Marvels (2023) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Kamala Khan i chaos totalny
Kapitan Marvel, Ms Marvel i Monica Rambeau muszą połączyć siły, aby dowiedzieć się, dlaczego zamieniają się miejscami w, zdawać by się mogło, losowych sytuacjach i przy okazji powstrzymać budżetowego Ronana Oskarżyciela przed zniszczeniem całego świata.
Chyba nikt nie oczekiwał, że ten film będzie wielkim powrotem MCU do formy. Nie dość, że już pierwsza część była tylko niezłym filmem i, że aktorka wcielająca się w główną rolę zdaje się nie lubić ani marki, ani widzów, to jeszcze nawet sama reżyserka przyznała w wywiadzie, że nie miała kontroli nad tym, co robi, a w pewnym momencie postprodukcji po prostu wsiadła w samolot i poleciała pracować nad swoim kolejnym projektem. Uzbrojony we wszystkie te ciekawostki, szedłem do kina jak na ścięcie. Może to dlatego bawiłem się na nim ostatecznie całkiem nieźle?
Nie zrozum mnie źle - to nie jest dobry film! Dramaturgia nie działa na najprostszym nawet poziomie, fabuła, czy raczej to, co robi tutaj za fabułę, ledwie trzyma się kupy i jakimś cudem, autorom scenariusza udało się skleić historię do zrozumienia której potrzeba jest znajomość ładnych kilku filmów i seriali, a która sama nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla MCU jako całości. Trzeba mieć talent. Jeśli widziałeś już ocenę końcową, to wiesz jednak, że ocena końcowa jest wyższa niż takiej "Kwantomanii". Istnieje ku temu powód.
Marvels (2023) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Jest się z czego pośmiać
Tym, za co zdecydowanie można pochwalić reżyserkę/scenarzystkę Nię DaCostę, jest warstwa humorystyczna filmu. Praktycznie co chwilę zasypywani jesteśmy kolejnymi gagami I trzeba przyznać, że spora część z nich działa - głównie za sprawą Iman Vellani, która wraca z materiałem świetnie dobranym pod jej wesołą, fanbojską osobowość. To ona jest sercem i duszą tego filmu, co jest o tyle zabawne, że ktoś ewidentnie próbował dać tę rolę Kapitan Marvel (Brie Larson) i Kapitan Rambeau (Teyonah Parris), ale absolutnie żadna z ich wspólnych scen nie dała rady wywołać we mnie jakichkolwiek emocji innych emocji niż rozbawienie. Niechętnie, ale przyznam również , że zabawnie w filmie wypadł Sam Jackson jako Nick Fu... Nie no. Nie oszukujmy się, Jackson od pewnego czasu gra po prostu siebie. Chodzi w tym swoim wyluzowanym stylu, rzuca na lewo i prawo dowcipami i siedzi albo się o coś opiera, bo wiadomo, ma problemy z kręgosłupem. Pogodziłem się już z faktem, że nie dostaniemy więcej kozackiego Nicka Fury, jak ten z "Zimowego żołnierza", a i tutaj jest on raczej postacią poboczną, więc nie narzekam, tylko biorę, co dają.
Prócz żartów rzucanych przez postacie, film regularnie serwuje nam również humor sytuacyjny. W pewnym momencie dostajemy scenę tak kompletnie odklejoną od jakiejkolwiek rzeczywistości, tak wybitnie disneyowską, że trzeba naprawdę podejść do filmu ze szczerą nienawiścią, aby się na niej nie uśmiać. Być może trwa ona odrobinę zbyt długo, ale za to końcowa puenta z księciem Yanem (Park Seo-joon) dosłownie rozłożyła mnie na łopatki. Jak zawsze uroczo obrzydliwie wypada też Goose, a jako miłośnik musicalu "Koty" (śmiało, można sobie używać w komentarzach, wiem że pamiętacie) nie mogę nie docenić wykorzystania akurat utworu "Memory" w absurdalnej scenie poświęconej jemu i innym przedstawicielom jego gatunku.
Marvels (2023) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Kto pisał tę intrygę i dlaczego jeszcze go nie zwolnili?
Dobra, wystarczy tego chwalenia. Doceniam starania Iman Vellani i warstwę humorystyczną filmu, ale porozmawiajmy, o czym ten film właściwie jest. Ponieważ prawda jest taka, że jest... O niczym. Niemalże. W otwierającej film scenie widzimy jak Dar-Benn, która wygląda jak czarna wersja Emilii Clark, ale tak naprawdę gra ją niejaka Zawe Ashton, przesuwa dwa kamyki i odnajduje magiczną bransoletę - podobną do tej, którą po babci odziedziczyła Ms Marvel. I to już cały wstęp. Dalej zaczyna się nieoczekiwana zmiana miejsc, jednak akcja goni drugą, a całość niemal do samego końca wydaje się być kompletnie przypadkowym zlepkiem scen. Dopiero bliżej końca dostajemy jakieś tam wyjaśnienie, jakiś kontekst do tego, co oglądamy od dobrych sześćdziesięciu minut, ale też jest to wyjaśnienie kulawe, niewiarygodne i ostatecznie niewiele zmieniające. Nasze bohaterki nie kreują w żaden sposób akcji, nie napędzają fabuły. Jedynie reagują na wydarzenia, które dopiero bliżej końca okazują się być z nimi bezpośrednio związane. Kompletnie nie czuć stawki, napięcia, niczego.
Brie Larson w dalszym ciągu jest raczej drewniana jako Carol Danvers, co jest o tyle dziwne, że przecież udowadniała już wielokrotnie, że potrafi grać. Oglądając ją w filmach Marvela mam wrażenie, że ona zwyczajnie wstydzi się, że paraduje w obcisłym kostiumie po planie zdjęciowym i udaje, że strzela energią z dłoni, przez co wypada sztucznie, sztywno. Niewiele lepiej prezentuje się Teyonah Parris, choć czuję, że w jej przypadku problemem jest fakt, że scenariusz nie daje jej za wiele do roboty. Żadna z nich nie jest jednak tak mizerna, jak czarny charakter filmu, kolejna niezrozumiana bohaterka, która na swój sposób chce dobrze, zastępczyni Ronana, Dar-Benn. Dziewczyna nie ma żadnej prezencji, kiedy próbuje być straszna, otwiera po prostu szerzej oczy i krzyczy, a i wojowniczka z niej żadna, co tylko potęguje wrażenie, że to bardziej żart, niż antagonista. No i jak to się stało, że weszła w posiadanie młota Ronana (albo podobnego), z którego wydobywa się fioletowe światło fioletowego kamienia nieskończoności? Myślałem, że one już nie istnieją...
CGI wypada całkiem nieźle, zwłaszcza mając w pamięci jak niedorobione pod tym względem potrafią być ostatnio filmu Marvela, a zamienianie się bohaterek miejscami dało filmowcom możliwość rozpisania ciekawych, unikalnych na skalę całego MCU scen walk i, kurde balans, całkiem dobrze im one wyszły! Jest widowiskowo, kinetycznie i - oceniając po jednym obejrzeniu - całkiem sensownie. Jedynym problemem jest czasami montaż. Ewidentnie powstało całkiem sporo materiału z całą trójką głównych bohaterek w różnych sytuacjach, z których później klejono walki. Zazwyczaj efekt jest zadowalający, ale w przynajmniej jednej dużej scenie cięcia były tak kiepsko spasowane, że dosłownie nie wiedziałem co się dzieje.
"Marvels" to ciekawy ewenement. Absolutnie nie jest dobrym filmem, fabule brakuje podstawowych elementów składowych, antagonista może spokojnie walczyć o tytuł najsłabszego w całym MCU, a po zakończeniu seansu natychmiast dociera do widza, że tych 90 minut w żaden sposób nie pcha szerszej fabuły do przodu. Jeśli jednak spojrzeć na "Marvels" jako swój własny twór, a nie część większej całości, to... Wciąż nie jest to dobry film. Ale seans upływa szybko, regularnie jest się z czego pośmiać i finalnie wyszedłem z kina całkiem zadowolony. Jak to powiedział po seansie mój kolega, Ryszard (pozdrawiam): "ten film jest trochę jak gry Mario. Nic mnie ta fabuła nie obchodziła, ale nie mogłem się doczekać jakim jeszcze kreatywnym pomysłem zaskoczą nas zaraz twórcy". Myślę jednak, że ten entuzjazm ma związek z moimi ustawionymi na samym dnie studni oczekiwaniami, więc jeśli liczysz jeszcze na to, że MCU powróci w glorii i chwale, to srogo się zawiedziesz. Możesz w takiej sytuacji ściąć ocenę tak jakoś... O połowę.
Atuty
- Ms Marvel;
- Śpiewająca planeta i twist z jej księciem;
- Goose wciąż jest uroczy, obrzydliwy i zabawny jednocześnie;
- Dobrze zrealizowany patent zamieniania się miejscami;
- Żwawe tempo.
Wady
- Okropny antagonista;
- Beznadziejna, pozbawiona stawki i napięcia fabuła;
- Miejscami kulawy montaż;
- Nieudany emocjonalnie wątek Carol i Moniki;
- Wątek na stacji kosmicznej kompletnie od czapy;
- 60 sekundowa scena w trakcie napisów była ciekawsza niż faktyczny film.
"Marvels" to chaotyczna sieczka, którą ratuje do pewnego stopnia zabawna Iman Vellani i zakręcone, szczerze zabawne pomysły. Można bezboleśnie obejrzeć, ale raczej zalecałbym poczekać aż będzie na D+.
Przeczytaj również
Komentarze (74)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych