Planeta samotności (2024) – recenzja i opinia o filmie [Netflix]. Kiedy ona jest starsza od niego
Widzowie Netflixa uwielbiają niezobowiązujące, lekkie produkcje. Ogromny sukces serialu „Nikt tego nie chce”, który zadebiutował zaledwie 2 tygodnie temu, a już doczekał się zapowiedzi nakręcenia 2. sezonu, jest tego dobrym przykładem. Po zobaczeniu „Planety samotności” czuję, że ten tytuł może cieszyć się równie dużą popularnością. Zapraszam do recenzji.
Netflix od kilku dobrych lat stosuje taktykę, która bardzo dobrze się sprawdza. Oto do poszczególnych projektów są zapraszane głośne nazwiska Hollywood, co już od pierwszych ogłoszeń wpływa na większe zainteresowanie oraz rozgłos. Tylko w tym roku subskrybenci mogli liczyć na filmy z Jennifer Lopez, Eddiem Murphym, Adamem Sadlerem, Halle Berry, Markiem Wahlbergiem, a od wczoraj do tego grona dołączyli Liam Hemsworth i Laura Dern. Co prawda, zazwyczaj na tego typu przedsięwzięciach recenzenci nie pozostawiają suchej nitki, jednakże nikt nie powiedział, że każda produkcja z gwiazdami w rolach głównych musi przynieść efekt „Nie patrz w górę”, prawda? Szczególnie że najczęściej, pomimo znikomych pochwał czy wątpliwej jakości, widzowie jednak decydują się na seans – a słupki oglądalności automatycznie idą w górę. Tak może być w przypadku najnowszej recenzowanej historii.
„Planeta samotności” zabiera nas do malowniczego Maroka. Katherine Loewe jest doświadczoną i utytułowaną pisarką, która przeżywa spore trudności w dokończeniu najnowszej książki. Na specjalne zaproszenie udaje się więc do „samotni dla pisarzy” – luksusowego miejsca dla artystów, które zgodnie z założeniami zamieszczonymi na folderach reklamowych jest swego rodzaju przystanią dla zbłąkanych dusz, które próbują odnaleźć inspirację. W rzeczywistości jednak to ekskluzywna miejscówka dla zblazowanych i znanych autorów, gdzie można bawić się bez ograniczeń, pić alkohol od rana do wieczora oraz oddawać się snobistycznym przyjemnościom. W tych okolicznościach – i w wyniku kilku niezgrabnych zbiegów okoliczności – główna bohaterka poznaje Owena, który przyjechał do Maroka wspólnie z dziewczyną.
Planeta samotności (2024) – recenzja filmu [Netflix]. Oklepana, przewidywalna historia
Nie będę tego ukrywać. Katherine jest kobietą urodzoną nieco wcześniej – zdecydowanie wcześniej niż Owen. Tak naprawdę mogłaby być jego matką. I choć jest ona całkowicie niezależna, po rozstaniu i w trakcie znaczących zmian życiowych, już od początku podchodzi z pewną sympatią do nowo poznanego faceta. Próbując więc nieco poruszyć odbiorców (choć bardzo nieskutecznie), twórcy pokazują, jak w ciągu zaledwie kilku dni między nią a Owenem dochodzi do nawiązania bliższej relacji. Okoliczności im to bardzo ułatwiają. Okazuje się bowiem, że obecna partnerka Owena zachłysnęła się popularnością i uznaniem swojego środowiska, a z wyjazdu chce czerpać pełnymi garściami. Marudzący i przede wszystkim „nie-pisarz” chłopak wydaje się tylko jej ciążyć – ona nie próbuje nawet tego ukrywać, dlatego tak często jest po prostu chamska. Generalnie, całe towarzystwo zaproszone przez madame Fatemę Benzakour do jej posiadłości to banda bufonów z przerośniętym ego, dlatego bohaterom tak łatwo przychodzą szczere rozmowy.
Już od pierwszych chwil seansu nie powinniśmy mieć złudzeń – recenzowana „Planeta Samotności” jest dokładnie tym, czym jest. To do bólu sztampowa i prosta opowiastka o romansie. Z tą różnicą, że tym razem bardziej doświadczoną stroną jest kobieta. Poza jedną krytyczną sceną ta różnica wieku wydaje się wcale nie przeszkadzać bohaterom – ale też tylko nieliczne ujęcia skrywają napięcie seksualne pomiędzy nimi. Zazwyczaj bliżej im do kumpelskiej relacji. Zawsze bawi mnie, gdy scenarzyści niezbyt się wysilają i z taką łatwością pchają dwóch bohaterów ku sobie. Nie mija nawet kilka dni, a ludzie są w stanie porzucić dotychczasowe życia, bo niezbyt wiarygodny płomień miłości płonie. W przypadku październikowej nowości Netflixa jest to jeszcze bardziej widoczne, bo tempo produkcji, ukazane okoliczności, które spychają bohaterów ku sobie, i momentami bardzo sztywne dialogi uświadamiają nam, że w ciągu ponad 90 minut seansu nie przemkniemy zbyt gładko przez opowieść. Bo te „zadziory fabularne” będziemy odczuwać raz za razem. Co ciekawe, za reżyserię i scenariusz odpowiada Susannah Grant. Tak, ta sama, która napisała scenariusze do „Erin Brockovich”, „Pajęczyny Charlotty” oraz stworzyła serial „A Gifted Man”. Tym razem jednak nie poszło tak gładko, bo jej najnowszy film nie grzeszy napięciem i wiarygodnym ukazaniem rodzącego się uczucia pomiędzy Owenem a Katherine.
Aktorsko „Planeta samotności” także nie powala – choć postaciom granym przez Liama Hemswortha i Laurę Dern nie można odmówić uroku oraz swego rodzaju dziecięcej delikatności. Mam jednak wrażenie, że o ile główna aktorka sprawdza się przyzwoicie, ale nieco bezbarwnie, tak przyszły Geralt z „Wiedźmina” wydaje się być królem sztywniarstwa. Niezależnie od zdarzeń, jakie czekają na Katherine i Owena, on zbyt wiele emocji nie pokazuje. Twórcy uparcie i bez większej refleksji nie pozwalają się zagłębić w motywacjach głównych bohaterów, nie pokazują z należytym wyczuciem rodzącego się uczucia, ale także charakteru postaci. Kiedy więc otrzymujemy niezbyt solidne podstawy scenariuszowe, trudno się dziwić, że aktorzy sprawiają wrażenie, jakby w ogóle się nie starali – bo w niektórych scenach naprawdę tak wyglądają.
Planeta samotności (2024) – recenzja filmu [Netflix]. Miła, nieco nudnawa propozycja na jesienny wieczór
Największą zaletą nowego romansu Netflixa jest miejsce wydarzeń. „Planeta samotności” przenosi nas do malowniczego Maroka – okolice Marakeszu prezentują się wręcz bajkowo. Spore brawa należą się tej części ekipy, która czuwała nad wyborem miejscówek godnych nakręcenia, bo w trakcie oglądania nie raz, nie dwa myśli się o wakacjach. Od pierwszej do ostatniej sceny zlokalizowanej w Afryce widzów czaruje dobór kolorów scenografii – okoliczne knajpki i restauracje, targ i stoiska, a nawet wąskie uliczki, którymi spacerują Owen i Katherine, przywołują pozytywne emocje, nierzadko odwracając uwagę od fabuły.
„Planeta samotności” dobitnie pokazuje, że filmy romantyczne również trzeba umieć kręcić – nie wystarczy kilka głośnych nazwisk w obsadzie, nieco nietypowy motyw główny i piękne okoliczności. Najnowszy film Netflixa może być przyzwoitą opcją na seans, ale tylko wtedy, gdy szukacie niezbyt angażującej opowieści, podczas której możecie zatopić się pod kocykiem, a nawet wziąć krótką drzemkę. Generalnie rzecz biorąc, klimat romansu w pewnym stopniu nawiązuje do „Jedz, módl się i kochaj” z Julią Roberts, ale żeby osiągnąć poziom projektu Ryana Murphy'ego, twórcy musieliby się znacznie bardziej postarać – chcę wierzyć, że gdyby scenariusz był bardziej wiarygodny, efekt końcowy byłby o niebo lepszy.
Nie można jednak postawić krzyżyka na nowym filmie Netflixa. Rankingi popularności już wielokrotnie pokazały, że nawet produkcje odznaczające się niższą jakością, mają szansę na sukces. Mam przeczucie, że tutaj właśnie tak będzie.
Atuty
- Piękne przedstawienie Maroka,
- Jeżeli zależy Wam na niezbyt angażującej historii na jesienne popołudnie, to propozycja dla Was,
- Przyjemny klimat.
Wady
- To nie jest zbyt porywająca historia,
- Postacie są całkowicie jednowymiarowe,
- Nieco słaba chemia pomiędzy Owenem a Katherine,
- Liama Hemsworth to drewniak,
- Tempo produkcji.
„Planeta samotności” to typowy, niezobowiązujący projekt nakręcony z myślą o platformie streamingowej. Lekka, momentami nudnawa, ale do bólu przewidywalna historia ma jednak spore szanse, by podbić rankingi popularności – w końcu nie tylko w jesienne wieczory szukamy filmów, które nie będą od nas wymagały zbyt dużo zaangażowania, a będą przyjemne w odbiorze. Pomimo kilku wad, ten cel został spełniony.
Przeczytaj również
Komentarze (10)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych