Zabierz mnie na księżyc (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Apogeum amerykańskiego snu
Amerykański program kosmiczny był kompletną katastrofą, dopóki rząd nie znalazł Kelly Jones, kobiety, która potrafi sprzedać wszystko - łącznie z księżycem. Oto miejscami prawdziwa historia tego, jak wysłaliśmy człowieka na księżyc.
Odkąd istnieje Internet (a pewnie i dłużej), każdy odpowiednio mocno chcący w to wierzyć człowiek wie, że lądowanie na księżycu było kłamstwem, że zostało wyreżyserowane przez Stanleya Kubricka na zlecenie amerykańskiego rządu, który za wszelką cenę chciał dokonać tego przed Sowietami, a sam reżyser przyznał się do tego, zostawiając poszlaki w swojej wersji "Lśnienia". Teoria ta była (i wciąż jest) na tyle popularna, że przebiła się również do popkultury. Na przykład w 2002 roku William Karel nakręcił mockument, pod tytułem "Opération lune", opowiadający właśnie o tym planie zdjęciowym. Scenarzyści Keenan Flynn, Bill Kirstein i Rose Gilroy najwyraźniej postanowili pójść o krok dalej i dopisali wokół rzeczonej teorii całą komedię romantyczną.
To nie jest subtelne kino. W trakcie oglądania można poczuć napompowaną dumą pierś metaforycznej Ameryki, że ledwie starczy miejsca dla widza. Sam na chwilę zapomniałem jak prezentują się dzisiejsze Stany Zjednoczone i dałem się porwać amerykańskiemu snowi, wierząc w potęgę ludzkiego uporu, marzeń i czego tam jeszcze. Jestem w miarę przekonany, że gdyby Wujek Sam prowadził obecnie jakąś grubą wojnę, "Zabierz mnie na księżyc" można by zaszufladkować jako film propagandowy, puszczany żołnierzom na podniesienie morale. I teraz pytanie: czy oznacza to, że film jest tendencyjny, oczywisty i słaby? Na pewno znajdą się tacy, dla których automatycznie przekreśla to jakiekolwiek jego szanse na bycie dobrym, ale moim zdaniem absolutnie tak nie jest.
Zabierz mnie na księżyc (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Trochę historii, trochę romansu i odrobina absurdu
Głównymi bohaterami filmu są wspomniana już Kelly (Scarlett Johansson) i Cole Davis (Channing Tatum), były kapitan sił powietrznych, a obecnie szef działu startów rakiet kosmicznych w NASA. Ona jest przebiegłą jak lisica specjalistką od reklamy, on skupionym na celu facetem od rakiet. Kiedy ich drogi przecinają się przypadkiem, po tym jak Kelly zostaje zwerbowana przez niejakiego Moe Berkusa (Woody Harrelson), aby "sprzedać ludziom księżyc", między nimi natychmiast zaczyna iskrzyć. Lecz gdy następnego dnia okazuje się, że mają ze sobą pracować, a na dodatek prawdomówny Cole zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z krwiożerczą Kelly, dla której cel uświęca środki, ich relacja bardzo szybko staje się chłodna. Przynajmniej na jakiś czas. To pierwszy z istotnych wątków, za którymi podążać będziemy w drodze do napisów końcowych.
Z drugiej strony mamy natomiast kontekst historyczny, a więc przygotowania do startu Apollo 11, tej słynnej misji, w której udział wzięli Neil Armstrong, Buzz Aldrin i Michael Collins, o którym mało kto pamięta, bo ktoś musiał przecież zostać na orbicie księżyca. To naprawdę żyzny grunt pod konstrukcję scenariusza, jako że odbywająca się dwa lata wcześniej misja Apollo 1 zakończyła się śmiercią wszystkich trzech astronautów jeszcze na etapie testów. Mamy więc wysoką stawkę, interesujący temat i... Znane zakończenie. To chyba największy problem całego filmu, choć obawiam się, że nie dało się go uniknąć. Scenarzyści jednak całkiem sprytnie obchodzą ten problem, skupiając się w ostatnim akcie nie na samym powodzeniu misji, a na tym, czy świat zobaczy to, co wydarzyło się naprawdę czy sfabrykowany materiał stworzony przez pretensjonalnego reżysera, Lance'a Vespertine'a (jak zawsze doskonały Jim Rash). I choć potrzeba dzielenia się czasem ekranowym między tymi dwoma wątkami sprawia, że od czasu do czasu film zwalnia do nieprzyjemnie ciągnącego się tempa - spojrzałem na zegarek jakoś w połowie i w trzech czwartych filmu - to ostatecznie uważam, że reżyserowi, Gregowi Berlanti (to ten od "Arrow" i "the Flash"), udało się znaleźć między nimi bardzo sympatyczny balans.
Zabierz mnie na księżyc (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Świetna obsada, zdjęcia i muzyka
Film nie miałby prawa się udać, gdyby chemia między głównymi bohaterami nie działała. Ponoć z początku rolę Davisa miał zagrać Chris Evans i choć jestem przekonany, że byłby to dobry wybór, to cieszę się, że ostatecznie padło na Tatuma. Jego komediowe wyczucie i wysokie tony, w które wchodzi, kiedy jest zdziwiony albo lekko poirytowany idealnie pasują do natłoku dziwnych sytuacji, w które pakuje go Jones. Przyzwyczajony do reguł, nauki i spokoju były wojskowy nie potrafi i nie chce zaakceptować marketingowego szału, kręcącego się wokół jego miejsca pracy. Astronauci reklamują zegarki, zabierają ze sobą w kosmos płatki śniadaniowe Kellog's, pozują do zdjęć, dostają samochody, są potrzebni wszędzie i cały czas, przez co nie mają czasu na prawdziwą pracę. Aby nie został całkowitą parodią, postać Davisa kotwiczy w rzeczywistości jego przyjaciel z biura, Henry Smalls (Ray Romano), pokazując jego udręczoną duszę, zaokrąglając i wypełniając go jako postać z krwi i kości. Reszta pracowników NASA jest już bardziej bezpośrednio chodzącymi podawaczami żartów, ale i z nimi film potrafi zrobić coś rozczulającego bliżej końca. Problemem dla części widzów może być fakt, że wszystkie te wydarzenia przedstawione są nam bardzo lekko, niemal bezproblemowo i zazwyczaj humorystycznie - oglądamy wybieloną, uproszczoną wersję tych wydarzeń, więc nie polecam pisać na podstawie "Zabierz mnie na księżyc" wypracowania z historii. Nikt jednak nie mówił, że to ma być dokument. To po prostu dwie godziny i dziesięć minut dobrej zabawy, gdzieś tam, częściowo zahaczającej o prawdę historyczną. Kino rozrywkowe - moim zdaniem bardzo udane.
Duże brawa należą się również specom od kostiumów i scenografii oraz ludziom odpowiedzialnym za dobór piosenek do soundtracku. Filmowcom udało się przenieść nas wizualnie do końcówki lat sześćdziesiątych za sprawą świetnie przygotowanych dekoracji i kostiumów - tylko ciuchy Tatuma wydawały mi się być często zbyt dzisiejsze, zbyt nowocześnie fajne, jak na tamte lata. Natomiast w kwestii ścieżki dźwiękowej mamy miks starego z nowym. Spora część piosenek pochodzi z tamtej epoki - Bee Gees - "to Love somebody", Clarence Carter - "Slip away" i tym podobne hity, ale trafiło się również i kilka bardziej dzisiejszych nut, jak "Head full of doubt/road full of promise" zespołu the Avett Brothers. Z jednej strony dziwne niedopatrzenie, z drugiej sygnał, aby traktować to, co oglądamy z lekko przymrużonym okiem. Tak, czy inaczej, nóżka aż sama chodzi, kiedy siedzimy na sali kinowej.
"Zabierz mnie na księżyc" to trochę komedia romantyczna i trochę skrócona i ostro podkolorowana lekcja historii, ale dzięki sprawnej ręce reżysera, oba te tematy łączą się ze sobą w dobrze działającą całość. Regularnie jest się tu z czego pośmiać, w większości fabuła wartko leci naprzód, a doskonała obsada sprawia, że chce się oglądać dalej. Niektóre wydarzenia przelatują bardzo prędko, inne z kolei można by deczko skrócić, lecz jako całość jest to po prostu bardzo ciepły, budujący kawałek kinematografii, po którym człowiek wychodzi z kina w lepszym nastroju. Warto sprawdzić.
Atuty
- Channing Tatum i Scarlett Johansson mają świetną chemię;
- Tona śmiechu;
- Śmieszno-straszny Woody Harrelson;
- Dobra ścieżka dźwiękowa;
- Przenoszące widza w przeszłość zdjęcia;
- Montaż;
- W większości dobre tempo.
Wady
- Aż do przesady wybielona historia;
- Dwa razy zauważalnie zwalnia i przez chwilę się ciągnie;
- Od czasu do czasu za długo meczy jeden wątek, a później nie ma odpowiednio dużo czasu na inny.
"Zabierz mnie na księżyc" bawi, porusza, angażuje i jeszcze raz bawi. To niepoprawnie patriotyczny, luźno podchodzący do historii obraz, który absolutnie nie próbuje nawet udawać, że jest czymś więcej, niż tylko lekką rozrywką, ale za to jest naprawdę dobry w tym, co robi.
Przeczytaj również
Komentarze (24)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych