Ministerstwo niebezpiecznych drani (2024)

Ministerstwo niebezpiecznych drani (2024) recenzja, opinia o filmie [Amazon]. Richie kiepsko kopiuje Tarantino

Piotrek Kamiński | 25.07, 21:00

Zawadiacki, niesubordynowany wojskowy, Gus March-Phillips, dostaje od Churchilla zadanie zebrania grupy, z którą wykona bardzo niebezpieczną i bardzo tajną misję, od powodzenia której zależeć będzie dalsze być albo nie być Brytyjczyków podczas drugiej wojny światowej.

Wygląda na to, że Guy Ritchie postanowił zrobić swoją własną wersję "Bękartów wojny", tylko bardziej w swoim stylu. Wiesz: grupa wyrazistych, piekielnie skutecznych morderców w mundurach, humor wymieszany z przemocą, trochę strasznych Niemców, tylko o krok od zdemaskowania naszych bohaterów i, oczywiście, katartyczne wycinanie w pień całych zastępów smutasów w mundurach. Jest tylko jeden problem.

Dalsza część tekstu pod wideo

Ten film w ogóle nie sprawia wrażenia, jakby nakręcił go Ritchie. Scenom akcji brakuje stylu i charakterystycznego dla tego reżysera montażu, postacie są w większości płaskie i cienkie jak tani papier do drukarki, praktycznie nie czuć żadnego napięcia, bo główni bohaterowie są takimi superherosami, że nic nie jest w stanie im zagrozić. Nie sądziłem, że powiem to kiedykolwiek o filmie Ritchie'ego, ale "Ministerstwo niebezpiecznych drani" jest zwyczajnie nudne.

Ministerstwo niebezpiecznych drani (2024) - recenzja, opinia o filmie [Amazon]. Niedopracowany scenariusz

Dzień dobry i dobranoc

Film zaczyna się od sceny na morzu. Niemiecka łódka patrolowa zatrzymuje małą, cywilną jednostkę, na której dwóch mężczyzn twierdzi, że wypłynęło po prostu na ryby. Złośliwi naziole nie chcą ich nawet słuchać, dając im możliwość zostania spalonymi albo utopionymi. My, widzowie, wiemy jednak, że to nie oni, ale Niemcy mają przechlapane, jako że dwaj rybacy grani są przez Henry'ego Cavilla i Alana Ritchsona. Tak więc napięcie i stres w tej scenie po prostu nie istnieją. Czekamy tylko, aż nasi bohaterowie zrobią porządek z hitlerowcami. No dobrze, ale o co tu właściwie chodzi i kim są ci ludzie? Tego dowiemy się, kiedy fabuła cofnie się o 25 dni - zabawa chronologią, to typowa zagrywka Ritchie'ego, ale, co ciekawe, tutaj zastosowana tylko w tym jednym momencie.

Po tym wstępie, który kojarzy mi się trochę z tą obecną modą zapowiadania trailera kilkoma klipami... Tuż przed trailerem. Nic mi ta scena nie dała, nie poznałem się z postaciami, nie wyczekuję rozwiązania trudnej sytuacji. Po prostu ktoś stwierdził, że lepiej będzie zacząć od sceny akcji, więc oto jesteśmy. Postacie grane przez Cavilla i Ritchsona są wyolbrzymionymi wersjami prawdziwych żołnierzy, którzy brali udział w tajnej operacji Postmaster, zleconej im przez Churchilla (Rory Kinnear), z zastrzeżeniem, że jeśli zostaną schwytani przez Aliantów, pójdą do więzienia, a jeśli przez Niemców, najpewniej będą torturowali i być może zabici. March-Phillips zbiera więc ekipę równie niegrzecznych żołnierzy, którzy pomogą mu wykonać zadanie: Henry Hayes (Hero Fiennes Tiffin), Freddy Alvarez (Henry Golding) i Geoffrey "Apple" Appleyard (Alex Pettyfer). Nie piszę o nich zbyt wiele, bo nie ma o czym. Najbardziej na świecie lubią zabijać Niemców, są odważni i skuteczni.

Ministerstwo niebezpiecznych drani (2024) - recenzja, opinia o filmie [Amazon]. Femme fatale bez ikry i trupy bez krwi

Strzelec wyborowy

Samo zabijanie nakręcone jest trochę jak taki Tarantino lite. W sensie: niby jest brutalnie - noże przecinają gardła, setki kul dziurawią ciała i mundury, a kamera nie "odwraca wzroku" od przemocy. Powiedziałbym, że największą różnicą jest ilość krwi. U Quentina krwiste mgiełki zabarwiłyby całą scenę na czerwono, a jucha osadziłaby się na meblach, ścianach i podłogach. "Ministerstwo niebezpiecznych drani" jest pod tym względem dużo bardziej "suche" - jakby na sztuczną krew zabrakło im już budżetu. No i, podobnie jak w pierwszej scenie, tak i we wszystkich kolejnych napięcie nie istnieje. Nigdy nie martwimy się o naszych bohaterów, obserwując po prostu, jak robią rzeźnię. Nie zrozum mnie źle, od czasu do czasu Ritchie cieszy oczy widza ciekawym, zabawnym pomysłem, większość z których dotyczy postaci Ritchsona. Albo wali z łuku tak mocno, że przebija dwóch hitlerowców naraz albo używa strzały jak sztyletu, wbijając ją ręcznie w punkty witalne przeciwnika. Gdyby ktoś mi powiedział, że ten jego Anders Lassen jest ojcem albo dziadkiem Reachera, uwierzyłbym bez mrugnięcia okiem.

Najsłabszym elementem filmu jest zdecydowanie ten najmilszy dla oka. Cały wątek Marjorie Stewart (Eiza Gonzalez) i partnerującego jej agenta Herona (Babs Olusanmokun) jest tak niemożliwie powolny i nieciekawy, że zabija i tak już niezbyt wartkie tempo narracji. Stewart jest kolejną postacią, która praktycznie nie posiada słabych stron - świetnie strzela, jest zwinna, silna, zabójczo piękna i inteligentna, potrafi uwieść każdego. Nawet komicznie zakochanego w idei niemieckiej rasy panów Heinricha Luhra (Til Schweiger). Ponownie więc ogląda się te ich sceny bez emocji, nigdy nie mając wątpliwości, że pannie Stewart nic nie grozi. W dodatku same ich interakcje też nie odznaczają się niczym ciekawym, składając się z na siłę budowanego poczucia niebezpieczeństwa i wywołujących zażenowanie tekstów. Jedna scena wygląda niemal dosłownie jak próba skopiowania demoniczności Hansa Landy z "Bękartów", tyle że, niestety, nieudana.

Co prawda przez praktycznie cały tekst nic tylko narzekam, ale to nie jest tak, że "Ministerstwo niebezpiecznych drani" nie nadaje się do oglądania - zwłaszcza, że ominęło u nas kina i od razu wskoczyło na Amazon Prime. Niektóre sceny akcji robią wrażenie, od czasu do czasu można się zaśmiać, CGI robi robotę. Jako bezmózgie kino akcji do popcornu zapewne nada się w sam raz, ale to mógł być naprawdę kawał dobrego kina, gdyby popracować jeszcze nad scenariuszem. Na chwilę wpada Ian Fleming, a Gus uznawany jest powszechnie za pierwowzór Bonda, ale z filmu się tego nie dowiesz. Po akcji, Marjorie i Gus wzięli ślub, ale w samym filmie niemal w ogóle nie mają wspólnych scen. Tylko postacie Cavilla i Ritchsona są w jakikolwiek sposób rozwinięte. Suspens nie istnieje. I, do kompletu, reżyser miał czelność zakończyć film delikatną sugestią części drugiej, która zapewne nigdy nie powstanie, biorąc pod uwagę wynik finansowy jedynki. Szkoda, bo obawiam się, że bliżej do roli Jamesa Bonda, Cavill już raczej nie podejdzie.

Atuty

  • Kilka dobrych wizualnie scen walki;
  • Przyjaźń i charyzma Gusa i Andersa;
  • Elegancko zrealizowane wybuchy i inne CGI;
  • Scena muzyczna Eizy Gonzalez;
  • Od czasu do czasu montaż ładnie zgrywa się z rytmem muzyki;
  • Nieskrępowane wybijanie kolejnych zastępów nazioli nigdy się nie nudzi.

Wady

  • Bardzo powolne tempo narracji;
  • Nijako zrobiony wątek Marjorie Stewart;
  • Niezniszczalni bohaterowie oznaczają brak napięcia;
  • Nie wykorzystuje potencjalnie ciekawych wątków, które sam najpierw sugeruje;
  • Jak "Bękarty wojny"... Tylko gorzej;
  • Tyle dziur, a tak mało krwi?

Guy Ritchie bez wyczuwalnych ritchiezmów, to po prostu jakiś tam "Guy" i doskonale widać to na przykładzie "Minterstwa niebezpiecznych drani". Niby absolutnie poprawnie zrobiony film, ale przy tym deczko nudny, za długi i na każdym kroku trwoniący własny potencjał. Ale Cavill i Ritchson solidni.

5,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper