My oni girl (2024)

My oni girl (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Ładna, ale podejrzanie znajomo wyglądająca animacja

Piotrek Kamiński | 29.05, 21:00

W nowym filmie studia Colorido młody chłopiec spotyka dziewczynkę z rogiem na głowie. Postanawia pomóc jej odnaleźć mamę, która zniknęła nagle lata wcześniej. Wspólnie ruszają w podróż po Japonii, podczas której przyjdzie im dojrzeć jako osobom.

Film Tomotaki Shibayamy uzmysłowił mi ciekawy paradoks. Nie zdarza mi się opisywać filmów animowanych z Japonii jako "generycznych". No bo i jak, kiedy każdy z nich tak wyładowany jest ciekawie zaprojektowanymi postaciami, maszynami, nierzadko potworami, czy innymi bóstwami z tamtejszej mitologii. Każda jedna historia jest na swój sposób magiczna. A jednak, oglądając dzisiejszy film, nie potrafiłem powstrzymać myśli, że znam tę opowieść, tych bohaterów. I zdałem sobie sprawę, że to właśnie ta magia i dzieci stające jej naprzeciw sprawiają, że film może wydawać się być nijaki, taki sam. Musi mieć coś, co odróżnia go od reszty. A "My oni girl"...

Dalsza część tekstu pod wideo

To nie jest zły film. Główny bohater, Yatsuse Hiragi, jest uczynnym, sympatycznym chłopcem, którego łatwo polubić. Tytułowa dziewczyna oni ma na imię Tsumugi i jest bardzo rozmowna oraz skupiona na swoim celu, ale nie sprawia to wcale, że widz odbiera ją jakkolwiek negatywnie, ponieważ scenarzyści nie zrobili z niej boga, który wszystko może zrobić sam, a główny bohater tylko plącze się jej pod nogami i przeszkadza, bo jest taką pierdołą. Otóż, Tsumugi jest bardzo koleżeńska, a kiedy trzeba, nie wstydzi się również poprosić o pomoc. Ich relacja rozpoczyna się i później ewoluuje bardzo naturalnie, nieśpiesznie - od zwykłej pomocy obcej osobie, przez lekkie zauroczenie, na głębszym zrozumieniu i chęci bycia tam dla tej drugiej osoby kończąc. Nie myśl jednak, że Netflix serwuje nam tu po prostu kolejne romansidło. Uczucia głównych bohaterów pozostają w większości niewypowiedziane, choć zakończenie daje nadzieję, że coś z tego dalej będzie, ale my już nie będziemy tego świadkami. To o czym w takim razie jest "My oni girl"?

My oni girl (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Fabularny zawód

Ruszamy ku przygodzie

Przez większość seansu jest to całkiem klasyczne, mocno przesłodzone kino drogi. Główni bohaterowie starają się dotrzeć do świątyni, w której podobno przebywa mama Tsumugi. Łapią więc najpierw autostop, później zostają ugoszczeni w niewielkiej, ale przytulnej pijalni herbaty i tak dalej. Jest to nawet urocze, a kolejne pozostawione w tyle osoby sprawiają, że widz czuje tę przebytą przez bohaterów odległość, ten zew przygody. Jedynym problemem w tych scenach jest dla mnie to, jak niemożliwie słodki i sielankowy jest ich wydźwięk. Nie chcę żeby zaraz tam ktoś próbował ich porwać, zgwałcić i zamordować, ale ci wszyscy ludzie, których napotykają po drodze, są tak niemożliwie mili, że aż nudni. Wszyscy z miłą chęcią oferują bezpłatną pomoc (ci z autostopu są tak skorzy do pomocy, że nawet nie zastanawiają się dlaczego dwójka dzieci podróżuje zupełnie sama i czy wszystko z nimi w porządku), dają cenne rady, chwalą jaka to ładna para z tych naszych bohaterów. Monotonne i przesłodzone to trochę.

Od początku filmu mamy również, wątek ściągających naszych bohaterów bogów śniegu, dziwnych, zbudowanych jakby z wody czy innego płynu potworów. Z początku są jedynie ożywiaczami fabuły - chwilową zmianą tempa, żeby widz nie usnął w fotelu. W trzecim akcie stają się jednak centralnym elementem całej fabuły, a dotychczas lekki klimat filmu ulatuje, zastąpiony magią, metaforami i cięższymi tematami. Nie mogę jednak powiedzieć, aby końcówkę oglądało się przez to lepiej. Płomienne przemówienie Hiiragiego, choć ładne, zupełnie na mnie nie działa, bo uważam, że scenariusz absolutnie nie zapracował sobie na ten payoff. Wątek mamy staje się w pewnym momencie całkiem przewidywalny, a długo wyczekane spotkania i rozmowy są zwyczajnie nijakie. Tak wiele pytań i tematów nie zostaje nigdy wypowiedzianych. 

My oni girl (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Artyści wykonali kawał dobrej roboty 

Coś się zbliża

Mówiąc krótko, fabuła jest najsłabszym elementem dzisiejszego filmu. Brakuje jej mocy, brakuje jej różnorodności, brakuje jej lepszego finału. Sytuacja z bogami śniegu zostaje rozwiązana, po czym Hiiragi... Wraca do domu. I niby wiadomo, że przecież jest dzieckiem, nie zostanie w wiosce oni, porzucając szkołę i rodzinę, nie oczekiwałem tego. Ale jakaś kulminacja jego relacji z Tsumugi byłaby mile widziana. Tymczasem on mówi, że idzie do domu, ona mówi "pa pa" i tyle. Dopiero podczas napisów końcowych spotykają się ponownie i w powietrzu wisi sugestia, że coś jeszcze z tego romansu będzie. Jakby wątek ten raczej średnio interesował scenarzystów. Woleli skupić się na wewnętrznej przemianie głównych bohaterów: Hiiragi nauczył się asertywności, a Tsumugi... W sumie to niczego. Film zdaje się sugerować, że dopiero jej czas spędzony z Hiiragim sprawił, że nauczyła sie, że warto mieć w życiu ludzi, na których można polegać, którzy ci pomogą, bo nie wszystko przecież trzeba robić samemu. Rzecz w tym, że cała ta przygoda zaczęła się od tego, że poprosiła Hiiragiego o pomoc, więc ewidentnie nie była uparcie zafiksowana na robieniu wszystkiego na własną rękę. Dopiero za połową filmu coś jej odbija, że musi iść sama, co nie ma za bardzo sensu, ale przynajmniej można wtedy wrzucić scenę, w której zdaje sobie sprawę, że jest tu gdzie jest dzięki pomocy innych. Naciągane to mało powiedziane.

Tym, co rzeczywiście robi wrażenie, jest warstwa audiowizualna filmu, choć to też taki raczej standard, do którego przyzwyczaili nas przez lata Japończycy. Piękne panoramy japońskiej wsi i tętniące życiem miasto pokazują kunszt artystów, często wyglądając niemal jak żywe. Modele postaci są przy tym znacznie prostsze, żeby dało się je w miarę sensownie animować, ale wciąż ilość detali pozostaje na zadowalającym poziomie, a przy tym sceny akcji regularnie prezentują bohaterów wykonujących skomplikowane ruchy, przybierających specyficzne pozy. Reżyser ustawia "kamerę" w różnych, często nieoczywistych miejscach (a czasami w bardzo oczywistych, na przykład centralnie na pupę Tsumugi - w końcu Japonia), goni nią bohaterów, krąży wokół nich. Gdyby "My oni girl" było klasycznym filmem live-action, nie byłoby w tym niczego specjalnego, ale biorąc pod uwagę, że to klasyczna animacja 2D, tak ruchliwa kamera robi ogromne wrażenie. W kwestii ścieżki dźwiękowej również standard, czyli głównie pianino i smyczki. Parę razy miałem wrażenie, że słyszałem już daną kompozycję w innym filmie.

Wszystkie te elementy połączone w jednym filmie sprawiają, że film jest agresywnie wręcz przeciętny, a pod pewnymi względami, jak warstwa emocjonalna fabuły, wręcz kiepski. Da się go obejrzeć, pewnie. Tylko po co? Aż szkoda mi tych dziesiątek czy nawet setek artystów, którzy poświęcili ogromną ilość swojego czasu, talentu i energii na stworzenie tego filmu. Zasługiwali na lepszy scenariusz.

Atuty

  • Dobrze brzmi i wygląda;
  • Sympatyczni główni bohaterowie;
  • Ostatecznie ładne przesłanie.

Wady

  • Mocno nijaka fabuła;
  • Nie do końca zrealizowany potencjał relacji łączącej głównych bohaterów;
  • Trochę zbyt cukierkowy;
  • Kulawe zakończenie.

"My oni girl" to taka kwintesencja japońskiego filmu o dorastaniu dla młodzieży. Jest sympatyczna para bohaterów, trochę mitologii, jakiś konflikt, ładne obrazki, delikatna muzyka. Rzecz w tym, że brakuje czegoś, czegokolwiek, co by ten film wyróżniało, a fabule daleko do miana porywającej.

4,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper