Obsesja (2023) – recenzja i opinia o serialu [Netflix]. I gdzie to pożądanie?
Seks znakomicie się sprzedaje, o czym świadczy doskonała oglądalność całej serii „365 dni”. Netflix nie zraża się ostrą krytyką tego typu produkcji, bo „statystyki się zgadzają” i brnie o krok dalej, oferując kolejne historie. „Obsesja” wywołuje silne emocje, ale żadna z nich nie ma z pożądaniem zbyt wiele wspólnego. Zapraszam do recenzji miniserialu.
Wiele już mówiło się na temat jakości produkcji dodawanych do katalogu Netflixa – generalnie widzowie nie pozostawiają na platformie suchej nitki, raz po raz zarzucając frazę „dno, wodorosty i trzy kilo mułu”. I umówmy się, że jak na wszystko, również i na przyjętą strategię streamingowego giganta nakłada się wiele czynników. Między innymi słupki oglądalności. Po sukcesie chociażby „365 dni” i następnych części serwis szuka kolejnych projektów tego typu, sięga po thrillery erotyczne. Chędożenie na ekranie dobrze się sprzedaje, nawet jeżeli para spętanych w miłosnych ujęciach aktorów nie wywołuje szybszego bicia serca, a sztywny uśmieszek zażenowania. Tym oto wstępem przystąpmy do recenzji „Obsesji”.
Obsesja (2023) – recenzja serialu [Netflix]. Fatalne zauroczenie – dosłownie!
Twórcy filmowi już od wielu lat systematycznie poruszają kwestię o zgubnej sile pożądania i silnej fascynacji drugą osobą, które są w stanie doprowadzić do tragedii. Pielęgnowanie niebezpiecznego obrazu relacji seksualnej wydaje się obecnie równie nietrafione, co mało przyciągające – szczególnie kiedy od pewnego czasu każda kolejna produkcja bardziej próbuje nas zaszokować nietrafionymi scenami zbliżeń niż łamaniem tabu, poczuciem osaczenia czy napięciem panującym pomiędzy postaciami. Najnowsza recenzowana „Obsesja” sięga po dobrze już znaną historię z książki Josephine Hart „Skaza”, nie jest to jednak pierwsza próba zekranizowania opowieści, bowiem już w 1992 roku zadebiutował film o tym samym tytule, w którym w rolach głównych zagrali Jeremy Irons oraz Juliette Binoche. O ile pierwsza produkcja wodziła nas za nos, ukazując destrukcyjny obraz niepohamowanej namiętności, łamała pewne konwenanse, a przede wszystkim odznaczała się intrygującymi kreacjami aktorskimi, tak obecny miniserial wyreżyserowany przez Lisę Barros D'Sa oraz Glenn Leyburn posiada więcej wad niż zalet.
William Farrow wydaje się mieć idealne życie – jako ceniony oraz odnoszący sukcesy chirurg pnie się po szczeblach kariery, powoli stawiając pierwsze kroki w polityce, ma żonę i dwójkę dzieci oraz piękny dom za miastem. Jego codzienności brak jednak głębi i większych emocji – a tych doznaje już w trakcie pierwszego spotkania z tajemniczą Anną Barton. Piękna, młoda kobieta przykuwa jego uwagę na tyle mocno, że z niepohamowaną wręcz chęcią podąża jej krokiem i wpada w podwójne sidła, gdyż nie tylko oszukuje swoją partnerkę, ale i syna, który od dłuższego czasu jest w związku z Anną. Pomimo wszelkich niebezpieczeństw kobieta i mężczyzna brną dalej w seksualną grę oraz wzajemne poznawanie siebie, eksperymentują i są o krok od tragedii...
Brzmi całkiem obiecująco, prawda? Nic jednak bardziej mylnego, bo recenzowana „Obsesja” nie wykorzystała ogromnego potencjału pierwowzoru i całkiem obiecujących podstaw thrillera erotyczno- psychologicznego. Fabuła miniserialu zamyka się w 4 całkiem krótkich, bo około 40-minutowych odcinkach, które koncentrują się na kolejnych etapach budzącej się, niemal poddańczej relacji między mężczyzną w średnim wieku i zaledwie kilkanaście lat od niego młodszą kobietą, narzeczoną jego syna. Jakże jest to miałki i bez wyrazu występ! Przede wszystkim scenarzyści opracowali bardzo pośpieszną, pozbawioną głębi fabułę i nie odpowiadają na zbyt wiele pytań, które nieustannie nam się nasuwają.
Obsesja (2023) – recenzja serialu [Netflix]. Emocji jak na lekarstwo
Dlaczego ten posiadający ugruntowaną pozycję w swojej branży i posiadający polityczne zakusy mężczyzna jest w stanie po kilku minutach od spotkania pociągającej kobiety wsadzić jej oliwkę do ust? Co jest takiego pociągającego w pamiętniku Anny, że zamiast w trakcie wspólnych sesji cieszyć się głębokimi (a nie nijakimi i do bólu oklepanymi) doznaniami, wolałby zanurzyć się w lekturze? W tym psychologiczno-erotycznym thrillerze nie tylko brakuje pożądania, pasji, pomysłu, ale przede wszystkim nutki ekscytacji, z jaką moglibyśmy czekać na kolejne zbliżenia kochanków, którzy nie bacząc na konsekwencje rozwijają namiętną relację. Niedopracowany i bardzo płaski scenariusz jest największą bolączką „Obsesji” wpływającą na szereg dalszych kłopotów aktorów. Jeżeli mają oni do dyspozycji jednowymiarowe postacie, w których psychice nie zagłębimy się nawet przez chwilę, a półsłówka mają wytłumaczyć z jakimi problemami się mierzą lub o jakiej traumatycznej przeszłości pamiętają, to jako widzowie, oglądający finalny efekt ich starań, nie możemy liczyć na satysfakcjonujący przekaz.
Niedociągnięcia w historii są przypudrowane scenami erotycznych uniesień między Anną a Williamem. Co prawda, nie jesteśmy świadkami ujęć rodem z „filmu-teledysku” „365 dni”, ale nie powinno to być dla nas zbyt dużą zachętą. Wcielający się w Williama i Annę Richard Armitage oraz Charlie Murphy raz za razem wydają się zaskoczeni sytuacjami, w jakich się znaleźli, a ich drętwe uśmieszki czy sztywne spojrzenia próbujące oddać namiętność i pożądanie trafiają jak kulą w płot. Pomimo wizualnego dopasowania, aktorzy nie pasują do swoich ról, a grająca młodą femme fatale Murphy nie elektryzuje i nie przyciąga – szczególnie właśnie we wspólnych scenach z serialowym kochankiem. Seksualna pasja, próby zabawy BDSM, jak również żonglowanie sferą dominacji i podporządkowania nie zostały potraktowane z należytą dbałością o szczegóły i dosadny przekaz. Co z tego, kiedy reżyserzy na wszelkie bolączki serwują nam nagie ciała, kiedy one zbyt wiele sobą nie reprezentują. Erotyczny taniec miał przypominać płomienne, argentyńskie tango, tymczasem wyglądał niczym pląsy podchmielonego wujka na weselu.
Po wielu latach na rynku włodarze Netflixa doskonale powinni wiedzieć, jakich wyzwań nie warto się podejmować – „Obsesję” można śmiało zaliczyć do jednego z nich. Odnoszę wrażenie, że twórcy nieco pokpili sprawę, ale pewnie wyszli z ryzykownego przeświadczenia, że kilkanaście scen seksualnych zbliżeń naprawi wpadkę pod postacią mało przekonującej historii, drętwej gry głównych bohaterów i zakończenia bez polotu. Uczuć targanych bohaterami i ich pobudek nie rozumiemy, bo te przedstawione na ekranie mogą do wielu z nas po prostu nie przemawiać – brak chemii między Anną a Wiliamem stawia pod znakiem zapytania twierdzenie, że dla pożądania jesteśmy w stanie poświęcić wiele.
Atuty
- Bardzo efektowne i dopracowane wnętrza
- Realizacja
- Przyjemne postacie drugoplanowe
Wady
- Nieporywający i bardzo niespójny scenariusz,
- Brak chemii między bohaterami,
- Kreacje Richarda Armitage'a i Charlie Murphy są bardzo płytkie,
- Erotyczne sceny budzą zażenowanie,
- Uderzająca w dramatyczne tony muzyka nie przynosi oczekiwanego efektu.
„Obsesji” daleko do najbardziej klimatycznych produkcji z gatunku thrillerów erotycznych, lecz to nie powinno nawet przez sekundę zmartwić Netflixa. Od premiery produkcja znalazła się w rankingu TOP10 i zyskuje kolejne miliony godzin na liczniku.
Przeczytaj również
Komentarze (8)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych