Yu Yu Hakusho (2023) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. W telegraficznym skrócie
Yusuke Urameshi jest tak zwyczajnym licealistą, jak to tylko możliwe. Nie chcę mu się uczyć, nie jest specjalnie błyskotliwy, nie posiada żadnych specjalnych talentów. Jego historia niemalże kończy się zanim dobrze zdążyła się zacząć, kiedy rzuca się na pomoc dziecku, które lada moment zostanie rozjechane przez samochód. Lecz to właśnie ten czyn sprawia, że Yusuke dostaje drugą szansę. Jest tylko jeden warunek - musi walczyć z przemierzającymi ziemię, złymi Yokaiami.
Chyba pierwszy raz wziąłem się za oglądanie adaptacji mangi nie znając zupełnie materiału źródłowego. Zachęcony tym jak składnie wyszedł "One Piece" pozwoliłem sobie na kompletne zaćmienie mózgu i zupełnie nie pomyślałem, że przecież to, że serial dystrybuuje Netflix nie ma nic wspólnego z jego twórcami. Z drugiej strony, mamy tu do czynienia z produkcją stricte japońską, więc nie ma przynajmniej stresu, że twórcy nie zrozumieją materiału źródłowego albo będą go chcieli "dostosować" do amerykańskiego widza. No i nie są to filmy, jak a przypadku "Fullmetal Alchemist" - mamy czas, historia może toczyć się swoim tempem, bez zbędnego pośpiechu. Prawda?
Nie wiem czyja to była decyzja żeby wziąć historię Yoshihiro Togashiego, która w oryginale rozpisana została na 19 tomów, zaadaptowanych następnie na 112 odcinków anime i grubo ponad połowę (właściwie to bardziej 2/3 wręcz) i przerobić ją na pięć, około 60 minutowych odcinków serialu live-action. Jasne, z tego, co udało mi się zorientować, fabuła raczej luźno gra sobie z materiałem źródłowym, wiele wątków pchając pod jeden daszek, inne łącząc ze sobą, jeszcze kolejne po prostu zostawiając na podłodze i efekt końcowy jest dostatecznie zrozumiały, aby dało się go bezboleśnie obejrzeć i nawet czerpać z tego jakąś frajdę, ale dlaczego? Po co tak krótki serial został zgwałcony, z materiałem skondensowanym tak, że ledwo da się zrozumieć, o co w nim chodzi?
Yu Yu Hakusho (2023) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Nihil novi sub sol
Rzecz kręci się wokół Yusuke uczącego się swoich mocy, które otrzymał od syna króla zaświatów, Koenmy. Po wspomnianej już sytuacji z utratą życia na początku seriali, główny bohater musi stać się odpowiednio potężny, aby móc stawić czoła demonom dzierżącym piekielnie (huh) niebezpieczne artefakty i finalnie wziąć udział w turnieju, którego stawką jest przyszłość całego rodzaju ludzkiego. Standard, jeśli chodzi o shonen.
Chociaż wypada przyznać, że część z tych standardów została ustalona właśnie przez "Yu Yu Hakusho". Zwłaszcza "Naruto", Masashiego Kishimoto mocno czerpie z marki Togashiego - złe oko Hieia (w polskiej wersji na Netflixie odmienianego jako "Hieiego", czy coś w tym stylu. Uszy kaleczy jak trzeba) to podwaliny pod sharingan Sasuke, dziewięciogoniasty lis siedzący w Naruto nazywa się tak samo jak jeden z kolegów Yusuke, który zupełnie przy okazji jest również ludzką wersją lisiego demona. Nie wiem, może to kwestia tego, że materiał pędzi tak szybko, ale mam wrażenie, że najnowszy serial Netfllixa to po prostu sprint przez wszystkie najbardziej popularne tropy mang typu shonen. Aż człowiek wstydzi się lekko, że ogląda, takie to wszystko oczywiste i bolesne.
Yu Yu Hakusho (2023) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Typowy shonen, raczej bez ambicji
Tak więc dostajemy wątek silnego gbura, który nie zna swojego potencjału. Jest też jego przyjaciel, który uparcie próbuje go przegonić, cichy madafaka z własnym, tajnym celem, złol po prostu lubiący bycie złym, inny złol, skrywający pewną tajemnicę, potężny mistrz sztuk walki z jakąś tam przeszłością z jednym z czarnych charakterów. A poza tym jeszcze bardziej szczegółowe relacje, jak rywalizacja Yusuke i Kuwabary, wesoła pomocnica, potężny sensei, antagonista, który przy okazji jest też wpływową osobą, właścicielem wielkiej korporacji. W odosobnieniu, żaden z tych elementów nie jest problematyczny, ale tutaj dosłownie żadna postać, żaden wątek nie dostaje na tyle dużo miejsca, aby wybrzmieć w jakkolwiek sensowny sposób. Wrogowie w ciągu minut stają się przyjaciółmi, czyjeś życie zostaje zagrożone i nagle wszyscy się o niego martwią - to jest wszyscy poza widzem nie znającym mangi i anime, bo tak jak oni mają kontekst, tak ja większości detali muszę się domyślać, odpowiadać je sobie na podstawie tego, co wiem o produkcjach z tego gatunku.
Aktorsko jest to absolutna klasyka japońskiej szkoły filmowej. Yusuke jest najbardziej zblazowanym dzieciakiem w Japonii, jego przyjaciel, Kuwabara to taki gangster, jak Mondo Owada w "Danganronpie", czy Ryo w "Shaman Kingu" - choleryk i silny łobuziak, ale generalnie ma złote serce i słabość do jednej innej postaci. Większość pozostałych postaci to po prostu klasyczni edgelordowie, a więc chłopaki nie potrafiący nie być non stop "cool", nawet mimo noszenia wielkiej, rudej peruki (Kurama), czy niedorzecznego stroju (Hiei). Dziewczyny głównie płaczą nad głównymi bohaterami, źli głównie patrzą w przestrzeń, a ci dobrzy przede wszystkim są cholernie intensywni... To jedna z tych produkcji, w których albo godziny się na tę konwencję albo szczerze jej nienawidzimy.
Problemem dla części tych mniej estetycznych widzów może być również średniej jakość CGI. Mam wrażenie, że jakichś 15 lat temu Japończycy doszli do poziomu efektów wizualnych, który uznali za dostateczny i wtedy powiedzieli "wystarczy", bo od tamtej pory (na oko powiedziałbym, że od wersji live-action "Death Note") nie zrobili już właściwie ani jednego kroku naprzód. I tak jak wizualia w dzisiejszym serialu są zasadniczo wystarczające, rozumiem co się dzieje i w ogóle, tak plastikowość wizualiów jest czasami tak absurdalna, że nie potrafię wczuć się w scenę, nawet jeśli głównemu bohaterowi dosłownie grozi śmierć. Trochę lepiej pod tym względem wypadają sceny walki. To znaczy, nie zrozum mnie źle, też są tanie jak cholera i brakuje im finezji, której podobno nie da się odmówić oryginałowi, ale przynajmniej ich montaż jest na tyle dobry, że zawsze rozumiem, co się dzieje - każdorazowo twórcy dbają o to, aby progresja cięć była jak najbardziej jasna i zrozumiała, niemal jak w panelach mangi. Tylko co z tego, skoro aby lepiej zrozumieć o co tu właściwie chodzi, musiałem udać się na Wikipedię i poczytać co i jak? Niby dzięki nowemu serialowi Netflixa nabrałem ochoty na oryginał, ale kiedy chęć obejrzenia prekursora jest głównym atutem nowej wersji, może być pewnym, że coś zrobiłeś nie tak. Szkoda, bo wystarczyło rozłożyć serial na 4-5 sezonów, zamiast na, nie wiem, na oko dwa i byłoby dobrze.
Atuty
- W większości sympatyczna obsada;
- Dobrze zmontowane sceny akcji;
- Kilka niezłych żartów;
- Poruszający wątek Kuramy;
- Kilka ciekawych lokacji (szkoda ze zrealizowanych w stu procentach w komputerze);
- Smoczek Koenmy.
Wady
- Fabuła gna na złamanie karku;
- Prosi abym czuł więź z postaciami, które ledwo mi pokazał;
- Wizualia sprzed 15 lat;
- Nieistniejące relacje między postaciami;
- Do granic możliwości skondensowana opowieść;
- Słabo zarysowana fabuła.
"Yu Yu Hakusho" to kolejna japońską produkcja, której największym grzechem jest próbą puchnięcia jak największej ilości materiału w jak najkrótszym czasie. Efekt jest mniej niż zadowalający, przynajmniej dla kogoś, kto nie zna oryginału.
Przeczytaj również
Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych