Diuna: Proroctwo (2024) - recenzja serialu [max]. Do filmów Villeneuve nie ma startu

Diuna: Proroctwo (2024) - recenzja, opinia o serialu [max]. Do filmów Villeneuve nie ma startu

Piotrek Kamiński | 22.12, 22:00

Valya Harkonnen przewodzi Bene Gesserit już od kilku dekad, twardo realizując ich plan rozwoju świata. Lecz kiedy do gry wkracza obdarzony tajemniczymi mocami, nieujęty w strategii sióstr Desmond Hart, cały ten ich delikatnie ustawiony porządek zaczyna chwiać się w posadach...

Kiedy półtora miesiąca temu pisałem o pierwszym odcinku nowej, serialowej "Diuny", byłem doń nastawiony całkiem optymistycznie, choć z pewną dozą ostrożności. Nie kupiłem bardziej "dzisiejszych" elementów opowieści, jak wożenie się limuzynami po klubach i walenie melanżu po nozdrzach, ale wizualnie rzecz robiła niesamowite wrażenie, do czego dodać należy również nietuzinkowe zakończenie pierwszego odcinka - jak często ktokolwiek w Hollywood ma na tyle wielkie jaja, żeby pokazać z bliska brutalną śmierć relatywnie małego dziecka? No właśnie. Po takim wstępie trudno było nie poczuć się zaintrygowanym resztą serialu. A później przyszły kolejne odcinki.

Dalsza część tekstu pod wideo

Powiem wprost: uważam, że "Diuna: Proroctwo" jest piekielnie nudnym serialem. Jest tu kilka ciekawych pomysłów i jakkolwiek interesujących postaci, ale tempo opowieści praktycznie nie istnieje, autorzy poświęcają niegodną ilość czasu na odkrywanie tajemnic, które nie są nawet do końca tajemnicami, budują postacie, które MOŻE kiedyś staną się istotne, ale na ten moment tylko odwracają uwagę od tego, co naprawdę ważne. Najgorsze jest jednak to, że nie znalazłem choćby jednej postaci, której chciałbym kibicować, która byłaby tą emocjonalną kotwicą, przeprowadzającą widza przez kolejne wydarzenia. W efekcie, kolejne odcinki oglądałem głównie po to, żeby zobaczyć dokąd to wszystko zmierza. No i co? No i do drugiego sezonu, bo pierwszy to tylko przepychanki na przepychankach. Niby "Gra o tron", ale taka zupełnie bez emocji.

Diuna: Proroctwo (2024) - recenzja, opinia o serialu [max]. Milion wątków i ani jednego szczerze zajmującego

Ślub

Wątkiem, który interesował mnie najbardziej, było pochodzenie Desmonda Harta (Travis Fimmel) i tak jak serial oferuje częściowe wyjaśnienie - tej bardziej przyziemnej części jego zagadki, której widzowie domyślili się praktycznie od pierwszego momentu, kiedy było to możliwe - tak na coś więcej trzeba będzie, jak zwykle w przypadku dzisiejszych seriali, zaczekać. I to cholera wie ile, bo w tym tempie mogą ciągnąć ten serial nawet i 10 sezonów. Tylko po co? Bo co tu tak naprawdę mamy? 

Jest historia młodej Valyi (Jessica Barden i Emily Watson w starszej wersji), którą można było spokojnie zostawić na tym, co pokazał pierwszy odcinek, ale ktoś uznał, że fajnie będzie zrobił pauzę w połowie sezonu i w większej ilości detali opowiedzieć coś, co widz już i tak wie albo chociaż się domyśla. Są młode nowicjuszki, które przez cały sezon nie mają nic wartościowego do roboty. Jest ruch oporu, w którym już 10 tysięcy lat przed "Diuną" współpracowali ze sobą Fremeni i Atrydzi (George Lucas powiedziałby, że bardzo ładnie się to leniwe scenopisarstwo rymuje z klasykiem Herberta), ale nie dość, że guzik wiemy o samym ruchu, to i ich działania pozostają w gruncie rzeczy w sferze domysłów. Przez całość pierwszego sezonu pozostają bardziej pustą ideą niż czymkolwiek namacalnym. Jest wątek rodziny Richese i ich beefu z Imperatorem Corrino (Mark Strong), z którego nigdy nie wynika nic ciekawego. Do tego mamy kilka bardziej spoilerowych wątków, ale raz jeszcze: żaden z nich nie jest na tyle mocny, aby ponieść cały serial. Dostajemy więc nieskładne połączenie ich wszystkich, które wspólnie tworzą coś na kształt spójnej - ale niemożliwie mało angażującej - fabuły. Kiedy zobaczyłem, że dzisiejszy finał sezonu to 80 minut telewizji, byłem przerażony. Jeszcze bardziej zszokowało mnie jak niewiele faktycznej historii udało się w tych osiemdziesięciu minutach upchnąć.

Diuna: Proroctwo (2024) - recenzja, opinia o serialu [max]. Beżowe postacie, beżowa fabuła, beżowy świat

Imperator Mark Strong

Elementem praktycznie od początku do końca robiącym wrażenie jest jakość efektów wizualnych, które nie ustępują praktycznie filmom Denisa Villeneuve. Tych kilka ujęć wielkiego, arrakijskiego czerwia robi równie mocne wrażenie, jak w filmach. Podobnie pięknie wyglądają wszelkie statki kosmiczne i misternie zdobione budowane wpasowane w naturalne piękno scenerii. Sam kierunek artystyczny może już natomiast budzić pewne wątpliwości. Żeby nie było - uważam, że wizje sióstr wykonane są pierwsza klasa pod względem artystycznym, a i pojazdy i wnętrza "zainspirowane" filmami robią bardzo dobre wrażenie. Uważam jednak, że czar pryska za każdym razem, kiedy wchodzimy na tereny wykonane z myślą o serialu - planeta rodzinna Harkonnenów to jakaś wiocha na Syberii i tyle (jest nawet Evgenny Harkonnen, grany przez Marka Addy'ego, żeby jeszcze bardziej wyraźnie nawiązać do "Gry o tron"), a klub, o którym już wspominałem, jest lokacją tak na wskroś nijaką i nie pasującą do świata przedstawionego, że nie chce mi się już nawet nad nim pastwić. 

Aktorsko też nie bardzo mamy o czym rozmawiać. Tutejsi Romeo i Julia, czyli Keiran Atryda i księżniczka Ynez (Chris Mason i Sarah-Sofie Boussnina) mają antg-chemię, wysysając energię z wszystkich scen, w których biorą udział, Imperator Mark Strong to zasadniczo leming, kukiełka do zabawy dla innych - czyli w sumie odpowiednio do roli, ale nie pomaga to jego postaci w kontekście frajdy z oglądania serialu. Najbardziej zawiodły mnie jednak siostry Bene Gesserit, będące zaledwie cieniem siebie samych z przyszłości. Rozumiem, że przez dziesięć tysięcy lat zakon mógł dojrzeć i w ogóle, ale ta wersja, którą widzimy tutaj zdaje się nie mieć pojęcia, co właściwie robi, w czym nie pomagają ich wiecznie zdziwione, wykrzywione w pół-przerażeniu twarze. A propos twarzy: kto wpadł na pomysł, żeby do roli pomarszczonej jak rodzynka siostry Raquelle zatrudnić dopiero podchodzącą pod sześćdziesiątkę Cathy Tyson? Byłem pewien, ze zamierzają ją jakoś odmłodzić albo zrobić cokolwiek co usprawiedliwiłoby ten biedny makijaż (oczy zawsze zdradzą prawdę), lecz nie! Po prostu ktoś uparł się, że lepiej będzie wziąć młodszą aktorkę i dorobić jej zmarszczki, niż kogoś faktycznie starego. Travis Fimmel zdaje się nieźle bawić w swojej roli, ale ta jego persona wszechwiedzącego menela kompletnie nie pasuje do bardziej poważnych scen, kiedy zostaje Basharem Corrino.

"Diuna: Proroctwo" nie jest dobrym serialem. Wygląda ślicznie i może pochwalić się niezłą obsadą, ale to za mało żeby przykryć nijaką intrygę, ślimacze tempo opowieści, kompletny brak postaci, którym można by kibicować i ogólny brak wizji serialu. Wszystko dobre, co można o nim powiedzieć, zostało zaczerpnięte z filmów, a te jego oryginalne elementy, które mogły porwać widownię, nie zostały należycie rozwinięte. Da się to oglądać, jasne, ale dawno już tak mnie żaden serial nie wymęczył. Gdyby nie obowiązek, pewnie bym go nawet nie dokończył. To najgorszy rodzaj kiepskiej produkcji, bo na tyle kompetentnie zrobiony, że nie wypada zrównać jej z ziemią, choć czysto rozrywkowo i fabularnie trochę na to zasługuje.

Atuty

  • Wygląda i brzmi bardzo dobrze (poza Głosem);
  • Pojedyncze intrygujące wątki i sytuacje.

Wady

  • Niemożliwie powolne tempo i ogólna nuda;
  • Zaprzepaszczony potencjał Bene Gesserit;
  • Nieskoncentrowana, rozwarstwiona fabuła;
  • W większości kiepsko zrealizowane postacie.

Być może fani twórczości Herbertów znajdą tu coś dla siebie, lecz widzowie po prostu liczący na solidną produkcję science-fiction nie mają czego szukać. Ponad sześć godzin, w większości generycznej nudy.

4,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper