Diabelska jazda (2023) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Diabelsko nudna
Zestresowany mężczyzna gna do szpitala aby towarzyszyć swojej żonie przy porodzie. Przynajmniej gnałby, gdyby w garażu nie spotkał faceta w przebojowej, błyszczącej czerwienią marynarce, podobnych włosach i o aparycji Nicolasa Cage'a. Facet prosi go o podwiezienie w jedno miejsce. Nie ma oczywiście takiej możliwości, ale jest za to jeden problem – Cage dzierży w dłoni pistolet...
Kiedy Nicolas Cage przyjmuje rolę w filmie, bogowie rzucają monetą. Jeśli wypadnie orzeł, film będzie nudną, niskobudżetową szmirą. Jeśli wypadnie reszka, dostaniemy niskobudżetową szmirę, ale Cage będzie przynajmniej sympatycznie zabawny. Zwyczajnie dobry film dostaniemy natomiast jeśli moneta zatrzyma się na krawędzi. Niezbyt częsta sytuacja, ale zdarza się – a w latach dawno już minionych zdarzała się wręcz bardzo często. Nie tak dawno temu oglądaliśmy go w autoparodii pod tytułem „Nieznośny ciężar wielkiego talentu”, chwilę później uświetniał swoją obecnością każdą scenę, w której mogliśmy oglądać go w poza tym raczej kulawym „Renfieldzie”, a teraz wsiada do samochodu razem z Joelem Kinnamanem. I, kurde balans... nie jest dobrze!
Diabelska jazda (2023) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Skandalicznie nieudana koncepcja
Jaki to jest zły film! Wygląd i zachowanie Cage'a, do kompletu z tytułem filmu mogłyby wskazywać na jakiś nadprzyrodzony wątek. Wiesz, diabeł kara faceta za jakieś dawne przewiny albo nawet po prostu dla zabawy. Rzecz w tym, że to absolutnie nie jest tego typu film. Przez dziewięćdziesiąt minut Nic zachowuje się jakby jakiekolwiek prawa nie miały wobec niego zastosowania – grozi, zabija, ubiera się jak metroseksualny diabeł (to najgorsze) – po czym dowiadujemy się o co z nim tak naprawdę chodzi i... nie ma to żadnego sensu. Wszystko, co oglądamy do momentu wyłożenia kart na stół nie zgrywa się w praktycznie żadnym stopniu z tym, co wiemy później. Kompletny absurd, przez który czułem się po seansie wręcz lekko oszukany i całkiem mocno rozdrażniony.
Inną sprawą jest miałkość i przewidywalność scenariusza, kiedy widz pogodzi się już z faktem, że nie wydarzy się w nim nic nadprzyrodzonego. Cage i Kinnaman (równie dobrze mogę nazywać ich nazwiskami aktorów, jako że w filmie i tak nikt się ich imionami nie posługuje) odwiedzają kilka miejsc, w których ten pierwszy gada właściwie non stop, a ten drugi niemalże nigdy. Z początku tematy są tak boleśnie ogólne, że można odnieść wrażenie, że aktorzy wymyślali je sobie na miejscu, jak choćby cała wielka tyrada o zmienianiu ustalonego składu dań w jakimś przydrożnym barze i smakowej przewadze łączenia tuńczyka z cheddarem, a nie mozzarellą. Jeśli myślisz, że scenarzysta, niejaki Luke Paradise, dla którego jest to debiut (w życiu bym się nie domyślił), ma na myśli jakieś drugie dno albo zmierza do zgrabnej, interesującej puenty, to grubo się mylisz. Jakby obejrzał „Wściekłe Psy” i stwierdził, że też da radę napisać takie dialogi. Zabrakło tylko pomysłu. I wyczucia. I talentu. Dopiero gdzieś na ostatniej prostej postać Cage'a zaczyna grać z głównym bohaterem w bardziej otwarte karty, dzięki czemu widz praktycznie natychmiast domyśla się dokąd zmierza cała opowieść.
Diabelska jazda (2023) – recenzja, opinia o filmie [Kino Świat]. Cage niemal dosłownie pożera Kinnamana
Zdjęcia i muzyka nie powalają absolutnie niczym. Tanie, kolorowe neony i kompletny brak jakichś zapadających w pamięć ujęć sprawiają, że film ciągnie się wręcz niemiłosiernie i to nawet pomimo faktu, że Cage wspina się tu na wyżyny swojej cage'owości – krzyczy nawet kiedy nie ma ku temu potrzeby, dziwacznie gestykuluje, pręży mięśnie mimiczne, jęczy (chociaż nie tak zabawnie jak żona Kinnamana, która niby rodzi, ale z początku byłem pewien, że uprawia z kimś seks). Nie ma w tym jednak jego zwyczajowego uroku. Spójrzmy prawdzie w oczy, jeśli scenariusz nie ma choć kilku niezłych pomysłów na siebie, to samym Cage'em nic się nie zdziała. Niby jest jeszcze Kinnaman, ale on akurat nie ma tu nic do roboty.
Lubię Joela Kinnamana. Był solidnym Rickiem Flagiem u Gunna (bo o pierwszym „Legionie Samobójców” staram się nie pamiętać), a nawet jego wersja Alexa Murphy'ego/Robocopa nie była wcale zła – sam film był cienki, jasne, ale to nie wina samego aktora. Do grania nieskomplikowanych, dobrych harcerzyków nadaje się w sam raz. Rzecz w tym, że tego typu postać zostanie (czasami) dosłownie zjedzona żywcem przez nawet najbardziej stonowaną wersję Nicolasa Cage'a i dokładnie to dzieje się w tym filmie. Chłopaki nie mają chemii, nie odpyskują sobie, nie odbijają piłeczki – Nic po prostu gada, a Joel stara się ze wszystkich sił nie wyglądać na gościa, który zamordowałby go jednym prawym prostym między oczy.
Niby nie spodziewałem się po „Diabelskiej jeździe” niczego przesadnie świetnego, ale liczyłem chociaż na odrobinę radości wyciągniętej z przebojowej gry największej gwiazdy filmu. Niestety, z pustego i Salomon nie naleje. Sceny, które miały budować napięcie to jakaś farsa, duet głównych bohaterów ciężko tak naprawdę nazwać duetem, a fabuła klejona była chyba podczas posiedzenia w kiblu. Strata czasu. Polecam wyłącznie największym fanom Nica, którzy kupując bilety na jego najsłabsze filmy pomagają mu spłacać długi za absurdalnie nietrafione zakupy. Szanuję wasze poświęcenie. Cage zapewne też.
Atuty
- Cage pozwala ze dwa razy uśmiechnąć (raz za marynarkę i raz za włosy).
Wady
- Okropny scenariusz;
- Zero logiki;
- Przewidywalny;
- Cage i Kinnaman to kiepski duet ekranowy;
- Nudny technicznie;
- Dłuży się mimo 90 minut czasu projekcji.
„Diabelska jazda” to pozbawiony tempa, słabo napisany, nijako zagrany kawał kinematograficznego rozwolnienia, który powstał tylko po to aby Nicolas Cage miał z czego zapłacić rachunki. Odradzam wszystkim poza najwierniejszymi fanami aktora.
Przeczytaj również
Komentarze (32)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych