Bez orzekania o winie (2024)

Bez orzekania o winie (2024) - recenzja, opinia o filmie [Amazon]. Ale patologia!

Piotrek Kamiński | 12.07, 21:00

Relatywnie młoda bankierka ma męża, który regularnie robi z jej życia piekło. Kiedy to on w końcu oznajmia jej, że chce rozwodu, wydawać by się mogło, że jej piekło dobiegło końca, lecz on - jak wszystkie patusy w podobnej sytuacji - dopiero się rozkręca.

Oficjalny opis filmu, który znajdziemy między innymi na Amazon Prime, brzmi następująco: "Ava (Meagan Good), młoda bankierka, zostaje porzuca przez męża. Kobieta jest załamana i za wszelką cenę próbuje ratować małżeństwo. Los jednak wkracza do gry, ujawniając niegodziwe czyny Dallasa (Cory Hardrict), które zniszczyły ich związek i kiedyś pokrzyżowały drogę Avy do prawdziwej miłości". Jest tylko jeden problem. Ten opis nijak się ma do tego, co ostatecznie widzimy w filmie. Już sam ten fakt powinien stanowić odpowiednią przestrogę co do jakości nowego, ekhem, "dzieła", ekhem, Tylera Perry'ego.

Dalsza część tekstu pod wideo

Nie rozumiem, jak to w ogóle jest możliwe, że ktokolwiek w Hollywood nieustannie daje Perry'emu pieniądze na kolejne projekty? Jasne, jako aktorowi zdarzyło mu się pojawić w niewielkich rolach w kilku projektach uznanych reżyserów i wypadł w nich całkiem sensownie, ale jako twórca jest - że posłużę się metaforą - osadem na dnie beczki. Jeśli ktoś go nie kojarzy - to ten facet, który przebiera się za starszą panią, imieniem Madea. Najlepiej chyba podsumowali go Trey Parker i Matt Stone w jednym odcinku "South Park": Perry bawi tylko Czarnych, którzy non stop rzucają w niego pieniędzmi, choć sami się tego wstydzą. Taki Patryk Vega, ale głównie na wesoło. Choć akurat nie w przypadku dzisiejszego filmu. Dzisiaj Tyler ma dla nas dramat. I jest to bardzo odpowiednie słowo, bo ten film, to jest k... dramat.

Bez orzekania o winie (2024) - recenzja, opinia o filmie [Amazon]. Tyler Perry nie powinien brać się za pisanie scenariuszy

Szczęśliwe małżeństwo

Film otwiera najbardziej zwariowany, patologiczny pogrzeb, jaki w życiu widziałem, podczas którego - teoretycznie - poznajemy naszych bohaterów. W praktyce jednak dowiedziałem się jedynie, że Dallas jest jedynym dzieckiem swojej matki, Lindy (Ursula O. Robinson), które skończyło liceum i na co dzień nie zajmuje się działalnością przestępczą, tak jak jego zmarły brat, który zarobił kulkę próbując obrobić jakąś starszą panią. Pastor (Richard Lawson) głośno stwierdza, że to wszystko zasługa jego córki, Avy, która wyciągnęła go z wylęgarni węży, jaką jest jego rodzinny dom. Jak nietrudno się domyślić, rodzina zmarłego nie jest zachwycona, że się im ciśnie, więc czym prędzej wychodzą z kościoła, wynosząc ze sobą zwłoki zmarłego - ale bez trumny, bo tę zasponsorowała im rodzina Avy. W międzyczasie Linda zdążyła rozebrać się prawie do bielizny, bo nie ma zamiaru nosić łachów podarowanych jej przez teściową syna.

Co tu się właściwie wydarzyło?! Praktycznie wszyscy zgromadzeni zachowują się wręcz obrzydliwie, nie ma z kim sympatyzować, a poziom żenady przebija kolejne sufity w tempie wykładniczym. Jedyną osobą, która nie zachowuje się niestosownie, jest Ava i to też głównie dlatego, że nie odzywa się prawie wcale. Nie dostajemy jednak tego, co, w teorii, powinno być najważniejsze - relacji łączącej Dallasa i jego żonę. On od samego początku jest po prostu odgradzającą się od niej murem łajzą, a ona patologicznie w nim zakochaną naiwniaczką. Nigdy nie czujesz, że wiesz cokolwiek o ich związku czy nawet o nich jako ludziach. Nie widzisz tego, co było kiedyś, że kiedykolwiek mogli być ze sobą choćby względnie szczęśliwi. A skoro ich nie znasz, to dlaczego miałbyś się przejmować ich związkiem? Jasne, facet jest stuprocentowym przemocowcem i psychopatą, ale ta jego intensywność, w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek kontekstu, wypada zabawnie, a nie strasznie. Taka dramaturgia w stylu Tommy'ego Wiseau.

Bez orzekania o winie (2024) - recenzja, opinia o filmie [Amazon]. Ani za reżyserię

Kontemplacja

Nie tylko charakterystyka postaci jest niczym w "the Room". Masa scen w tym filmie zwyczajnie nie ma sensu, pełna jest absurdów i niezrozumiałych decyzji - ale Tyler stwierdził, że fajnie będzie wyglądało, więc kręcimy! Kiedy Ava odnawia swoją znajomość ze swoją dawną sympatią, niejakim Benjim (Joseph Lee Anderson), kończą wieczór w zaparkowanym na malowniczej polanie pickupie, tuż obok wielkiego drzewa, przez gałęzie którego przebijają się promienie światła księżyca, dodatkowo wyeksponowane nocną mgiełką. W tle leci nastrojowa muzyka, a para... Patrzy się na siebie romantycznie. I patrzy. I patrzy. I nikt się nie odzywa, tylko się na siebie gapią. Najlepsze jest to, że tak właśnie się ta scena zaczyna, więc nie mamy pojęcia od jak dawna już tak siedzą bez słowa, ucząc się na pamięć kształtów swoich twarzy. Albo kiedy wkurzona Ava zamyka drzwi auta i pęka w nich szyba - nie jestem pewien czy chodziło o to, że tak mocno nimi uderzyła czy, że szyba spotkała się z głową Dallasa, bo nie wyglądało to jak żadna z tych opcji. I tak się to ciągnie aż do samego końca filmu. Płytkie jak kałuża postacie robią głupie jak cholera rzeczy, aż w końcu, po dwóch godzinach, film litościwe się kończy.

Postawiony pod ścianę, powiedziałbym, że dwoma elementami filmu, które rzeczywiście można pochwalić, są zdjęcia i postać ojca Avy. Nie chodzi nawet o to, że jest to nie wiadomo jak dobrze wyglądający film - niektóre wnętrza są do siebie tak podobne, że nie jestem pewien, czy bohaterowie znajdują się obecnie w tym samym miejscu, czy w dwóch różnych, ale trzeba przyznać odpowiedzialnemu za kamerę Michaelowi Watsonowi, że udało mu się stworzyć kilka interesujących obrazków - albo ze względu na oświetlenie, jak we wspomnianej już scenie na polanie, albo ponieważ udało się skomponować ciekawy kadr, ustawić odpowiednio aktorów. Pastor Clarence jest natomiast po prostu zabawnym gościem, takim typowym tatą, wcinającym się w osobiste sprawy córki, ale przy tym, kiedy sytuacja robi się poważna, również Ojcem przez wielkie "O", potrafiącym jasno wyrazić w czym problem i stanąć w obronie swoich bliskich. To absolutnie najciekawsza (albo nawet i jedyna ciekawa) postać w całym filmie. Czy te dwa elementy wystarczą, aby uratować cały film? No... Nie.

"Bez orzekania o winie" reprezentuje ten typ filmu, który ogląda się całkiem przyjemnie ze względu na to, że rozumiesz, co autor próbował powiedzieć, ale widzisz też, że zupełnie mu to nie wyszło. To dramat, w którym dramaturgia nie działa, ponieważ bohaterowie są ledwie zalążkami w pełni zrealizowanych postaci. To thriller, w którym napięcie ustępuje miejsca śmiechowi. Można czerpać pewną perwersyjną radość z oglądania go, ale generalnie bez wspomagaczy nie polecam.

Atuty

  • Miejscami niezłe zdjęcia;
  • Postać Richarda Lawsona.

Wady

  • Niedostatecznie scharakteryzowani bohaterowie;
  • Masa bzdur i dziur logicznych;
  • Dramaturgia nie działa;
  • Nudna jak flaki z olejem fabuła.

"Bez orzekania o winie" to może Tyler Perry chciałby żeby się obyło, ale sprawa jest bardzo prosta - to jego scenariusz i reżyseria położyły ten film. Do pewnego stopnia nadaje się do humorystycznej dekonstrukcji w gronie znajomych, ale raczej nie polecam.

2,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper