Bunt przed sądem wojennym (2023) - recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. Ostatni film Williama Friedkina
Adaptacja powieści Hermana Wouka, w której grupa marynarzy przejęła dowództwo nad okrętem wojskowym, kiedy stwierdzili, że z ich kapitanem jest coś nie tak. Dzisiejszy film ukazuje pokłosie tych wydarzeń, kiedy to pierwszy oficer Maryk staje przed sądem wojskowym, aby opowiedzieć za bezpodstawne (jego zdaniem) odebranie władzy kapitanowi Queegowi. Tak więc film Friedkina adaptuje tylko jedną część całej książki, ale mimo to, daje radę zmieścić w niej większą część oryginalnej fabuły. Zapewne dlatego, że podwaliny pod scenariusz położył sam Wouk, przekuwając scenę sądową swojej powieści w podzieloną na dwa akty sztukę. I to właśnie z niej, tak naprawdę, czerpie dzisiejszy film.
Jest to ostatni film nie tylko dla reżysera legendarnego "Egzorcysty" z 1973, ale również wcielającego się w sędziego w tej sprawie, kapitana Blakely'ego, Lance'a Reddicka, którego fani rozpierduchy skojarzą jako Charona z serii "John Wick", a fani chłamu jako Alberta Weskera w tej okropnej abominacji, której Netflix przypiął metkę "Resident Evil Remedium". Choć obaj panowie mają na koncie słabsze produkcje, o których najlepiej byłoby zapomnieć (czyli może niepotrzebnie przypominam o tamtej pseudo adaptacji zombiaków Capcomu), spokojnie mogę donieść, że dzisiejszy film się do nich nie zalicza, choć wybitnym dziełem, o którym będzie się opowiadać na zajęciach z filmoznawstwa też raczej nie jest.
Pod pewnymi względami "Bunt przed sądem wojennym" można przyrównać do "Dwunastu gniewnych ludzi", których wersję dla telewizji zdarzyło się zresztą Friedkinowi wyreżyserować w 1997. Oba filmy dzieją się z grubsza w jednym tylko miejscu, w obu rzecz dotyczy sprawy sądowej, a jej wynik zależy od tego, jak spojrzą na nią odpowiednie osoby, jako że temat jest dosyć trudny. Obawiam się jednak, że w przypadku dzisiejszego filmu napięcie odczuwane przez widza jest znacznie mniejsze, niż w klasyku z 1957. Stawką nie jest tu ludzkie życie, a i dywagacje na temat ewentualnej winy jednego, bądź drugiego z bohaterów nie są aż tak wciągające. W dosłownie pierwszej scenie, broniący Maryka (Jake Lacy) porucznik Greenwald (Jason Clarke) obwieszcza mu, że nie podoba mu się, że musi go bronić, ponieważ ewidentnie to on jest winny. Aha. Cóż, dobrze wiedzieć.
Bunt przed sądem wojennym (2023) - recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. To było tak, wysoki sądzie...
Cała sprawa kręcić się będzie wokół próby pokazania sądowi, że kapitan Queeg (Kiefer Sutherland) postradał zmysły, czy też w inny sposób zaprezentował, że stan jego umysłu nie pozwalał mu wykonywać należycie czynności służbowych, kiedy jego okręt znalazł się w oku cyklonu i zarówno jemu, jak i całej załodze groziła śmierć. Stopniowo budowane są więc podwaliny pod późniejsze zdyskredytowanie kapitana i choć prokuratura w osobie komandor porucznik Challee (Monica Raymund) regularnie rzuca w stronę obrony celnymi spostrzeżeniami i zadaje jak najbardziej właściwe pytania, obrana przez Greenwalda strategia zdaje się nieubłaganie przeć w stronę zamierzonego finału.
Przyznam, że z początku "Bunt przed sądem wojennym" trochę mnie nużył. Nie znałem żadnej postaci, pozbawiona wizualnych retrospekcji narracja wydarzeń ze statku była mało zajmująca, kolejne przesłuchania sprawiały wrażenie mało "mięsistych" - ciężko było wczuć się w powagę prezentowanych wydarzeń. Gdzieś w połowie filmu w końcu jednak złapałem bakcyla chciałem wiedzieć jak to się wszystko skończy (książki ani poprzednich adaptacji nie znałem). Tylko znowu - ciekawe batalie słowne nie prowadziły ostatecznie do niczego przesadnie katartycznego, a jedynie potwierdzały to, o czym i tak już zostaliśmy poinformowani wcześniej. Tak więc, kiedy w ostatnich minutach filmu dostajemy układające wszystko w sensowną całość przemówienie Greenwalda, ja zupełnie nie czułem emocji, o które zapewne chodziło twórcy. Po mojemu, ten film zwyczajnie na nie nie zapracował.
Bunt przed sądem wojennym (2023) - recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. Kilku dobrych ludzi
W kwestii zdjęć, pracy kamery, kostiumów i tym podobnych absolutnie nie mamy tu o czym rozmawiać. Cały film jest bardzo płaski, niemal jak jakiś dokument o prawdziwej rozprawie sądowej. Być może taki był zamiar, trudno powiedzieć, zwłaszcza, że reżyser już nie ma jak tego skomentować, ale gdzie by prawda nie leżała, nie zmienia to faktu, że film wygląda po prostu... Poprawnie. Można nawet powiedzieć, że półamatorsko, bo nikt nie pokusił się o jakiekolwiek zwiększenie dramaturgii, choćby poprzez zastosowanie bardziej wymyślnych, podkreślających charakter danej sytuacji ujęć. Jest rzeczowo. Tak rzeczowo, że gdybyś chciał, mógłbyś sobie spokojnie wrzucić telefon z włączonym filmem w kieszeń, słuchawki na uszy i na 105 minut pójść sobie pobiegać, cały film traktując jak podcast.
Najważniejszą robotę w całym filmie robi oczywiście obsada. W szczególności Clarke w roli pesymistycznie nastawionego, ale niezłomnie profesjonalnego obrońcy robi niesamowitą robotę. Daje radę stworzyć kreację, w której z jednej strony widzimy, że bezapelacyjnie mamy do czynienia z osobą stojącą po stronie prawa, z drugiej ciężko nie czuć przed nim respektu, miejscami podszytego wręcz strachem. Clarke bez żadnego niemal wysiłku skupia na sobie całą uwagę widza. Świetna rola. Reddick i cała reszta jego kolegów reprezentujących prawo wypadają przy nim znacznie bardziej... Klasycznie, choć podoba mi się, jak dwuznaczną z początku postacią jest jego Blakely. Z jednej strony wzór cnót, z drugiej ma się nieodparte wrażenie, że zależy mu na tym, aby Maryk został skazany. A wszystko to dla nerwowego, deczko paranoicznego kapitana Queega, czyli również świetnego Sutherlanda. Miejscami miałem wrażenie, że trochę przejaskrawia manieryzmy swojej postaci, lecz ostatecznie również jest to jak najbardziej intrygująca, ciekawie poprowadzona rola. To właśnie dla tych trzech panów warto ten film obejrzeć.
Ostatecznie "Bunt przed sądem wojennym" jest filmem trudnym do polecenia. Podchody pod kolejnych świadków, kolejne sprzeciwy, wyjaśnienia, oddalenia i sposób podawania tekstu przez aktorów potrafią przykuć do ekranu, ale samej historii brakuje trochę emocji, a i zakończenie nie jest dostatecznie katartyczne aby w pełni usprawiedliwić niemal dwie godziny oglądania ludzi gadających po prostu na sali sądowej. Jeśli jednak lubisz tego typu dramy sądowe i popisy aktorstwa i potrafisz przymknąć oko na brak, hmmm, filmu w filmie, to może być solidna propozycja na zimowy wieczór.
Atuty
- Świetni Clarke, Sutherland i Reddick;
- Przepychanki słowne, torpedowanie niewygodnych zeznań i sterowanie narracją potrafią naprawdę wkręcić.
Wady
- Brak szerszego kontekstu sprawia, że ciężej wciągnąć się w wydarzenia, a i zakończenie nie robi takiego wrażenia, jak zapewne by mogło;
- Wizualnie nic ciekawego, co normalnie nie byłoby minusem, ale skoro cały film jest tak minimalistyczny, to przydałoby się czymś przykuć oko.
"Bunt przed sądem wojennym" to nie tyle film, co rozprawa sądowa złapana w oko kamery. Równie dobrze mogłaby to być sztuka. A nie, czekaj, już jest - autorstwa samego Hermana Wouka. Trochę brakuje jej energii i mocniejszego finału, ale warto zobaczyć dla samych występów głównej obsady.
Przeczytaj również
Komentarze (11)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych