Turbulencje (2018) - recenzja, opinia o 4 sezonie serialu [Netflix]. Sąd ostateczny
Znasz już to - Ben i jego bliscy rozwiązują kolejne zagadki, pomagają ludziom i powoli zbliżają się do rozwiązania zagadki lotu 828. Ten sezon jest jednak inny, niż pozostałe, ponieważ kolejny nie nadejdzie. Wszystkie karty wreszcie zostaną odkryte, a historia dotrze do celu. Czy będzie to szczęśliwe lądowanie, czy jednak okaże się, że bezpowrotnie zmarnowałem olbrzymią liczbę godzin, których nikt mi już nie zwróci? A może coś pomiędzy?
Pierwszy sezon "Turbulencji" zaskoczył mnie nawet swoją tajemniczą otoczką, połączeniem tajemnic stricte detektywistycznych i tych paranormalnych. Czuć było te ludzkie dramaty, nawet jeśli cotygodniowe zagadki nie powalały stopniem skomplikowania i głęboko przemyślanymi rozwiązaniami. No i człowiek czuł się zaintrygowany, kiedy postać zaczynała nagle rzygać gigantycznymi ilościami wody i umierała, mimo że jeszcze przed chwilą wszystko było z nią w porządku. Spora ilość odcinków w połączeniu z długim czasem ich trwania sprawiły, że każdy jeden sezon zaczynał w którymś momencie nudzić, ale jakoś się je oglądało. Z czasem jednak zaczęło stawać się coraz bardziej jasne, o co tu dokładnie chodzi, a pojedyncze odcinki wciąż upierały się na format "zagadki tygodnia", przez co pod koniec trzeciego sezonu czułem już całkiem wyraźnie, że mam dość. Co więc zrobił Netflix po uratowaniu serialu przed skasowaniem przez NBC? Zamówił najdłuższy sezon w jego historii! Dodatkowo jest to też finał całej produkcji, więc pewnie dobrze byłoby obejrzeć, dokończyć. Myślałby kto, że scenarzyści poświęcą się w tej sytuacji dopowiedzeniu historii w najbardziej satysfakcjonujący możliwy sposób, że zrezygnują z tych mało istotnych zapychaczy. Tyle że wtedy fabuły starczyłoby im może na pięć odcinków.
Turbulencje (2018) - recenzja 4 sezonu serialu [Netflix]. Finał, który wszyscy przewidzieli jeszcze przy oglądaniu poprzedniego sezonu
Historia opowiedziana w tych finałowych odcinkach już nie próbuje nawet sugerować, że jest gdzieś tam, jakoś zakorzeniona w rzeczywistości. Praktycznie każda ważniejsza postać ma jakąś supermoc, jak tworzenie ultra realistycznych wizji, rozmawianie ze zmarłymi, rysowanie przyszłości, czy "przejmowanie czyichś problemów". W przypadku tej ostatniej nie jest to zbyt dokładny opis, ale celowo upraszczam odrobinę aby uwypuklić, jak niedorzeczna stała się ta historia. Wcześniej narzekałem, że Ben Stone (Josh Dallas) jest nieziemsko intensywny i niedorzecznie wszechstronnie ogarnięty jak na zwykłego nauczyciela, który nagle znalazł się w niecodziennej sytuacji, ale w czwartym sezonie taką charakteryzację odebrałbym wręcz jako przejaw wstrzemięźliwości i subtelności. No i decyzje podejmowane przez głównych bohaterów wciąż potrafią przerazić tym, jak absurdalnie pozbawione są logiki, nieodpowiedzialne wręcz.
[Spoilery dotyczące finału]
To powiedziawszy, finałowe odcinki nabierają solidnego tempa, oferując regularne zwroty akcji i zakończenie, które można zasadniczo zaliczyć do udanych. Scenarzystom udało się wylądować bez dodatkowych turbulencji, oferując widzom (i przede wszystkim bohaterom) domknięcie pełne wzruszeń, napisane z poszanowaniem dla każdego z głównych i "mniej więcej głównych" bohaterów. Nie jest ono jednak wolne od wad - kiedy emocje już opadną, nietrudno dojść do wniosku, że finał jest dosyć bezpieczny i ostatecznie raczej płytki. Bo jeśli konsekwencje zasadniczo nie istnieją, to po co poświęciłem "Turbulencjom" tyle godzin życia? Wszyscy po prostu wrócili sobie do sowich żyć, jak gdyby nic się nie stało (zachowując za to swoje wspomnienia... bo tak). Jeśli to od początku była boska próba, to dlaczego od czasu do czasu dało się ją oszukać, w tym przynajmniej dwa razy bez konsekwencji? No i dlaczego ludzie nie tyle źli, co wyprowadzeni na manowce prze Boga zasłużyli na najwyższą karę? Jasne, czystko emocjonalnie wzruszyłem się parę razy, ale ostatecznie i tak uważam, że zakończenie historii wypadło dosyć tanio.
[Koniec spoilerów]
Turbulencje (2018) - recenzja 4 sezonu serialu [Netflix]. Jest i nowy Cal!
W kwestii obsady zasadniczo wszyscy są już na tyle obeznani ze swoimi rolami, że ciężko się do kogokolwiek o coś przyczepić, ale i nie ma za specjalnie kogo chwalić, może z jednym, małym wyjątkiem. Osoba, która wymyśliła żeby zamienić młodego Cala (Jack Messina) na jego starszą o pięć lat wersję (Ty Doran) jest geniuszem. Nie zrozum mnie źle, wiem, że to tylko dzieciak i nie wypada wymagać od niego nie wiadomo czego, lecz ewidentnie to on był najsłabszym ogniwem serialu i dobrze, że twórcom udało się rozwiązać ten problem nie ingerując w immersję widza. Nowy Cal jest zasadniczo rozwinięciem tego starego. Czuć, że to wciąż ta sama postać, tylko starsza, bardziej ekspresyjna i pełniejsza życia. Dobrze współgra z resztą obsady, w szczególności swoją ekranową siostrą i wujkiem Zeke'iem.
Nie wiem co to się dzieje, ale to już trzeci kończący się serial, o którym piszę w tym miesiącu (no dobra, "Barry" załapał się jeszcze na ostatni dzień maja). Z jednej strony miło, że trzy produkcje dały radę w ogóle dotrzeć do linii końcowej w dzisiejszych, zwariowanych czasach, z drugiej zaczynam czuć jakąś dziwną melancholię i zastanawiająco długo rozmyślam ostatnio o przemijaniu. Kiepski motyw na początek lata! Różnica między "Barrym" i "Tedem Lasso", a "Turbulencjami" jest jednak niczym noc i dzień. Prócz tego, że wszystkie trzy są serialami powstałymi w dzisiejszych czasach, trudno o istotne punkty wspólne. "Barry" jest istnym, artystycznym osiągnięciem, świetnie opowiedzianą historią z morałem, spójną tematycznie i brawurowo zagraną. "Ted Lasso" nie miał nigdy aż takich ambicji, ale i tak potrafił solidnie rozbawić, wzruszyć i nawet te słabsze odcinki były generalnie całkiem w porządku. A jakie finalnie były "Turbulencje"?
Serial Jeffa Rake'a był piekielnie nierówny na przestrzeni tych czterech sezonów. Z początku intrygował nieznanym, później trzymał przy sobie widzów zmieniającymi się jak w kalejdoskopie relacjami głównych bohaterów, aby na ostatnich półtora sezonu meandrować i głównie przynudzać widzów krążeniem w kółko bez konkretów i posuwającą się w żółwim tempie fabułą. Bohaterowie przestali się rozwijać, wątek religijny na pierwszym planie zatracił gdzieś wszystko, co z początku było w nim intrygujące i tak naprawdę dopiero kilka ostatnich odcinków nabiera tempa i dowozi faktycznie sympatyczny finał serialu. Może gdyby cały sezon trwał osiem odcinków, spojrzałbym na niego inaczej, lecz w tej formie, w jakiej go dostaliśmy uważam, że trochę szkoda na "Turbulencje" czasu. Zwłaszcza, jeśli ktoś nie widział wciąż poprzednich sezonów.
Atuty
- Całkiem solidny finał;
- Kilka wzruszających momentów, zwłaszcza między Zeke'iem i Michaelą;
- Nowy Cal ma w sobie więcej życia.
Wady
- Zakończenie może być dla niektórych olbrzymim zawodem;
- Ostateczne rozwiązanie zagadki nie powala;
- Za dużo zapychaczy;
- Fabularna stagnacja (już od pewnego czasu).
"Turbulencje" to jeden z tych seriali, o których lepiej się czyta, niż ogląda. Solidnego materiału wystarczyłoby na maksymalnie osiem odcinków, lecz ktoś postanowił rozmienić się na drobne i skleić z niego blisko 20 godzin telewizji. Sam finał w porządku, ale droga do niego potrafi zmęczyć.
Przeczytaj również
Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych