Obsesja (2023) – recenzja, opinia o filmie [M2 Films]. Fikcyjna autopsja prawdziwego, patologicznego związku
Dwadzieścia kilka lat temu, trzydziestosześcioletnia nauczycielka wdała się w romans ze swoim trzynastoletnim uczniem. Pierwszym, co zrobiła po wyjściu z więzienia, było ponowne związanie się ze swoim nieletnim ukochanym. Ostatecznie świat po prostu pozwolił im ze sobą żyć, a cała historia została niemalże zapomniana. Lecz teraz, kiedy ma powstać film opowiadający o tamtym romansie, stare rany zostaną pewnikiem otwarte... Będą spoilery, choć to nie fabuła, a postacie są w tym filmie najważniejsze, więc nie powinny w żaden sposób ujmować samodzielnemu oglądaniu.
Okej, przede wszystkim, co to za akcja, że film zakupiony przez Netflixa, który w tej chwili mogę sobie włączyć na komputerze, przeklikując się przez pozycjonujący mnie w Stanach Zjednoczonych VPN, u nas zostaje wpuszczony do kin, podczas gdy na wersję streamingową musimy sobie poczekać, aż dystrybutor zarobi tyle, ile sobie wyliczył? Zrozumiałbym, gdyby film RÓWNIEŻ wpuszczono do kin, dano ludziom wybór, czy chcą sobie zobaczyć kandydata do Oskara na wielkim, kinowym ekranie, czy w domowym zaciszu. I niby nie powinno mi to jakoś specjalnie przeszkadzać, bo i tak mam kartę Unlimited do Cinema City, więc wyprawa do kina kosztuje mnie najwyżej dodatkowy czas, ale drażni mnie takie żerowanie na mnie przez wielkie firmy. Płacę za tego nieszczęsnego Netflixa, podobno zaraz znowu będę płacił więcej, a oni kupują sobie prawa do filmu tylko na amerykański rynek. Żeby nie było - nie mam pretensji do naszego M2 Films. Skoro Netflix upuścił piłkę, to ktoś musiał ją przecież podnieść. Eh. Żeby to jeszcze był jakiś rzeczywiście wybitny film.
Todd Haynes kręci filmy niebanalne, autorskie, zapadające w pamięć. Jego dokument o Velvet Underground ogląda się z zapartym tchem, a „I'm not there. Gdzie indziej jestem” to niby tylko film o Bobie Dylanie, ale skonstruowany tak intrygująco, że należy go czytać na kilku, czasami przenikających się poziomach, nie podający gotowych odpowiedzi na tacy. Jego najnowsze dzieło, nominowana do Oskara za najlepszy scenariusz „Obsesja” również jest filmem zrobionym z zamysłem. Dziwnym, miejscami niepokojącym, kiedy indziej smutnym rozliczeniem się z dawną traumą, którą świat postanowił obrócić w romantyczne love story. I tak jak każda z trójki głównych postaci działa, absolutnie świetnie malując swój fragment tej układanki, tak sam film jest zbyt mętny, zbyt rozwleczony i nieskoncentrowany, aby dobrze się go oglądało. To jedno z tych dzieł, przez które trzeba się dosłownie przemęczyć, aby móc później cieszyć się jego analizą. No i nie wiem, kto postanowił przykleić mu łatkę „komedii”. W paru momentach jest niezręcznie, jasne, ale śmiesznie? Nigdy.
Obsesja (2023) – recenzja, opinia o filmie [M2 Films]. Drepcząca w miejscu fabuła, ratowana mocnymi występami
Fabuła skupia się na trzech postaciach: Gracie (Julianne Moore), która przeszło dwie dekady temu uprawiała seks ze swoim trzynastoletnim uczniem, Joe (Charles Melton), z którym po wyjściu z więzienia wzięła ślub i do tej pory tworzy szczęśliwą rodzinę – doczekali się trójki sympatycznych dzieci – oraz Elizabeth (Natalie Portman), ambitnej aktorce, wkrótce mającej wcielić się w Gracie w filmie opowiadającym o ich zakazanej miłości. Przychodzi więc do ich domu, gdzie – za zgodą zainteresowanych – będzie z nimi żyć, śledzić każdy ruch Gracie, korzystać z tych samych kosmetyków, jeść te same rzeczy, poruszać się i mówić w ten sam sposób. Z początku sytuacja wydaje się być względnie nieszkodliwa, lecz z czasem maska idealnej rodziny zaczyna pękać, ujawniając kryjące się pod spodem kłamstwa, manipulacje i zepsucie.
Brzmi jak typowa komedia, co nie?! Cała trójka głównych aktorów wykonuje niesamowitą robotę w swoich rolach. Gracie wybudowała wokół siebie fikcyjny, idealnie zwyczajny świat, w którym zagubiła się na przestrzeni lat tak bardzo, że nie jest już chyba w stanie dostrzec jego plastikowości, kompletnie tracąc panowanie nad sobą za każdym razem, kiedy coś układa się nie tak, jak to sobie zaplanowała. Moore z przerażającą wiarygodnością powtarza te jej wyssane z palca bzdury, projekcje jej zwichrowanej psychiki. Jeszcze ciekawsza jest Elizabeth, która postanawia odegrać postać metodą Stanisławskiego, kompletnie zatracając się w Gracie. Z początku jest co najwyżej specyficznie, później jednak robi się z tego niemalże farsa, aby finalnie ewoluować w coś znacznie bardziej mrocznego i przerażającego. Nie dlatego, że taka dobra z niej Gracie, ale ponieważ tak rzeczowo podchodzi do swojego zadania – będziesz wiedział, o czym mówię. Najważniejszą postacią jest jednak bez wątpienia Joe, człowiek kompletnie popsuty, przez większość filmu nawet nieświadomy tego, jak bardzo został skrzywdzony. Jego sceny były jedynymi momentami w całym filmie, które pozwoliły mi poczuć coś innego, niż wstyd i odrazę.
Obsesja (2023) – recenzja, opinia o filmie [M2 Films]. Oczywiste wnioski i drażniąca bębenki muzyka
Co więc reżyser robi z wszystkimi tymi świetnymi elementami składowymi? Nic. Bawi się nimi przez blisko dwie godziny, powoli odkrywając ich prawdziwe szaty, po czym, jak gdyby nigdy nic, zostawia – tak je, jak i widza, nie oferując katharsis, nie siląc się na klasyczny finał opowieści. Cały film można więc potraktować jako dwugodzinne studium przypadku – fikcyjne, choć oparte, na jak najbardziej prawdziwej historii Mary Kay Letourneau i jej ucznia, Viliego Fualaau – dekonstrukcja teraźniejszości i przeszłości Gracie i Joe'ego. I tak jak pojedyncze występy robią bardzo dobre wrażenie, kiedy zawiesić je w próżni, tak film jako całość jest niesamowicie wręcz męczący i powolny. Nie pomaga też na pewno fakt, że ostateczne wnioski, z którymi zostawia nas film, to same oczywistości. Nie musieliśmy siedzieć dwóch godzin w kinowym fotelu, aby jasnym było, że prasa i publika uprzedmiotawia i eksploatuje bez litości każdy, nawet najbardziej osobisty, najbardziej tragiczny temat, a robienie z dziecka mężczyzny w ekspresowym tempie nie jest dobre dla jego psychiki.
Wiele zostało już też napisane o ścieżce dźwiękowej autorstwa Marcelo Zarvosa, która brzmi jak wwiercająca się w mózg muzyka z „The Room” Tommy'ego Wiseau (czytaj: źle). Podobno jest to przepisana i zinstrumentalizowana na nowo wersja muzyki z „Posłańca” z 1971, ponieważ reżyser chciał nawiązać do tematyki tamtego filmu. Szanuję koncept, ale w praktyce ta muzyka wręcz krzywdzi uszy, męczy, do kompletu pojawiając się nagle w zupełnie niestosownych momentach, aby chwilę później znowu gdzieś zniknąć. Do tego brzmi po prostu tanio, kiepsko, dziwnie. Może jestem zbyt wielkim prostakiem, ale moim zdaniem nie jest to dobrze zrealizowany element filmu, nawet jeśli wyszedł dokładnie tak, jak zaplanował to sobie reżyser.
„Obsesja” zupełnie mnie nie kupiła. Niebanalnie odegrane postacie i brzmiące ciekawie na papierze pomysły zostały pogrzebane pod ostatecznie nijaką historią, drażniącą ścieżką dźwiękową, oczywistymi metaforami i równie mało odkrywczymi wnioskami. Być może warto obejrzeć film Haynesa nawet i dla samych głównych bohaterów, bo rzeczywiście aktorsko jest to niesamowicie precyzyjny film, ale dla mnie osobiście, gra nie jest warta świeczki. To były dla mnie zdecydowanie najdłuższe dwie godziny tego roku. Jeśli masz równie prosty gust, jak ja, to sugerowałbym wstrzymać się do premiery na streamingu.
Atuty
- Świetni Moore, Melton i Portman;
- Intrygująca ewolucja trójki głównych bohaterów;
- Kilka szczerze poruszających momentów.
Wady
- Nijaka, rozwleczona fabuła;
- Irytująca ścieżka dźwiękowa;
- Powierzchownie podchodzi do sylwetek głównych bohaterów;
- Końcowe wnioski nie powalają;
- Ciągnie się niemiłosiernie.
„Obsesja” opowiada o piekielnie trudnym temacie i robi to z pomocą trójki bardzo dobrych aktorów, lecz sama historia męczy, brakuje jej kierunku, większej głębi. Nie uważam, aby styl Haynesa pasował do akurat tej opowieści.
Przeczytaj również
Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych