Blue Beetle (2023) - recenzja, opinia o filmie [WB]. Pierwszy meksykański superbohater wkracza do akcji
Widziałeś ten film już dziesiątki razy. Z grubsza (omiń wstęp, jeśli serio nie wiesz jak ułoży się tutejsza fabuła): Młody, zwykły chłopak nagle zyskuje ogromną moc. Z początku nie jest zainteresowany życiem superbohatera, lecz kiedy do jego drzwi puka zagrożenie, musi stanąć na wysokości zadania, uwierzyć w siebie i pokonać przeciwnika obdarzonego z grubsza takimi samymi mocami. Dlaczego więc miałbyś wydać swoje ciężko zarobione pieniądze na seans "Blue Beetle"?
Zupełnie szczerze? Albo ponieważ widziałeś w życiu ze dwa filmy o superbohaterach i temat rzeczywiście wyda ci się świeży albo ponieważ... Się nudzisz i nie masz nic lepszego do roboty. Słyszałem, że z początku film Angela Manuela Soto miał wylądować bezpośrednio na HBO Max, ale ktoś mądry postanowił dać mu szansę w kinach. Nie uważam aby był to świetny pomysł, ponieważ wydając w dzisiejszych czasach niemałe pieniądze na kino, oczekuję czegoś świeżego albo chociaż prostej rozrywki na wysokim poziomie. Tymczasem "Blue Beetle" to po prostu kolejny raz ta sama podstawowa historia, z paroma kluczowymi detalami podmienionymi na inne. Słychać tu wyraźne echa "Spider-mana", "Venoma", "Iron Mana", "Green Lanterna" I tak jak samo w sobie nie jest to złe, tak zdecydowanie łatwiej byłoby pogodzić się z tą odtwórczością, gdyby seans zaliczyło się "przy okazji", bez dodatkowych opłat, może z jakąś małą przerwą gdzieś w połowie.
Blue Beetle (2023) - recenzja, opinia o filmie [WB]. Rodzina jest najważniejsza
Zdecydowanie największą siłą filmu jest Xolo Maridueña, czyli Miguel z "Cobra Kai". Raz, że dzieciak jest po prostu sympatyczny i ma przy tym charyzmę niezbędną do udźwignięcia głównej roli i dwa, że jego meksykańskie korzenie są istotnym elementem szerszej fabuły filmu, a obcowanie z inną kulturą zawsze sprawia, że nawet najbardziej codziennie, najbardziej standardowe, czy też, mówiąc wprost: nudne interakcje stają się w jakimś stopniu ciekawe.
Rdzeniem całego filmu są wartości rodzinne Reyesów, którzy zawsze trzymają się razem i gotowi są wskoczyć za sobą w ogień. To właśnie ta ich zażyłość jest katalizatorem wszystkich wydarzeń w filmie. Kiedy go poznajemy Jaime (wymawiane: "Haime") wraca właśnie do domu ze studiów w Gotham City. Rodzice (Damian Alcazar i Elpidia Carrillo) nie chcą na dzień dobry psuć mu nastroju, lecz bezpośrednia, raczej marudna siostra, Milagro (Belissa Escobedo) natychmiast wypala, że rodzina znajduje się w tarapatach finansowych. To właśnie z tego powodu Jaime ruszy do pracy, pozna piękną Jennifer Kord (Bruna Marquezine) i jej mniej sympatyczna ciocię, Victorię (Susan Sarandon) i ostatecznie zostanie bohaterem.
Susan bez dwóch zdań jest świetną aktorką, ale tutaj przyszła na plan chyba wyłącznie po to żeby dostać czek, bo nie ma w jej sposobie przedstawienia Victorii Kord absolutnie niczego ciekawego. Na pewno nie pomaga też kulawy scenariusz, który nie daje jej żadnej osobowości, żadnej motywacji, niczego ponad "chcę mieć jeszcze więcej władzy", ale wydawać by się mogło, że aktorka tego kalibru da radę wykrzesać coś z roli samą swoją prezencją. Podobnie nijaki jest jej mięśniak, Carapax (Raoul Max Trujillo), choć powiedziałbym, że w jego przypadku jest nawet gorzej, ponieważ scenarzyści próbują odrobinę go uczłowieczyć... W ostatnich minutach filmu. Za mało i za późno!
Blue Beetle (2023) - recenzja, opinia o filmie [WB]. Nierówne gagi, nierówne walki
Istotnym elementem filmu jest jego warstwa komediowa i tak samo jak wszystko inne, ona również jest szalenie nierówna. Z jednej strony mamy komediowe złoto prezentowane przez wujka Rudy'ego (George Lopez) i jego fiksację na punkcie gadżetów i teorii spiskowych, z drugiej hardą babcię (Adriana Barazza), która trochę za dobrze czuje się z karabinem w rękach. I tak jak wyzywający Batmana od faszystów, zakochany w swojej bryczce Lopez jest szczerze komiczny i oglądanie go na ekranie jest samą przyjemnością, tak w scenach z babcią - zwłaszcza w trzecim akcie - czułem jedynie zażenowanie. W ogóle niektóre żarty zdają się być zupełnie nieprzemyślane albo brakuje im kontekstu, jak kiedy Jaime przedstawia się pani recepcjonistce jako "Haime", a ona uparcie nazywa go "Dżejmi", mimo że nie ma pojęcia jak pisze się jego imię. Regularnie śmiejemy się też ze spraw seksualnych, co może być nieodpowiednie dla rodziców co wrażliwszych bąbelków (ja jestem niedojrzały, że hej, więc oczywiście rechotałem jak żaba, nie zastanawiając się nawet, czy mój młody rozumie, o czym jest mowa).
Lata treningów do "Cobra Kai" zrobiły swoje, dzięki czemu Jaime z powodzeniem może walić kopy z półobrotu, uniki, przeskoki, salta i co tam jeszcze zażyczy sobie reżyser. Kamera dzierżona dumnie przez naszego własnego Pawła Pogorzelskiego regularnie robi z tej zaradności gwiazdy filmu użytek, prezentując akcję na szerokich ujęciach, z obiektywem zgrabnie wycelowanym na przykład w miecz Niebieskiego Żuka i przesuwającym się odrobinę razem z nim. To jest poza tymi momentami, kiedy najwyraźniej ludziom od choreografii zabrakło czasu, więc kamera bezczelnie wjeżdża wtedy ze zbliżeniem na torsy walczących tak, aby nie dało się zrozumieć ani zauważyć absolutnie niczego. A wielką to szkoda, ponieważ kiedy twórcy chcą, to potrafią zaprezentować widzom naprawdę sympatyczne dla oka sceny walki - dla ucha trochę mniej, jako że, w iście komiksowym stylu, Reyes musi non stop komentować każdy kolejny cios przeciwnika.
Rozumiem dlaczego recenzenci narzekają na "Blue Beetle" - widz nie uświadczy tu bodaj ani jednego, szczerze oryginalnego pomysłu, a nawet te zapożyczone z innych produkcji raczej nie stoją na najwyższym możliwym poziomie. Z drugiej strony są widzowie, którzy przesadzają w drugą stronę, ponieważ wszyscy kochamy opowieści o underdogach, mimo przeciwnościom losu wdrapujących się na szczyt. Prawda, jak to zwykle bywa, znajduje się gdzieś po środku. Po mojemu "Blue Beetle" to po prostu poprawnie, choć bez fajerwerków zrealizowana geneza superbohatera - pełna generycznych elementów scenariusza, różnej jakości żartów, z przerysowanym do granic możliwości czarnym charakterem stawiającym metaforyczną kropkę nad i. Przed byciem zwykłym średniakiem ratuje ją sympatyczny główny bohater i wyraźnie zaakcentowane więzi, łączące go z rodziną. Czy to wystarczy aby rzucić wszystko i biec na niego do kina? Nie, moim zdaniem nie. Domowy seans sprawdzi się znacznie lepiej, choć i tak wiem, że skoro tak piszę, zapewne zrobicie dokładnie odwrotnie... A może właśnie dokładnie o to mi chodzi?! Udanego weekendu, everyone.
Atuty
- Rodzinka Reyesów;
- Sporo niezłego humoru;
- Część scen akcji wypada naprawdę solidnie.
Wady
- Do bólu generyczny czarny charakter i fabuła w ogóle;
- Część żartów zaskakująco słaba;
- Od czasu do czasu reżyser postanawia wjechać z kamerą tak blisko akcji, że trudno w ogóle zauważyć co się dzieje;
- Za późno i zbyt nagle próbuje nadawać postaciom głębię.
"Blue Beetle" to kwintesencja genezy superbohatera, ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Sympatyczny główny bohater i jego krewni skutecznie umilają ten, w innym wypadku raczej generyczny, ale przy tym kompetentnie przygotowany seans.
Przeczytaj również
Komentarze (30)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych