Cobra Kai (2018) – recenzja finału serialu [Netflix]. Fanservice w najlepszym wydaniu

Cobra Kai (2018) – recenzja, opinia o finale serialu [Netflix]. Fanservice w najlepszym wydaniu

Piotrek Kamiński | 14.02, 21:21

Sekai Taikai musiało zostać przerwane, kiedy jeden z uczestników postanowił... popełnić samobójstwo. Tak jakby. Na szczęście nikt inny nie musiał liczyć się z żadnymi konsekwencjami tego, co wydarzyło się w Barcelonie, Kreese w dalszym ciągu nie został aresztowany i wszyscy po prostu ruszyli dalej ze swoimi życiami. Okazuje się jednak, że turniej może powrócić, a jego uczestnicy dokończyć to, co zaczęli i zawalczyć o tytuł najlepszych na świecie. A skoro istnieje taka możliwość, to wiadomo, że tak właśnie będzie.

To chyba największy problem, jaki mam z finałową paczką odcinków ostatniego w historii sezonu „Cobra Kai”. Wiadomo, że nasi bohaterowie muszą doczekać się jakiegoś tam sukcesu, więc z odcinka na odcinek jesteśmy w stanie przewidzieć wyniki poszczególnych pojedynków. Gdyby Robby wygrał z Axelem, nie byłoby żadnego napięcia na finał, więc wiadomo, co będzie. W finale turnieju „nasi” walczą z „tymi złymi”, więc też nie ma mowy, aby ktokolwiek choćby próbował nas zaskoczyć. Zastanawiałem się, jak scenarzyści mogliby wprowadzić jeszcze choć odrobinę dramaturgii i na przykład uśmiercić Carmen przy porodzie, ale nie! Zamiast tego Demetri dostaje loda od swojej dziewczyny ze znacznie wyższej półki, bo WSZYSCY muszą otrzymać szczęśliwe zakończenie (hehe). Myślisz, że cokolwiek zaspoilowałem? Proszę cię.

Dalsza część tekstu pod wideo

Skłamałbym jednak pisząc, że nie ogląda się tego piekielnie satysfakcjonująco. Twórcy serialu doskonale rozumieją, czego dla swoich ulubionych postaci życzą sobie fani i nie bawią się w żadne wybieranie, co czeka kogo, ale dają po prostu najlepsze możliwe finały każdej jednej postaci. Bardzo łatwo byłoby przesadzić w takiej sytuacji, pójść w kompletne przerysowanie, farsę wręcz i... dokładnie tak zrobili twórcy serialu! Ale skoro istnieje coś takiego, jak granica dobrego smaku, to istnieje również i granica przesady, a za nią kryje się słodka kraina pozbawionego zahamowań słodzenia. Słodzenia wszystkiemu i każdemu, bez względu na potencjalny, późniejszy rachunek u dentysty, by zachować tę dziwaczną metaforę. Muszę mniej pić w ferie...

Cobra Kai (2018) – recenzja, opinia o finale serialu [Netflix]. Taniocha najwyższej możliwej klasy

Johnny rozmawia z mamą

Bardzo spodobało mi się, że finałowa paczka odcinków skupia się na najważniejszej grupie postaci, pozostałym dając już odpocząć, dzięki czemu finał jest ZNACZNIE bardziej spójny, niż poprzedzające go odcinki. Wszystkie wątki rozpoczęte na początku tego sezonu znajdują tu swoje rozwiązanie i nie są to na odwal się zrobione dopełnienia, byle tylko fani nie narzekali, ale zrobione z głową, nieraz chwytające za serce rezolucje, na które czekała widownia. Zazwyczaj. Tak jak historia pana Miyagiego zostaje zakończona w bardzo uroczy sposób – już niezależnie od tej jednej sceny odwołującej się do pierwszego filmu, z całkiem nieźle przywróconym do życia Patem Moritą – tak kompletnie nie kupiłem tego, co scenarzyści zaplanowali nam na koniec historii Kreese'a i Silvera. Jasne, tematycznie ma to sens, pozwalając nawet jednemu z panów odzyskać resztkę honoru, który utracił lata temu, ale samo ich wyjście i fakt, że NIKT później już w żaden sposób o nich nie wspomina, to trochę śmiech na sali.

Reszta głównych bohaterów dostaje jednak absolutnie doskonałe – miejscami aż za bardzo – zakończenia. Oznacza to jednak, że, w zależności od stopnia przywiązania poszczególnych widzów, mogą one zostać uznane również za tanie i przesłodzone. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku. Nieraz i nie dwa razy wzruszyłem się, kiedy któraś z postaci otrzymywała mowę końcową, że tak to nazwę, ale za każdym jednym razem z tyłu głowy siedziała myśl, przekonanie, że oglądam absolutnego suchara, kwas, który byłby nie do oglądania gdyby nie lata przywiązania, wypracowane przez poprzednie sezony. Ale to właśnie te poprzednie sezony sprawiają, że ten ostatni może być tak niepoprawnie fanserwisowy i mimo to po prostu działać. Co innego, kiedy spojrzymy na niego, jak na swoich własnych pięć odcinków. Wtedy praktycznie nic wartościowego się tu nie dzieje – albo od początku wiemy dokąd zmierza dany wątek albo nie dzieje się nic, czym warto by się przejmować.

Cobra Kai (2018) – recenzja, opinia o finale serialu [Netflix]. Trzy mini sezony, które razem nie grają tak czysto, jak powinny

Johnny i Miguel

Oceniając finał „Cobra Kai”, przyglądam się jednak wszystkim piętnastu odcinkom, a te nie robią aż tak dobrego wrażenia jako spójna kompozycja. Można wręcz doznać pewnego szoku patrząc jak diametralnie zmieniają się bohaterowie między poszczególnymi częściami, mimo że nic na to nie wskazuje. Już od pewnego czasu nabijam się z faktu, że Kreese jak gdyby nigdy nic uciekł sobie z więzienia, po czym latał po całym świecie, najwyraźniej nigdy nie musząc przejmować się czymś takim, jak kontrola celna aby na koniec doznać oświecenia, bo jeden z tak naprawdę nie jego uczniów się przypadkiem zabił. Silver jest nagle chory i absolutnie musi przed śmiercią udowodnić, że jego karate jest najlepsze, pomimo faktu, że jest bogatym przedsiębiorcą, a jego drużyna została dosłownie kupiona niedługo przed turniejem. Nic jednak nie rozbawiło mnie tak, jak fakt, że poprzednia paczka odcinków zakończyła się dosłownie zamieszkami, skutkiem których nastoletni chłopak stracił życie, a jedyną konsekwencją tego wszystkiego było zawieszenie turnieju, który zostaje wznowiony dwa odcinki później. Oglądając te odcinki z kilkumiesięczną przerwą można jeszcze jakoś się z tym faktem pogodzić, zapomnieć wręcz, co działo się w ostatnim, ale siedząc przed telewizorem ciurkiem, nie da się tych przeskoków w logice zignorować. „Cobra Kai” cierpiało z tego powodu praktycznie od samego początku swojego istnienia, ale w tym ostatnim sezonie widać to znacznie wyraźniej.

Cała główna obsada serialu już dawno doskonale wczuła się w swoje role. Na części z nich serialowe życie odcisnęło tak mocne piętno, że dosłownie zmieniło cały kierunek ich dalszej egzystencji. Tanner Buchanan oświadczył się ostatnio Mary Mouser, Jacob Bertrand od lat spotyka się z Peyton List, a Xolo Mariduena wyrwał sobie Hannah Kepple. Więź łącząca całą główną obsadę jest niepodważalna i stanowi istotny filar serialu. Drugim takim filarem była „ejtisowość” całej produkcji, która gdzieś tam cały czas jeszcze się przewija i w tych ostatnich odcinkach, choć jest to już ledwie cień tego, co oferowały pierwsze sezony. Jasne, fajnie jest usłyszeć Guns 'n' Roses  w finałowym odcinku, a i Johnny nazywający swoich uczniów „pussy” nigdy nie przestanie mnie bawić, ale na przestrzeni lat bohaterowie serialu dojrzeli, a wraz z nimi i ogólny ton „Cobra Kai”. Nieuniknione, ale i tak trochę smutne. Skoro jednak już o dorastaniu mówimy, czy ktoś mógłby wreszcie docenić tytaniczną pracę, jaką w ten serial włożył jeden, jedyny i najlepszy Karate Kid, William Zabka? Od samego początku wiedzieliśmy, że facet ma niesamowity dystans do wykreowanej przez siebie postaci, podkreślany dodatkowo jak najbardziej prawdziwymi umiejętnościami, które potwierdza zielony pas drugiego stopnia w Tang Soo Do, koreańska sztuka walki, wzorowana na Karate. Od pewnego czasu pokazuje też jednak, że jest absolutnie kompetentnym aktorem dramatycznym, a w tym ostatnim sezonie więcej niż jedna scena z jego udziałem jest tak surowa, tak emocjonalna, że wyciśnie łzy nawet z najbardziej męskiego karateki lat osiemdziesiątych. Nie mam pytań – niech ktoś da wreszcie temu człowiekowi Emmy. Chciałbym to samo móc napisać o jego serialowym synu, lecz nie. Buchanan, skądinąd sympatyczny chłopak, jest tak nieziemsko drewnianym aktorem, że aż trudno uwierzyć, jak niewielkie postępy poczynił przez te wszystkie lata na planie. Zastanawiam się na ile zakończenie jego wątku jest lekką aluzją do tego faktu – wątpię żeby scenarzyści świadomie sprzedawali mu tak dotkliwego prztyczka w nos, ale może gdzieś tam, na jakimś podświadomym poziomie?

„Cobra Kai” zakończyło się burzliwie. Serial już jakiś czas temu zaczął zjadać swój własny ogon, powtarzać się, coraz śmielej dryfować w oparach absurdu (który w jakimś tam stopniu towarzyszył serialowi od samego początku i jest wpisany w jego DNA). Wydaje mi się, że rozbicie finału na trzy oddzielne części nie było najlepszym pomysłem, ponieważ części druga i trzecia są tak mocno skupione na pojedynczych wydarzeniach, że wydają się przez to dziwnie małe, klaustrofobiczne wręcz. Tytaniczny absurdyzm dziesiątego odcinka został skrzętnie zamieciony pod dywan w jedenastym, co trochę razi – podobnie jak kilka innych niedopowiedzeń i zapomnianych wątków – ale wydaje mi się, że robiona czysto pod fanów pragnących happy endu końcówka pięknie rekompensuje niedociągnięcia poprzednich odcinków. Koniec końców, serial Healda, Hurwitza i Schlossberga skończył się takim, jakim się zaczął – piekielnie niedoskonałym i naciąganym, ale jakże niesamowicie satysfakcjonującym. Pod publikę trzeba umieć grać i twórcy „Cobra Kai” rozumieli to, jak mało kto. Ocena poniżej tyczy się jedynie ostatniego sezonu, bo cały serial to dla mnie spokojnie mocne 8.5/10.

Atuty

  • William Zabka wznosi się na wyżyny jako Johnny Lawrence;
  • Solidna choreografia walk;
  • Wciąż jest się z czego pośmiać;
  • Zaskakująco udany koniec wątku Kreese'a – choć nie chciałem tego zaakceptować do samego końca serialu;
  • Jak zawsze świetna ścieżka dźwiękowa;
  • Ostatnie odcinki wyciskają z oczu łzy szczęścia w tempie maszynowym;
  • Kolosalna ilość odniesień do starych filmów (i „Rocky'ego”);
  • Chozen.

Wady

  • Przy tej ilości postaci, część po prostu musiała zostać potraktowana po macoszemu;
  • Ostatnia scena Silvera i Kreese'a oraz fakt, że nie odbija się ona absolutnie żadnym echem w finale;
  • Karykaturalni antagoniści, którzy po finale Sekai Taikai po prostu znikają;
  • A gdzie Hilary Swank?!

„Cobra Kai”, po burzliwym początku ostatniego sezonu, kończy się paroma ładnymi godzinami słodzenia fanom, dostarczania wszystkiego tego, co najprostsze, ale i najbardziej satysfakcjonujące. Dla niektórych będzie to zapewne minus, choć ja osobiście już dawno nie bawiłem się tak świetnie kończąc oglądać jakiś serial i już wiem, że wkrótce do niego wrócę. Może i jest to telewizyjny fast-food, ale za to jaki pyszny!

7,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper