Reklama
Bad boys: Ride or die (2024)

Bad Boys: Ride or die (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Rodzina jest najważniejsza

Piotrek Kamiński | 08.06, 20:23

Spokojny miesiąc miodowy Mike'a i dieta Marcusa zostają przerwane, kiedy jakieś ciemne, kartelowe typki postanawiają spróbować wrobić kapitana Howarda w przyjmowanie od nich łapówek. Ale jego Bad Boys nie zamierzają wierzyć w takie bzdury... Rozpoczyna się kolejne, pełne strzelanin śledztwo, które po wszystkim będzie zapewne piekłem pełnym papierkowej roboty.

"Bad Boys" Michaela Baya byli idealnym filmem dla mojej mojej młodej głowy, kiedy Michael Bay powołał ich do służby w 1995 roku. Byli brutalni, stylowi, zabawni, z kręcącą się non stop wokół nich i wszystkiego innego kamerą. Później jednak zrobiłem się zrzędliwy i marudny, przez co częścią trzecią praktycznie nie byłem zainteresowany w chwili jej premiery. Nie pamiętam już dlaczego dokładnie odpuściłem seans w kinie (może, bo recenzję i tak pisał Jędrek, więc szkoda czasu?), ale już mi przeszło, więc na czwórkę wybieraliśmy się wczoraj z żoną z uśmiechami na ustach. Czy Chrisowi Bremnerowi i Willowi Beallowi udało się napisać scenariusz, który podtrzyma te uśmiechy przez blisko dwie godziny w kinowym fotelu?

Dalsza część tekstu pod wideo

I tak, i nie. Z jednej strony dostajemy w "Ride or die" historię napisaną z miłością do poprzednich odsłon serii, z masą odniesień do tamtych wydarzeń i postaci, z drugiej trochę w paru momentach nieprzemyślaną i, moim zdaniem, odrobinę za bardzo starającą się być zabawną, nie do końca udanie naśladującą lekkie przekomarzanie się i humor oryginału. Największym jednak problemem filmu Adila El Arbiego i Bilalla Fallaha jest jego długość. Dzieje się tu naprawdę sporo, z akcją skaczącą od jednego set piece'a do drugiego i może to kwestia dosyć późnego seansu, ale byłem już w ostatniej trzeciej trochę zmęczony i zacząłem wyczekiwać końca.

Bad Boys: Ride or die (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Raczej prostą historia

Marcus w akcji

Większa część fabuły kręci się wokół wspomnianego już wrobienia kapitana Howarda, ale tak naprawdę jest to jedynie rdzeń opowieści, wokół którego kręcą się kolejne wątki. Tak więc chwilę później i nasi bohaterowie (Will Smith i Martin Lawrence) muszą salwować się ucieczką przed prawem, jeśli chcą doprowadzić sprawę do końca, jeden z chłopaków cierpi z powodu napadów leku, drugiemu wydaje się, że jest nieśmiertelny, powraca nadgryziony w poprzednim filmie wątek nieślubnego syna Mike'a, Armando (Jacob Scipio), żądna zemsty córka Howarda, Judy (Rhea Seehorn), zabawny zięć Marcusa, Reggie (Dennis Greene), szefowa i kumple z pracy naszych bohaterów, a także kilka mocno pobocznych postaci z poprzednich filmów, których równie dobrze mogłoby tu w ogóle nie być i nic by się za specjalnie nie zmieniło. A to nie wspominając nawet o czarnych charakterach.

Niemałą część filmu spędzimy obserwując poczynania tych złych, nawet zanim jeszcze dowiemy się, kim dokładnie są i czego chcą. Z jednej strony daje to ciekawe spojrzenie na całość sytuacji, z drugiej scenariusz nigdy nie sili się, aby w jakiś sposób uwiarygodnić McGratha (Eric Dane), Lintza (Derek Russo) czy Nicole (Jenna Kanell) jako postacie z krwi i kości - to praktycznie statyści z dialogami, a nie ludzie, o których da się coś więcej powiedzieć - więc nie rozumiem czemu miały służyć sceny z ich udziałem, poza rozdmuchaniem czasu projekcji. No i druga sprawa, dokładnie z tego powodu, tajny czarny charakter, który i tak niemal od samego początku jest tak oczywisty, że równie dobrze mogli by go podpisać i nie czułbym się wcale bardziej oszukany, jest jeszcze prostszy do zidentyfikowania jeszcze przed oficjalnym ujawnieniem. Skoro już ktoś wysilił się, żeby zrobić z niego tajemnicę, to wypadałoby jakkolwiek ją zakamuflować 

Bad Boys: Ride or die (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Akcja przed wielkie A

Mike w akcji

Podejrzewam jednak, że mało kto ogląda filmy z tej serii dla ich misternie ukrytych intryg. Jak zawsze u (post) Michaela Baya, chodzi o akcję, o rozrywkę. A pod tym względem na "Ride or die" nie można narzekać. Różnorodność scen akcji jest tak imponująca, że można by nimi zapełnić na przykład kolejną odsłonę "Uncharted" (gry, ofkors). Czego tutaj nie ma?! Strzelaniny w terenie miejskim, na powietrzu, w powietrzu, w wodzie, w więzieniu, w jadącej windzie, z kamerą zawieszoną do góry nogami, z latającym między aktorami dronem, z widokiem pierwszoosobowym, niczym w starusieńkim "Doomie" Andrzeja Bartkowiaka, z widokiem z kamer monitoringu. Ta ostatnia scena to prawdopodobnie najbardziej zabawna i jednocześnie widowiskowa scena w całym filmie, pozwalająca Reggie'emu w końcu zdobyć szacunek teścia. Podobnie jednak, jak ze wszystkim innym, jest tych scen zwyczajnie odrobinę za dużo. Czy kradzież ciuchów od rednecków z jakiegoś pola kempingowego naprawdę jest aż tak istotna, że bez niej film by się zawalił? Albo scena z DJ Khaledem? Żeby jeszcze chociaż były jakoś nie wiadomo jak zabawne, to jeszcze bym zrozumiał. A właśnie!

Warstwa humorystyczna filmu jest bardzo nierówna. Wciąż jest się z czego regularnie pośmiać, ale na każdy dobry gag albo tekst dostajemy przynajmniej kilka kompletnych sucharów. Najbardziej siermiężnie wypadają rozmowy między głównymi bohaterami. Nie zrozum mnie źle, zarówno Smith jak i Lawrence nadal potrafią od czasu do czasu rozbawić, ale te ich wymiany są po prostu zbyt długie - ciągną się i ciągną, a i tak połowa z nich jest tak przewidywalna, że puentę czujesz na kilometr. W drugiej połowie filmu jest, na szczęście, zdecydowanie lepiej. W szczególności Marcus w ostatnim akcie rzuca komediowym złotem z częstotliwością karabinu maszynowego.

"Bad boys: Ride or die" to z jednej strony kawał dobrze zrealizowanego kina akcji, z drugiej zaś film zbyt przeładowany zawartością - zarówno tą dobrą jak i złą. Jeśli masz ochotę na dosyć lekkie, choć przy tym i brutalne kino akcji, to prawdopodobnie będziesz się dobrze bawić. Humor można było jeszcze parę razy przepisać, a część scen odchudzić lub zupełnie wyciąć, ale czysto rozrywkowo twórcy odwalili kawał dobrej roboty. Trzeba jedynie pamiętać z jaką konwencją mamy do czynienia i nie liczyć na przesadnie górnolotną kinematografię, bo nie o to tutaj chodzi.

Atuty

  • Dużo pomysłowo zrealizowanych scen akcji;
  • Można się regularnie pośmiać;
  • Sporo odniesień do poprzednich filmów;
  • Nie szczypie się z brutalnością;
  • Reggie;
  • Wciąż doskonała chemia między Smithem a Lawrence'em.

Wady

  • Sporo niepotrzebnych albo za długich scen;
  • Dużo mocno przesuszonych gagów;
  • Przewidywalny do bólu;
  • Kilka trudnych do przełknięcia scenariuszowych głupot.

"Bad boys: Ride or die" to dużo strzelania, kamera, która nie potrafi ustać w miejscu i specyficzny humor - czyli tak samo jak zawsze, tylko więcej i bardziej. Fabuła jest trochę zbędnie rozdmuchana, a gagi lekko suche, ale to wciąż dwie godziny dobrze przygotowanej, pełnej nostalgii zabawy.

6,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper