Dead Rising: Deluxe Remaster - recenzja i opinia o grze [PS5, XSX, PC]. Sprawa dla reportera
Pamiętacie 2006 rok? Siódma generacja konsola wyraźnie zaznaczyła swoją obecność na rynku, głównie za sprawą konsoli Xbox 360 od Microsoftu, potężnego sukcesora klasycznej platformy z logotypem X. Japoński wydawca, Capcom sprowadził na nas hordy zombie. Dead Rising ukazało się w 2006 roku i błyskawicznie wkupiło się w łaski graczy. Nigdy wcześniej nie zrealizowano produkcji opartej na masowej eksterminacji nieumarłych. Teraz, klasyka powraca we współczesnej oprawie wizualnej. Zapraszam do recenzji.
Wydana aż osiemnaście lat temu Dead Rising (sic, jak ten czas płynie) zapoczątkowało cykl, który z różnym skutkiem produkowano przez kolejną dekadę. W ostatniej, czwartej grze powrócił bohater oryginału, reporter Frank West. Seria zapadła w kilkuletni sen, lecz miesiące temu zapowiedziano Dead Rising: Deluxe Remaster. Jak na grę naznaczoną słowem "remaster" efekt jest całkiem imponujący. Gra została przebudowana, i technicznie dopasowana do panujących standardów graficznych. Wszystko dzięki wysłużonemu, lecz wciąż skutecznemu RE Engine (Reach for the Moon Engine).
Dead Rising: Deluxe Remaster hołduje oryginalne założenia. Rozgrywka zapętla się na ciągłym szlachtowaniu setek trupów czym popadnie. Koncepcja gry pochodzi od filmów George'a Romero, dzięki czemu gra umiejętnie korzysta ze scenariuszowego gotowca. Dead Rising: Deluxe Remaster potwierdza, że model rozgrywki wynaleziony kilkanaście lat temu nadal się sprawdza. Potrafi czasem zirytować, lecz intencją tego odświeżenia była wierność materiałowi źródłowemu. Wydawca sprytnie żongluje nazewnictwem i trudno określić grę mianem pełnokrwistego remake'u. Produkcja jednak wprowadza korekty względem oryginału.
Dead Rising: Deluxe Remaster - czas apokalipsy
Recenzowana gra otwiera się inaczej niż w 2006 roku. Intro może się Wam kojarzyć trochę z Resident Evil 2 (2019), a sam jego kontekst opiera się na bezradności w obliczu lokalnej apokalipsy. Ktoś sprowadził zagładę na Willamette, miasteczko nie większe niż Raccoon City z trylogii Resident Evil. Reporter, Frank West zamierza odkryć prawdę skrytą za wojskową blokadą. Miasto odcięto od reszty świata. Na szczęście Frank korzysta z usług wprawnego pilota i dostaje się na teren wielkiej galerii handlowej, ostatnim bastionie resztek lokalnej społeczności. Wskutek niefortunnego biegu wydarzeń sterta zombie wdziera się do środka. Frank od teraz pracuje na dwa etaty - jako dziennikarz freelancer i bohater ratujący ocalałych.
Dead Rising: Deluxe Remaster jest fabularnie dokładnie takie samo z paroma wyjątkami. Dialogi przepisano i nagrano od nowa. Narracja pachnie (a raczej gnije, heh) filmoteką horrorów klasy B. Frank nie jest może najbarwniejszym bohaterem, lecz trudno go nie lubić. W tle masakry przewiną się federalni agenci, dla których liczy się przede wszystkim dobro podstarzałego naukowca. Frank pragnie spisać obszerny materiał obnażający brutalną prawdę o losach mieszkańców Willamette. Partner Westa wróci po niego za kolejne 72 godziny. I jak na ironię, czas się tutaj zatrzymać. Godziny w świecie gry płyną teraz wolniej. Twórcy przestudiowali stosy opinii fanów pierwowzoru. Gracze nierzadko rościli pretensje o zbędny przymus czasowy. Ich modły zostały częściowo wysłuchane. Zegar jednak tyka.
W recenzowanej grze scenariusz dzieli się na sprawy. Każda sprawa odpowiada za dany wątek fabularny. Pomiędzy nimi znajdujemy chwile dla siebie - buszowanie po sklepach, pozbywanie się kolejnych grup zombie, czy ratowanie ocalałych. Z tyłu głowy mamy jednak świadomość uciekającego czasu. Nie każdy poczuje się z tym faktem komfortowo. Do specyficznej narracji w Dead Rising: Deluxe Remaster trzeba przywyknąć. Nie muszę chyba dodawać, że godziny ulatniają się najszybciej w totalnym free-roamie? Oryginał mocno wymuszał na odbiorcy obieranie priorytetów - dokąd iść w pierwszej kolejności, kogo ocalić, czy po prostu oddać się rzezi. Dead Rising: Deluxe Remaster także to robi.
Dead Rising: Deluxe Remaster - wysyp żywych trupów
Recenzowane Dead Rising: Deluxe Remaster gromadzi na ekranie tłumy zombie. Nie detronizuje jednak lidera cyklu, Dead Rising 3, które uważam za najlepszy odłam marki zapoczątkowanej przez Keiji'ego Inafune. Za dnia truposze są otępiałe i padają po mocnym trafieniu. A rzucać, dźgać, rozjeżdzać i wreszcie strzelać naprawdę jest czym. Arsenał jest przepotężny i wiele zależy od szabrowania pobliskich sklepów w centrum handlowym. Tutaj muszę honor oddać twórcom nowej wersji za chęć ułatwnienia życia graczom. Wszelka broń ostra bądź obuchowa ma dłuższą trwałość. Gracze pamiętający Franka z 2006 roku odczują tę różnicę. Niespecjalnie byłem fanem ciągłego zawracania do danego sklepu po oręż. Remaster usprawnił klasyczne założenia. Wraz z upływającym czasem zmienia się zagęszczenie trupów. Pod koniec odliczania jest ich tak wiele, że gra potrafi chwilowo zwolnić. Oryginał cierpiał na tę samą przypadłość.
Gdy zapadnie noc, zombie stają się agresywne i przyjmują o jeden cios więcej. Nawet to nie czyni gry jakimś wielkim wyzwaniem. Za filozofią Dead Rising: Deluxe Remaster stoi fun płynący z nieskrępowanej destrukcji. Gra nie opiera się na przetrwaniu a czystce obarczonej limitem czasowym. Granie na czas wyszło już mocno z mody. Jak wypada zatem gore? Dość średnio. Ścięcia głowy ostrym sierpiem radują zmysły, podobnie jak użycie piły spalinowej. Gdy wpadniemy w martwe objęcia, wyrywamy się wciskając dany przycisk. Trupy potrafią powalić Franka na glebę. Muszę niestety wytknąć autorom gry niedbalstwo. W zależności od lokacji dublują się modele zombie. W jednej chwili zaatakowało mnie trzech identycznie wyglądających napastników. Zombie to nie jedyne zmartwienie Franka. Od czasu do czas zdarzy mu się spotkanie twarzą w twarz z wypaczonymi przeciwnikami. Bossowie jednak nie są trudni do pokonania.
Triatlon w centrum handlowym nie byłby ciekaw bez dodatkowych aktywności. Przez radio co rusz docierają komunikaty o tym, że w danej okolicy widziano żywych. Ich eskorta przebiega teraz o wiele sprawniej. Twórcy współczesnej edycji znów postanowili ułatwić nam robotę. NPC teraz mogą sami dzierżyć broń i pomagać w bojach z niekończącą się plagą nieumarłych. Czasem rzucą podpowiedziami dotyczącymi pobliskich ciekawostek, które warto sprawdzić. Ich AI nie frustruje jak w oryginale, gdzie sami wbiegali prosto w gromadę trupów. Ten aspekt uległ znacznej poprawie. Trzeba niestety czasem przejść kawał drogi, aby znaleźć się w pomieszczeniach ochrony pełniących rolę bazy wypadowej. Tam również przebierzemy Franka w modne ciuszki. Pisząc modne miałem bardziej na myśli zawartość bonusową - nie ma to jak beztroskie zwiedzanie w przebraniu Leona lub Chrisa z Resident Evil. Do tego możecie wyselekcjonować motyw, który będzie pobrzmiewał w galerii. Od siebie polecam "Saudade".
Dead Rising: Deluxe Remaster - stary, dobry Frank West
W niniejszej recenzji zostaje jeszcze kwestia techniczna. Przy pierwszym uruchomieniu w oczu miejscami rzuca się pop-up obiektów, głównie w trakcie scen przerywnikowych. Wizualnie gra jest przyjemna. Tekstury nie straszą, natomiast dziesiątki modeli zombie nie wpadają "w siebie" i nie przenikają się nawzajem. Do tego rozdzielczość 4K i prawie zawsze stałe 60 klatek na sekundę potęgują doświadczenie. Gdybyście dzisiaj zdecydowali się uruchomić klasyczne Dead Rising, to postać rusza się bardzo topornie. Teraz Frank jest responsywny jak nigdy przedtem. Technicznie to wizja jak najbardziej poprawna, choć nie dorównuje innym współczesnym dokonaniom wydawcy. Piszemy jednak o odświeżeniu. Jest schludnie, ale nie spodziewajcie się fajerwerków i ultra realistycznego gore na modłę Dead Island 2. To jednak niższa półka. Plusem jest cykanie zdjeć aparatem fotograficznym. Punkty doświadczenia zdobywamy nie tylko za szlachtowanie. Im wyższym poziom, tym nowych sztuczek uczy się bohater. Bez żadnych drzewek umiejętności.
Dead Rising: Deluxe Remaster jest produktem atrakcyjnym. Wydawca chce sprawdzić, czy marka jeszcze odnajdzie się w obecnych czasach. Z tym może być różnie. Oryginalne założenia mogą się wydawać zbyt udziwnione dla graczy znających markę jedynie z nazwy. Przymus czasowy jest tutaj głównym winowajcą. Oczywiście da się z tym żyć. To historia trochę sztampowa, chwilami parodystyczna i sarkastyczna. Nie należy do grona poważnych scenariuszy i taka też miała być. Problem leży w zbyt monotematycznej narracji. Ta pętla rozgrywki może szybko się zacisnąć i zwyczajnie będziemy mieć dość. Osiemnaście lat temu było to nowatorskie. Dzisiaj? W obliczu takich serii jak Dead Island, Dying Light czy nawet The Walking Dead: Saints & Sinners, Dead Rising jest raczej ciekawostką i produkcją archetypiczną w nurcie otwartych światów z zombie. Tak ją zapamiętaliśmy. Ten remaster jest najlepszą z form przypomnienia.
Ocena - recenzja gry Dead Rising Deluxe Remaster
Atuty
- Poprawne wykonanie
- Gameplay
- Konstrukcja misji fabularnych
- Spory teren do eksploracji
- Eliminuje największe wpadki oryginału
Wady
- Gra jest wciąż archaiczna
- Słaby gore w porównaniu z obecną konkurencją
- Przy większej ilości zombie spada wydajność silnika
- Szybko popada w monotonię
Frank West powraca ze swoim aparatem fotograficznym. Reporter bawiący się w wyzwoliciela ponownie zwraca na siebie uwagę. Gra kusi ilością trupów do wykończenia. Straszy jednak monotonią rozgrywki. Dzięki silnikowi RE Engine zyskała na jakości, choć bez nadmiernego przywiązania do detali. Jest dobrze, ale zawsze mogło być lepiej.
Graliśmy na:
PS5
Przeczytaj również
Komentarze (34)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych