Śniadanie u Tiffany'ego (1961)

Śniadanie u Tiffany'ego (1961) - retro recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. Capote kontra Hollywood

Piotrek Kamiński | 30.05, 21:00

Początkujący pisarz wprowadza się do nowego mieszkania, gdzie szybko poznaje swoją sąsiadkę, zjawiskową Holly Golucky. I choć zapewne powinien, to absolutnie nie potrafi przestać o niej myśleć.

Jakoś z miesiąc temu pisałem tu o nowym serialu Disneya, pod tytułem "Konflikt: Capote kontra socjeta". Pomyślałem więc, że dobrze by było do retro recenzji w tym miesiącu wziąć coś przez tego właśnie autora napisanego. Wybór padł na śniadanie u Tiffany'ego, tytuł który znałem już od dawien dawna, a którego adaptacji nigdy dotąd nie sprawdziłem. Rzecz w tym, że to nie jest ta sama historia, co w oryginale. Hollywood chyba nie było wtedy jeszcze gotowe na taką opowieść. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Oryginalna historia napisana jest z perspektywy nienazwanego pisarza, który jest zasadniczo wersją samego Capote. To on opowiada nam o pięknej, trochę szalonej, zdecydowanie bardzo skrzywdzonej i pełnej lęków Holly i swojej znajomości z nią. Rzecz w tym, że nie jest to znajomość romantyczna, a jedynie fascynacja drugą osobą, studium postaci, zakończone raczej na smutno, melancholijnie. Producenci z Paramount natomiast mieli wizję bardziej klasycznie hollywoodzkiego happy endu, a więc potrzebny był i bardziej klasyczny wątek miłosny. Tak więc pisarz dostał imię, twarz, zmienioną orientację seksualną i już mógł ruszać za obiektem swoich westchnień, aby uzmysłowić jej, że wszystkie problemy w jej życiu mogą zostać rozwiązane przez jego owłosioną klatę i wielkie, błękitne oczy.

Śniadanie u Tiffany'ego (1961) - retro recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. Niby to ta historia, ale jednak nie ta

Poznajmy się

Może i brzmię trochę jakbym zaraz miał zrównać film Edwardsa z ziemią, ale wbrew pozorom wcale go nie nienawidzę. Uważam po prostu, że przez zmiany a oryginale, stał się on po prostu odrobinę... Nijaki i mógłby wręcz zginąć, wciśnięty gdzieś na półkę pomiędzy inne, mniej ikoniczne filmy z tamtego okresu, jak "Dziewczyna z hotelu" czy "Miłosna ruletka", gdyby nie dwie rzeczy: Audrey Hepburn i "Moon river". Hepburn zawsze potrafiła zagrać postać z wdziękiem i klasą, zamieniając raczej trudną do polubienia postać z kart noweli Capote, w kogoś, komu znacznie łatwiej jest kibicować, którego negatywne cechy mieszają się niezauważalnie z pozytywnymi, tworząc koktajl jedyny w swoim rodzaju. Fakt, że była zniewalająco piękna też na pewno nie przeszkadzał. No i zaśpiewana przez nią piosenka "Moon river", napisana przez Henry'ego Mancini i Johnny'ego Mercera nie bez powodu zgarnęła wtedy Oscara i do dziś jest regularnie wykorzystywana przez filmowców starających się zbudować nastrój (jej bardzo, ekhem, specyficzną wersję możemy usłyszeć nawet w drugiej "Bayonettcie").

Chociaż nie, kłamię! Jest coś, za co film i tak zostałby zapamiętany. Otóż, jest to jeden z najbardziej komicznie nieodpowiednich przykładów przedstawienia osoby japońskiego pochodzenia w historii kinematografii. Kiedy John Wayne grał Temujina w "Zdobywcy", nikomu nie chciało się robić z nim niczego specjalnego - przykleili mu sztuczne, względnie azjatyckie wąsy, założyli na głowę czapkę i po sprawie. Reżyser "Śniadania u Tiffany'ego" poszedł jednak o ładnych kilka kroków dalej i posmarował Mickey'ego Rooneya przyciemniającą skórę farbą, na przymrużone oczy założył wielkie okulary, a do buzi wsadził wielkie, brzydkie, sztuczne zęby. Efekt jest na swój sposób zabawny, przynajmniej patrząc z perspektywy tego, jakie to stereotypowe, ale podobno nawet już w chwili premiery mówiło się, że filmowcy przesadzili. Mnie osobiście nawet to bawi - na zasadzie podobnej do Downeya Jr. w "Jajach w tropikach", Wayansów w "Agentach bardzo specjalnych" czy Schneidera w "Państwo młodzi Chuck & Larry" - no widać od razu, że to nie są rzeczywiście ludzie o przedstawianym kolorze skóry (chociaż akurat RDJ wyglądał bardzo przekonująco, ale tam cały film zbudowany był tak, że nie było to żadną tajemnicą).

Śniadanie u Tiffany'ego (1961) - retro recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. Klasyczny romans 

Czyżby dziewczyna?

Tak więc o czym jest film? Ponieważ wciąż jest to, z grubsza, ta sama historia, co u Capote, po części nadal mamy tu obraz kobiety starającej się jakoś sobie radzić, bojącej się przywiązać do czegokolwiek i kogokolwiek - jej kot nie ma imienia i zasadniczo nie uważa ona, aby w ogóle należał on do niej, tylko razem mieszkają. Rzecz w tym, że teraz równie ważną postacią jest Paul (George Peppard), sąsiad-autor. Scenarzyści dopisali mu cały wątek bycia, że się tak wyrażę, utrzymankiem kobiet, co natychmiast pozwala mu poczuć nić porozumienia z Holly (Hepburn). Film łagodzi jednak wszystkie bardziej hardkorowe wątki. Tego, że panna Golightly żyje z umawiania się z zamożnymi, starszymi panami musimy się właściwie domyślić. Jej dawne życie streszczone zostaje w dwóch-trzech zdaniach przez Doca Golightly (Buddy Ebsen) - również z bardzo zdawkowym potraktowaniem najbardziej mrocznych odcieni tego życia. Nikt nie chce przecież słuchać o takich sprawach. Niech się po prostu w sobie zakochają i cześć.

Rzecz w tym, że moim zdaniem ta historia miłosna nie do końca działa, ponieważ nawet pomimo uroku Hepburn, Holly jest raczej odpychająca jako osoba. Myśli głównie o pieniądzach - dosłownie stwierdza, że facet, z którym zamierzała wziąć ślub wygląda jak świnia, kiedy okazuje się, że jednak wcale nie jest bogaty - nie ma oporów przed poderwaniem bogatego narzeczonego swojej koleżance, ucieka zawsze, kiedy pojawia się jakiś problem. Na przestrzeni całego filmu sprawia wrażenie zachłannej, jakby pieniądze miały rozwiązać wszystkie jej problemy. To oczywiście głównie fasada, ale i tak jej relacja z Paulem wygląda na niesamowicie toksyczną, przez co powątpiewam prawdziwość i długotrwałość zaprezentowanego przez twórców zakończenia.

https://youtu.be/KlZ4fYqjGJI?si=Dvr-sIA70hYJBrL2¹

"Śniadanie u Tiffany'ego" to film miły dla oka, przeważnie dobrze zagrany, a miejscami nawet zabawny - raz, ponieważ dialog został napisany z pazurem i inteligencją, kiedy indziej, bo bawią mnie stereotypy i fakt, że twórcy filmu sami chyba nie zdawali sobie sprawy jakie faux pas popełniają obsadzając Rooneya w roli Japończyka. Jest to też wyraźne spłycenie oryginalnego materiału i przez to raczej sztampowy romans. Kiedy Capote pisał swój oryginał, tematem była sama Holly Golucky i eksploracja jej postaci. W filmie natomiast mamy dwoje głównych bohaterów i rozwijające się między nimi uczucie, więc przydałoby się dopisać do tego odpowiednią fabułę, a tego już twórcy zrobić zapomnieli. Może i wypada ten film kochać, bo na przestrzeni lat stał się dosłownie ikoną, ja jednak uważam, że tak jak można go obejrzeć bez bólu, tak do papierowego oryginału nie ma on startu. Tę rundę wygrywa Truman Capote.

Atuty

  • Audrey Hepburn czaruje i nadaje wdzięk nawet postaci takiej jak Holly Golucky;
  • Moon river;
  • Kilka zabawnych momentów;
  • Mickey Rooney - w pewnym sensie.

Wady

  • Spłycenie postaci Holly, przy jednoczesnym zachowaniu jej negatywnych cech - kontekst jest ważny;
  • Trudny do kupienia wątek romantyczny (chyba że podoba mu się ona wyłącznie fizycznie);
  • Fabułę przydałoby się lepiej przepisać, biorąc pod uwagę wprowadzone zmiany, bo w tej postaci jest trochę ślamazarna i chaotyczna;
  • Mickey Rooney - w pewnym sensie.

"Śniadanie u Tiffany'ego" w wersji filmowej to taka wykastrowana wersja oryginału Trumana Capote, skrojona pod masowego widza. Hepburn wypadła zjawiskowo, jak zawsze, ale cały film to tylko po prostu kolejny romans z elementami komedii, jakich wiele. Można obejrzeć, ale lepiej przeczytać.

6,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper