Better man: Niesamowity Robbie Williams (2024) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. "I did it my way"
Młody szympans imieniem Robert Williams od zawsze nie był wybitny w niczym, ale wierzył, że jest we wszystkim. Więc kiedy okazja zapukała do jego drzwi, nie czekał choćby pół mrugnięcia jednym okiem, a rzucił się na nią jak nieokrzesane zwierze, którym był. To była jednocześnie najlepsza, jak i najgorsza decyzja jego życia.
Widzieliście/czytaliście/słyszeliście kiedyś historię kariery jakiegoś bardzo znanego muzyka czy innego artysty, która NIE byłaby skąpana w dragach, regularnych wycieczkach na dno, tonie żalu, zaprzepaszczonych relacjach i podobnym folklorze? No, ja też nie. Zaczynam odnosić wrażenie, że cala ta sława nie jest warta świeczki. Ale ilu by nie przestrzegało, ile historii zrujnowanych żyć by się nie zaslyszało, zawsze znajdzie się kilka ton chętnych, którzy myślą, że ich to nie dotyczy. Eh. Dobrze, że z moim miejscem na ziemi nic podobnego mi nie grozi. Niektórzy tu wręcz tłumaczą, żem przecież mniej niż zero (wink, wink).
Głównym problemem większości tego typu filmów jest zbytnie ugłaskanie materiału - nierzadko wynikające z faktu, że temat filmu gryzie już jakiś czas glebę, więc może nie wypada czy coś. Dlatego jednym z lepszych tego typu filmów w ostatnich latach był "Rocketman" z Taronem Egertonem - Elton John wciąż żyje, można było się z nim konsultować, sam naciskał, aby pewne mniej chlubne momenty jego życia znalazły się w filmie. Podobną drogą postanowili pójść Robbie Williams i autor dzisiejszego filmu, Michael Gracey, co jest zresztą całkiem poetyckie, jako że w prawdziwym życiu, Williams i John są przyjaciółmi i to właśnie starszy kolega nakłonił Roba na terapię uzależnień. A wygląda na to, że było z czego się leczyć.
Better man: Niesamowity Robbie Williams (2024) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. "Piosenki znaczą coś tylko, jeśli pisze się z serca"
Historię piosenkarza (ciałem Szympansa na planie był Jonno Davies, ale głos podłożył sam Williams - podobny układ mieli młodsi aktorzy, Carter J. Murphy i Asmara Feik) poznajemy przez pryzmat jego relacji z najważniejszymi ludźmi w jego życiu - kochającą bezgranicznie babcią (Alison Steadman), popularną narzeczoną (Raechelle Banno) oraz, a być może przede wszystkim, pragnącym sławy ojcem (Steve Pemberton), który porzucił rodzinę, kiedy Robbie był jeszcze bajtlem. To ci ludzie nadają jego życiu tempo i pchają go do działania. Gdyby nie zakorzeniona przez ojca miłość do gwiazd estrady, takich jak Sinatra, młody Robert zapewnie nigdy nie zapragnąłby tego życia dla siebie.
Potrzeba zaimponowania rodzicielowi, "zapracowanie" na jego miłość stanowi emocjonalny rdzeń całej historii. Od tej pierwszej ich wspólnej sceny, kiedy słuchają razem wspomnianego już w tytule tej recenzji "My way" Sinatry, przez niezliczone chwile smutku i radości, na emocjonalnym jak cholera finałowym występie kończąc, krzywda jaką Peter "Conway" Williams wyrządził swojemu dziecku odbija się echem i mąci nurt rzeki jego życia pewnie i do dziś, choć film zdaje się sugerować, że jest lepiej niż było. Drugim, szalenie ważnym wątkiem jest depresja głównego bohatera, objawiająca się między innymi atakami paniki, których doznaje będąc na scenie. Z początku jest to nawet ciekawe, ale za dziesiątym razem zaczyna już lekko męczyć - tak, rozumiemy, chłopak ma problemy, pamiętamy. Samo zakończenie tego wątku też nie powala, ale to akurat problem całego filmu - finał jest za szybki, zbyt bezwysiłkowo wszystko zostało magicznie posprzątane. Spłyca to odrobinę dramaturgię filmu, ale nie psuje całego odbioru.
Better man: Niesamowity Robbie Williams (2024) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Król rozrywki
"I'm Robbie Williams. I'm one of the biggest popstars in the world", z charakterystyczną dla siebie, zawadiacką bezczelnością informuje widza gwiazdor na samym początku filmu. A ponieważ nie wypada rzucać słów na wiatr, to daje temu dowód przez następne dwie godziny i piętnaście minut. I nie chodzi wcale o to, że widzimy jego drogę na szczyt (choć to też!), a o sposób, w jaki cały film został nakręcony. Regularnie, ważne momenty z życia gwiazdora opowiadane są za pomocą słów jego (i Takie That) piosenek, a wizualia wtedy nie ustępują pompą zwariowanym, boysbandowym teledyskom. Kamera szaleje, postacie biegają i tańczą, przejścia między scenami wychodzą bardzo płynnie i nierzadko naprawdę pomysłowo, a ponieważ opowiadamy o erze MTV, całość nakręcona jest tak, że jakością obrazu przypomina tamte czasy. Nie ma mowy o ostrych jak brzytwa krawędziach - czujemy się jakbyśmy oglądali teledysk na starym kineskopowcu. Chyba że to po prostu moje kino ma tak brudne projektory/ekrany. Ale jakoś w to wątpię. Jakby nie było, film jest spektakularną, wizualną ucztą dla oczu i uszu.
Do samego pokazu nie byłem pewien, czy ten pomysł na zrobienie z Williamsa generowanej komputerowo małpy ma sens i czy się w ogóle sprawdzi. To zbliżenie, kiedy krzyczy, że przez następne dwie godziny nasze dupy należą do niego, nie nastroiło mnie zbyt pozytywnie. Miło mi jednak donieść, że w samym filmie dziki Robbie wygląda naprawdę dobrze i relatywnie szybko idzie się przyzwyczaić do faktu, że jest jedyną małpą w całym filmie. Jasne, w jednym czy dwóch momentach trochę mi to przeszkadzało, bo wydawało się niezręcznie kontrastować z poważną, dramatyczną naturą sceny, ale były to raczej pojedyncze momenty, w ostatecznym rozrachunku łatwe do przełknięcia.
Nie da się zaprzeczyć, że Gracey miał na ten film pomysł. Spędził z Williamsem bardzo dużo czasu, poznając go, słuchając jego historii, obmyślając warstwę audiowizualną całego projektu. Pod tymi względami "Better man" jest niezapomnianym przeżyciem, ucztą dla zmysłów. Tym, czego mi odrobinę zabrakło, było lepiej skrojone zakończenie. Tematycznie film kończy się w bardzo odpowiednim miejscu, ale wiele wątków po prostu się urywa, inne znajdują skrótowe, plastikowo-słodkie rozwiązanie wyciągnięte spomiędzy pośladków. To bardzo dobra biografia jednego z bardziej charakterystycznych muzyków swoich czasów, ale mogłaby spokojnie być jeszcze lepsza, wybitna nawet. I tak powiedziałbym, że warto "Better mana" obejrzeć. I to najlepiej w kinie.
Atuty
- Nie ucieka przed trudniejszymi okresami w życiu piosenkarza;
- Mocny, emocjonalny rdzeń fabuły;
- Zaskakująco dobrze zrealizowana koncepcja z małpą zamiast człowieka;
- Audiowizualnie świetny, teledyskowy klimat - w dobrym tego słowa znaczeniu;
- Sugestywnie przedstawione ataki paniki;
- Potrafi i rozbawić i wzruszyć;
- Bardzo dobre tempo.
Wady
- Część wątków bez zakończenia;
- Zbyt prędkie, wygodne, przesłodzone zakończenie.
Niby po prostu kolejna biografia muzyka, który otarł się o dno, ale opowiedziana z taką werwą i szczerością, że nie sposób nie dać się jej porwać. Ciekawsze niż ostatnia "Planeta małp", mimo że tu małpa jest tylko jedna. Ale za to śpiewa!
Przeczytaj również
Komentarze (5)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych