawdę nie ma absolutnie niczego innego do zrobienia, można sprawdzić. Ale to tylko jeśli jest się koneserem złego kina. Tu właściwie mógłbym już zakończyć, ale słabo by to wyglądało na stronie, więc jeśli kogoś interesują detale na temat tego dlaczego uważam, że "Heaven in Hell" jest okropny, to zapraszam do kolejnych akapitów.
Heaven in Hell (2023) - recenzja filmu [Monolith]. Ktoś postanowił zrealizować pierwszą wersję scenariusza, z samych pierwszych ujęć. Zakładam
Tak naprawdę łatwiej jest opowiedzieć o czym ten film nie jest, czego w nim nie ma, niż co jest. Bo są, generalnie, płytki jak kałuża romans z pompowanym sztucznie konfliktem, zalew skrajnie toksycznych relacji rodzinnych i nagłe zmiany narracyjnego toru. Za to czego tu nie ma! To aż godne podziwu, jak bardzo ogólnie i niekompletnie do opowiadanej historii podchodzą scenarzyści - ten sam pan Mandes co za kamerą i partnerujący mu Mojca Tirs. Cała historia zaczyna się od tego, że postać Sebastiana Fabijańskiego (absolutnie prawdopodobne, że pozbawiona imienia, bo ani sam nie wyłapałem, ani na Filmwebie go nie podpisali) ma sprawę w sądzie. Czego ta sprawa dotyczy? Nie wiadomo. Istotne jest tylko aby szybko się zakończyła, żeby Seba i jego włoski przyjaciel, Max (Simone Susinna) mogli wyruszyć wspólnie do Brazylii. Dlaczego akurat teraz i w jakim celu? Nie wiadomo. Max postanawia więc wyrwać Olgę (Magdalena Boczarska) i nakłonić ją jakoś do szybkiego i korzystnego dla jego kolegi zakończenia procesu. Gdzieś w jednej scenie przewija się też nowy chłopak siostry Olgi, który delikatnie sugeruje jej korupcję, ale spokojnie, temat ten nigdy już nie wróci po tym jednym, krótkim spotkaniu. Tyle pytań bez odpowiedzi dostajemy w, na oko, pierwszych dziesięciu minutach, a później jest ich jeszcze więcej, ale nie chcę robić tu skrótu całego filmu, na wypadek, gdyby ktoś z jakiegokolwiek powodu chciał to dzieło zobaczyć na własne oczy.
Dialogi pięknie dotrzymują tempa fabule - są w większości przypadków tragicznie wręcz sztuczne, przesadnie poetyckie, albo dramatyczne. Choć z radością przyznaję, że wcale nie wszystkie. Jest pod koniec filmu taka szczera wymiana zdań między Olgą, a jej córką, Mają (Katarzyna Sawczuk), która - choć też pod pewnymi względami niedoskonała - nacechowana jest żywymi emocjami, obecnymi zarówno w samych słowach, jak i w tym, jak obie panie te słowa podają. Gdyby pociągnąć ją do końca z większym wyczuciem, to można by ją wręcz opisywać jako "świetną". Podobało mi się jak zrozumiała i jednocześnie skierowana w niewłaściwą stronę jest złość Sawczuk i z jakim przerażeniem, smutkiem i zrozumieniem odbiera ją Boczarska. Niestety, jest to jedna łyżka miodu w beczce dziegciu, ponieważ prócz tego słowom nie dość, że brakuje naturalności, to jeszcze aktorzy podają je często w języku angielskim, bo Max po polsku zna dosłownie kilka słów. Miejscami angielski Fabijańskiego, czy Boczarskiej wypada całkiem solidnie, ale równie często zarzynają akcentację i intonację, przez co całość brzmi dziwnie, amatorsko wręcz. Jakby tego było mało, sceny regularnie kończą się bardzo nagle, jakby coś tam jeszcze miało być, jakby zostały przedwcześnie ucięte.
Heaven in Hell (2023) - recenzja filmu [Monolith]. Co za dużo to i świnia nie zje
Wizualnie film jest... Ok. Przynajmniej zazwyczaj. Ekipa całkiem ambitnie złapała w oko kamery dwa oddzielne skoki ze spadochronem, Max i Olga kitesurfują sobie przy pięknych warunkach pogodowych, dom Olgi zawsze jest przyjemnie, ciepło doświetlony, a liczne sceny seksu zawsze dostają najbardziej ambitnie dobrane ujęcia i pory dnia. Boczarska, Susinna i rzadziej Sawczuk regularnie pojawiają się w kadrze nago. Kamera powoli i zmysłowo przesuwa się wzdłuż nóg, nad pośladkami, po wyrzeźbionym torsie Włocha, piersiach dziewczyn, na grymasach rozkoszy kończąc. Miejscami można wręcz docenić artystyczną warstwę erotyczną tych scen. Niestety, w innych sytuacjach wyglądem przypominają tanie soft porno z dawnych lat. No i nie wiem czyim pomysłem było przesuwanie kamery za obiektami rozpraszającymi światło, przez co obraz dwoi się, troi, załamuje i rozjeżdża - i to nie tylko w scenach seksu - ale zdecydowanie zasługuje ta osoba na kopa w cztery litery. Myślałem z początku, że to istotny element symboliki filmu, że może bohaterowie robią rzeczy których się wstydzą albo na przykład przedstawione wydarzenia dzieją się tylko w głowie głównej bohaterki. Lecz nie! Ktoś po prostu stwierdził, że fajnie to będzie wyglądało. No i zamiast dwóch sutków na ekranie widz dostaje cztery, czy nawet więcej, więc czego tu nie kochać?!
Pozostając przy ruchu kamery, operator "Heaven in Hell", Bartek Cierlica, uparł się żeby każde jedno ujęcie w filmie było dynamiczne. Oznacza to, że kamera dosłownie nigdy się nie zatrzymuje, pozostaje w ciągłym ruchu, robiąc najazdy, przejazdy, zbliżenia, oddalenia, wykonując obroty wokół własnej osi. W pewnym momencie film zaczyna być zwyczajnie męczący wizualnie, w czym tylko pomagają rozsiane tu i tam sceny z z lokalnego nocnego klubu, w którym stroboskopy atakują oczy widzów z taką mocą, że epileptycy mogą mieć problem z ich oglądaniem. Sam podczas ostatniej odwracałem już wzrok, bo zarówno psychicznie, jak i fizycznie byłem gotowy aby film się już wreszcie skończył.
Niestety, dwie godziny w rękach kogoś takiego jak Mandes to cała wieczność. Reżyser upiera się aby pokazywać nam na przykład jak postać po prostu idzie po plaży przez dwadzieścia sekund, po czym siada i cięcie. Czemu to służyło? Nie wiem. Blisko początku dostajemy też niesamowicie zabawną scenę, w której Max i Olga siedzą obok siebie, piją herbatę i od czasu do czasu zerkają na siebie ukradkiem. Całość trwa pewnie ze dwie minuty, jest pozbawiona dialogów i sprowadza się zasadniczo do cięć lewo-prawo, pokazujących, że teraz ona pociągnie łyk z filiżanki i zerknie, a później on, następnie znowu ona i jeszcze raz on. Rozumiem zamysł - miało być uroczo i zalotnie, ale kiedy przez dwie minuty patrzę tylko jak dwoje ludzi pije herbatę, za każdym razem niemal w ten sam sposób, jakby reżyser po prostu powtórzył kilka razy dwa te same ujęcia, to na koniec zamiast wczuwać się w ich romans, zaczynam śmiać się na głos, bo czekam tylko aż w kadrze pojawi się znowu filiżanka. Jakby wyciąć te niepotrzebne dłużyzny, podczas których i tak nic się nie dzieje oraz może z połowę scen seksu (główni bohaterowie mają ich bodajże pięć albo sześć, z czego dwie dosłownie podczas tego samego kawałka przygrywającego w tle), otrzymalibyśmy bardziej zgrabny i zapewne przyjemniejszy w odbiorze 90 minutowy film.
Oglądając "Heaven in Hell" miałem miejscami przebłyski z doskonałego inaczej "The Room" Tommy'ego Wiseau. Dziwne, powtarzające się dialogi, nierówne aktorstwo, urwane wątki, przydługie sceny seksu, miejscami niefortunnie dobrana muzyka. Oczywiście nie jest aż tak źle, jak w przypadku tamtego filmu, choć też po obejrzeniu go mam wrażenie, że w produkcję nie włożono zbyt wiele pomyślunku. Polecam tylko koneserom kina tej klasy. Jest tylko odrobinę lepiej od "365 dni" ale jednak lepiej.
Atuty
- W większości ładne zdjęcia;
- Końcowa rozmowa Mai i Olgi;
- Ze dwa razy można się szczerze zaśmiać;
- Janusza Chabiora nie ma w filmie dużo, ale i tak kradnie każdą scenę, w której się pojawia;
- Często "tak zły, że aż komiczny"...
Wady
- ...Ale przy tym również po prostu "tak zły";
- Montaż często nie szanuje czasu widza;
- Porwane, nieskładne, niedopowiedziane wątki;
- Nijaki konflikt;
- Angielskie kwestie czasami wypadają płasko;
- Za dużo seksu, za mało budowania faktycznych uczuć.
"Heaven in Hell" jest dokładnie takim filmem, jakiego należało się spodziewać patrząc na dorobek reżysera. Pisana na kolanie fabuła, tekturowe postacie, sztuczny konflikt i do tego sporo nagości - zarówno męskiej, jak i żeńskiej. Z tymi dwoma słowami w tytule, to ja polecam jednak włączyć sobie YouTube, wpisać "Heaven and Hell" Black Sabbath i posłuchać. Nie dość, że znacznie krótsze, to jeszcze nieskończenie lepsze.
Przeczytaj również
Komentarze (13)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych