Rodzaje życzliwości (2024) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Tryptyk o toksycznych relacjach
Drugi film Yorgosa Lanthimosa w tym roku, ale jeśli uważasz, że "Biedne istoty" były zbyt dziwne, zbyt abstrakcyjne, to do "Rodzajów życzliwości" nawet nie podchodź. Wszystko w tym filmie jest jedną, wielką przenośnią, nic nie jest podane prosto, a czysto powierzchownie film nie ma właściwie sensu.
Zanim przejdziemy do konkretów, czy to nie zabawne, ze dwa najbardziej erotyczne, graficzne filmy tego roku, ze wszystkich możliwych studiów wypuścił akurat Disney? Oczywiście nie pod tą konkretną marką, ale jak by psa nie przebierać, wciąż będzie psem. A musisz wiedzieć od razu na wstępie, że to nie jest produkcja dla niedojrzałego widza. I nie chodzi wyłącznie o to, że ktoś przeklina (a klną regularnie), nie o to, że jest nagość i seks (a nawet i nagrywana na video orgietka), ani nawet o to, że jest brutalnie (fragmentacja ciała, trepanacja czaszki, okaleczanie zwłok, te sprawy). Cały ten film wymaga uwagi, introspekcji, dekonstrukcji i recenzji. Strzel, że większości widowni się nie spodoba. I wiesz co? Mi też nie podszedł.
Czytając wywiady z twórcami, doszedłem do smutnego - choć może i mylnego - wniosku: nawet sami twórcy całego tego projektu nie wiedzieli do końca, co właściwie tworzą. Stworzyli pierwsze koncepcje kilkunastu krótkich form, po czym wybrali trzy, które najbardziej im odpowiadały. Tematem, mogłoby się wydawać, jest tytuł filmu, lecz wydaje mi się, że w dosyć przewrotny sposób, reżyser skupił się bardziej na jego przeciwieństwie. Oczywiście, owijając je w bardzo gruby szal metafor i niedopowiedzeń.
Rodzaje życzliwości (2024) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Reżyser zrobił sobie psychoterapię naszym kosztem
Zasadniczo mamy tu do czynienia z trzema, krótkimi filmami, łącznie składającymi się na 164 minuty, hmmm, rozrywki. Każdorazowo bohaterowie grani są przez tych samych aktorów, a jedynym elementem łączącym wszystkie trzy historie jest postać człowieka znanego tylko jako R.M.F. (bez FM). Postać ta nie ma jednak żadnych dialogów, wątków ani czegokolwiek, co wiązałoby ją z wydarzeniami na ekranie. Tak naprawdę, gdyby nie powtarzane inicjały i ten sam aktor w każdym segmencie, można by zupełnie tego faktu nie zauważyć, bo nie pozostawia on po sobie żadnego wrażenia.
Pierwsza opowieść, "the Death of R.M.F.", skupia się wokół postaci Roberta (Jesse Plemons), zasadniczo szczęśliwego pracownika dużej korporacji, którego całe życie szyte jest na miarę, właśnie pod niego. W całym jego otoczeniu, jedynie on (chyba, choć z biegiem czasu stwierdzenie to wielokrotnie zostaje wystawione na próbę), zdaje sobie sprawę, że jego życie nie należy tak naprawdę do niego, a do jego szefa, niejakiego Raymonda (Willem Dafoe). Nie przeszkadza mu to jednak. Dzięki "relacji" z Raymondem może zgłębić tajniki swojej wiary, może czuć się bezpiecznie i wciąż rozwijać swoją karierę. Świat jednak sam mówi mu "pass". Kiedy Raymond prosi go, o spowodowanie wypadku samochodowego, w którym życie, potencjalnie, stracić może inny człowiek, nasz bohater mówi "nie. I to właśnie ten moment wywraca całe jego istnienie do góry nogami.
W drugiej opowieści, "R.M.F. is flying", poznajemy od niedawna samotnego policjanta (znowu Plemons), którego żona (Emma Stone) zaginęła niedawno na morzu. Kilka dni później udaje się ją odnaleźć, ale Daniel szybko stwierdza, że to nie jest jego żona - że lubi inne rzeczy, że nie zna go tak jak powinna, że jej stopy są z duże. Daniel zaczyna popadać w paranoję, uparcie tworząc, że jest częścią jakiegoś spisku, że jego "żona" próbuje go zasymilować. Ostatnia historia, "R.M.F. eats a sandwich", skupia się wokół kultu religijnego, szukającego mesjasza oraz dwójki jego członków i ich perypetii. Ta akurat historia jest względnie zrozumiała, nawet na tym pierwszym poziomie, ale podobnie jak pozostałym, brakuje jej wątku, który mógłby sprawić, że widz się nią zainteresuje.
Ostatecznie, wszystkie trzy historie opowiadają o relacjach. I to w tym najgorszym możliwym wydaniu, bo o relacjach niszczących nas, tak fizycznie, jak i psychicznie. Najpierw dostajemy historię o zależności od drugiej osoby, gdzie wypuszczona z takiego patologicznego związku osoba nie potrafi normalnie funkcjonować. Później projekcję własnych oczekiwań na drugą osobę, aż w końcu potrzebę walidacji od zewnętrznej grupy, potrzebę przynależności za wszelką cenę. To zdecydowanie ciekawe opowieści już przestrodze, ale podane w tak nieprzystępny sposób, jak tylko było to możliwe.
Rodzaje życzliwości (2024) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Formy przerost nad treścią obserwujemy
Nie można jednak powiedzieć, że "Rodzaje życzliwości" są słabym filmem. Zdecydowanie potrafi uchwycić uwagę widza, skupić ją na sobie i nie puścić aż do samego końca. Aktorsko jest to film bardzo Lanthimoski, czyli przepełniony dialogami brzmiącymi jakby średnio wykształcona młodzież czytała je po raz pierwszy z kartki, ale przy tym miała bezpośredni dostęp do wszystkich drzemiących w nich emocji - no, prawie wszystkich, bo zachwyt Emma Stone wyraża znanym ze zwiastuna tańcem - nie może przecież być zbyt łatwo. Gdybym musiał użyć jednego słowa, to pewnie byłoby to, przepraszam z góry: "pretensjonalny".
Tak samo montażowo, "Rodzaje życzliwości" raz za razem robią wrażenie na widzu, czy to pięknie metrycznymi ujęciami, czy subtelnym skupieniem uwagi na konkretnym obiekcie, powtarzajającymi się, rymującymi się ze sobą ujęciami czy po prostu dobrze podkreślającym emocje buzujące pod powierzchnią lądem. Chciałoby się powiedzieć, że muzyka robi równie dobre wrażenie, lecz byłoby to kłamstwo. Powtarzająca się, złowieszcza ścieżka dźwiękowa oparta na chórze, wykrzykującym coś, co można usłyszeć jako zwykłe, polskie "nie", a czasami angielskiego "no", idealnie pasuje do tego, co oglądamy na ekranie, ale po jakimś czasie staje się powtarzalne, nudne wręcz.
Powiem wprost: dla mnie ten film jest zbyt abstrakcyjny. Gdzieś tam, na jakimś podstawowym poziomie, rozumiem tematy poruszane przez Lanthimosa, ale nie zmienia to faktu, że film jest dla mnie deczko bełkotliwy, przesadnie chaotyczny. Rozumiem stworzyć obraz o podwójnym, głębszym znaczenie, ale w przypadku "Rodzajów życzliwości" wygląda to jakby reżyser wziął na tapet kilka swoich bardziej popieprzonych snów z nawet niespecjalnie je dekonstruując, podłożył pod nie tematycznie kawałek Eurythmix, "Sweet dreams" I tydzień pozniej oddał Disneyowi skończony produkt. Jest groteskowo i zabawnie, wnioski potrafią być całkiem ciekawe, ale już po 90 minutach błagałem, żebyśmy zmierzali powoli do końca. A przede mną wciąż była jeszcze ponad godzina filmu... Jeśli lubisz takie artystyczne abstrakcje, to "Rodzaje życzliwości" mogą być propozycją dla ciebie, ale zalecam podchodzić do nich z dozą ostrożności. No, chyba że chcesz po prostu zobaczyć Margaret Qualley i Emmę Stone na golasa. W takim wypadku, śmiało zasuwaj na seans.
P.S. Dopisuję to po fakcie: Mam wrażenie, że podświadomie zawyżyłem ocenę o pół oczka, w myśl zasady, że za głupi jestem żeby to zrozumieć, więc na wszelki wypadek dam wyższą notę.
Atuty
- Stone, Plemons i właściwie cała reszta głównej obsady;
- Intrygujące zdjęcia;
- Same koncepcje rzeczywiście porywają i sprawiają, że trudno się oderwać od ekranu.
Wady
- Lanthimosowski, płaski sposób podawania dialogów męczy;
- Z każdą kolejną historią popadamy w coraz większą abstrakcję, co dla jednych będzie gigantycznym plusem, ale mnie zmęczyło;
- Ścieżka dźwiękowa bardziej irytująca, niż nastrojowa.
"Rodzaje życzliwości" są powrotem Lanthimosa do korzeni. Z jednej strony bardzo oryginalna to produkcja, z drugiej zbyt abstrakcyjna, zbyt zwariowana, żeby móc polecić ją komuś w ramach weekendowego relaksu. Może to i genialna produkcja, ale mnie zmęczyła.
Przeczytaj również
Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych