Studio 666 (2022) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Foo Fighters kontra... Martwe Zło?
Dom, w którym ktoś brutalnie zamordował kapelę Jenny Ortegi, ma posłużyć za studio nagraniowe dla desperacko szukających nowego dźwięku Foo Fighters. Szybko jednak okazuje się, że dom... Jest nawiedzony.
Grunge jako gatunek muzyczny był odpowiedzią sfrustrowanych młodzików, którzy chcieli być rockandrollowcami, ale zwyczajnie nie byli w stanie nadążyć za zwariowanymi, do przesady skomplikowanymi solówkami i harmoniami gigantów lat osiemdziesiątych. Nie byli również fanami ich przesadnie krzykliwego stylu i energii. Tak więc w połowie (thx, WilliamBlake) lat osiemdziesiątych powstała subkultura oparta na ubieraniu dziurawych, znoszonych ciuchów, brudnych, nieskomplikowanych riffach i depresyjnych, wymęczonych tekstach piosenek. Wiem, że Nirvana, Soundgarden, czy Alice in Chains mają do dziś swoich wiernych fanów, ja jednak osobiście uważam, że to od nich zaczął się dołek, z którego mainstreamowy rock wykopuje się do dzisiaj. Jedynym, za co mogę podziękować grunge'owi, jest to, że w 1990 Kurt Cobain szukał nowego bębniarza do swojej Nirvany i trafił na Dave'a Grohla, człowieka orkiestrę, frontmana Foo Fighters i ogólnie po prostu bardzo sympatycznego, naładowanego pozytywną energią człowieka.
Dzisiejszy film nie jest nawet pierwszą produkcją, w której Dave ma do czynienia z demonami z piekła rodem. W zamierzchłej przeszłości roku 2006, Jack Black i Kyle Gass stworzyli swoje opus magnum - "Tenacious D: Kostka Przeznaczenia" - w którym to filmie główni bohaterowie muszą na koniec stoczyć muzyczny pojedynek z samym Szatanem i choć na pierwszy (ani nawet na drugi) rzut oka tego nie widać, czerwonego typka z rogami zagrał wtedy właśnie Dave Grohl. Podejrzewam, że musi ciepło wspominać tamtą przygodę, jako że dzisiejsze "Studio 666" zaczęło swoje życie od zaproponowanego przez niego pomysłu. Jak mówiłem - człowiek orkiestra.
Studio 666 (2022) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Demoniczna reklama zespołu
Fabularnie rzecz jest piekielnie wręcz prosta (niezamierzony żarcik). Producent muzyczny Jeremy Shill (Jeff Garlin) naciska na Grohla i resztę zespołu, aby dali mu wreszcie jakiś nowy materiał do wydania. Rzecz w tym, że chłopaki są lekko wypaleni, wszystko brzmi im tak samo, wszystkie studia ostatecznie oferują podobny efekt końcowy. Gdyby tak pójść za przykładem Led Zeppelin i urządzić studio w jakimś unikalnym, najlepiej nawiedzonym miejscu, wena na pewno by wróciła, a i brzmienie byłoby zupełnie inne. Shill znajduje im więc dom, w którym na początku lat dziewięćdziesiątych swój materiał nagrywała inna kapela. Przynajmniej dopóki nie zostali brutalnie zamordowani. Dla Dave'a idealnie. Na miejscu chłopaków wita nad wyraz przyjacielska sąsiadka, Samantha (Whitney Cummings) i z początku wydaje się, że wszystko jest idealnie, lecz wtedy Dave znajduje zaginiony materiał tamtej martwej kapeli i... Coś jest z nim nie tak. Jest aż zbyt mroczny...
Od tej pory, praktycznie do końca filmu mamy już w zasadzie tylko sceny, które anglojęzyczni określiliby jako "shenanigans". Tu próbują coś nagrywać, tam dzieje się coś demonicznego, Rami Jaffee robi podchody pod wspomnianą już sąsiadkę, pojawia się motyw opętania, podchodzenie do osoby opętanej w taki sposób, aby nie domyśliła się, że reszta wie o opętaniu, takie tam. Totalny kicz, absurd i dziwaczny miks humoru bardzo mrocznego, a przy tym jednocześnie dziecinnego, infantylnego wręcz. W pewnym momencie dosłownie narracja dewoluuje w
Studio 666 (2022) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Krew, flaki i trochę oleju w trzecim akcie
Jeśli powyższe zdania nie zasugerowały tego dostatecznie wyraźnie, to powiem wprost. To jest brutalny film. Ale to tak ultra brutalny wręcz, zahaczający o klimaty znane z kina typu exploitation. Już pierwsza scena wita nas widokiem zakrwawionej, czołgajacej się Jenny Ortegi. Złamana kość wystaje kilka centymetrów z uda, lecz ona dalej się czołga, ratuje życie, które i tak za moment skończy się uderzeniem młotka w sam środek czoła. Tę scenę reżyser, BJ McDonnell, dla którego jest to pierwszy film pełnometrażowy po debiucie w postaci, ekhem, "Topór 3", nakręcił na poważnie. Jest mrocznie, brutalnie, niepokojąco. Z grubsza wszystkie pozostałe sceny, w których ktoś traci życie, to już totalne przegięcie pały i gore tak wymyślne, że nie da się go brać na poważnie. I bardzo dobrze, bo przecież w pierwszej kolejności jest to komedia. Wiele już w życiu widziałem (to, co widzimy w tym filmie w sumie też), a i tak filmowcom udało się wykrzesać ze mnie emocje. Oboje z żoną śmialiśmy się w głos, podczas części z tych scen. Pod względem czysto rozrywkowym, "Studio 666" po prostu działa. To ten typ filmu, który teoretycznie działa logicznie, ale jest przy tym tak niedorzeczny, że nie sposób się z niego nie śmiać. I zdaje się, że jego twórcy też byli tego świadomi, dzięki czemu całość jest jak najbardziej zabawna.
Piszę "zdaje się", ponieważ jest w dzisiejszym filmie również jedno, ale za to nieprzyjemnie wielkie "ALE". Tak jak cały film jest przyjemnie głupkowaty i ma niezłe tempo, tak trzeci akt to jakieś srogie nieporozumienie. Nie żartuję pisząc, że "Studio 666" ma dosłownie trzy zakończenia. Problem w tym, że jedno w zupełności by wystarczyło - rytm zostałby zachowany, ton pozostał absurdalnie lekki i wszyscy byliby zadowoleni. Ale kilka sekund później historia idzie dalej, wracając do tematu, który dawno skreśliłeś już jako w szerszym rozrachunku nieistotny i to, że nagle na nim kończy się film, wcale tego nie zmienia. Zwłaszcza, że film wciąż wcale się jeszcze nie kończy, bo za moment dostajemy trzecie zakończenie, które sprawia, że całość robi się nagle dziwnie poważna, co raczej słabo pasuje do reszty filmu do tej pory. To jednak dopiero tych ostatnich dwadzieścia minut. Reszta filmu to po prostu podlany niskich lotów humorem hardkor. Niby trochę strata czasu, ale traciłem już wieczór na gorsze produkcje - tu przynajmniej można się pośmiać.
"Studio 666" to ostatecznie bardziej ciekawostka, niż pełnoprawny, wciągający film. Fabuły nie uświadczymy w nim za wiele, zakończenie, czy raczej zakończenia, wytrącają mocno tempo i kończą w raczej dyskusyjnej jakości miejscu, a dobra połowa zespołu nie ma za bardzo co robić. Po prostu są tam, bo muszą. Ale przy tym scenariusz Jeffa Buhlera i Rebecci Hughes nie udaje, że jest czymś więcej, niż głupim gorefestem, poprzetykanym humorem tak samo czarnym, jak i satyrycznym, a miejscami nawet deczko slapstickowym. I ja to szanuję. W swojej kategorii nie jest zły.
Atuty
- Brutalny, ale zazwyczaj w komiczny, przesądzony sposób;
- Masa nieistotnych, ale miłych do wyłapania gościnnych występów;
- Głupkowaty, ale skuteczny humor;
- Dave Grohl jest całkiem niezłym aktorem;
- Solidna ścieżka dźwiękowa w Lis mol.
Wady
- Za dużo, zbyt nijakich, przekombinowanych zakończeń;
- Połowa zespołu niewykorzystana.
"Studio 666" to zasadniczo po prostu autopromocja Foo Fighters i ich frontmana, ale niemożliwie niedojrzały humor w połączeniu z tonami krwi i flaków, których film ma pod dostatkiem, sprawiają, że i tak nieźle się go ogląda. Pod warunkiem, że mamy ochotę na tego typu produkcję, bo generalnie dobre kino to nie jest.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych