
Lost Records: Bloom & Rage Tape 1 - recenzja gry. Amerykańska tęsknota za dzieciństwem
Sukces Life is Strange, choć dla mnie nieco niezrozumiały, ciężko jest podważyć. Dzięki produkcji wydanej w 2015 roku ekipa Dontnod wreszcie mogła być zadowolona z siebie. Udało im się przygotować grę, która wyszła z niszy i została doceniona oraz nagrodzona z wielu stron. I choć osobiście entuzjazmu względem tej produkcji nie podzielam, to w zestawieniu z ich najnowszym tytułem, recenzowanym właśnie Lost Records: Bloom & Rage, przygody Max Caulfield wypadały o niebo lepiej.
Być może druga część Lost Records: Bloom & Rage zmieni moje zdanie o 180 stopni. Na ten moment nie widzę jednak podstaw, by móc tak sądzić. Nie jest to najgorsza produkcja Dontnod wydana po Life is Strange, co warto zaznaczyć. Jednakże daleko jej do gry, której udało się mnie złapać w sidła i zachęcić do wyczekiwania na drugą część, która zadebiutuje w kwietniu. Po tym, co widziałem, bliżej jej jest do kupki pod tytułem „chcę powtórzyć sukces LiS, jednak nie mam pojęcia, jak to zrobić”.




Lata 90. okiem nastolatek zza wielkiej wody
Być może rację ma producent gry, że Lost Records: Bloom & Rage nie jest tytułem dla każdego. Choć gwoli ścisłości, mówił on o tempie rozgrywki, to uważam, że jego zdanie można rozciągnąć na praktycznie każdy aspekt tej produkcji, poczynając od miejsca i czasu akcji przez kreację bohaterek, aż po sam scenariusz. Produkcja zabiera nas do małego miasteczka Velvet Cove w stanie Michigan, gdzie mamy okazję poznać naszą główną bohaterkę, szesnastoletnią Swann oraz jej trzy nowo poznane przyjaciółki — Kat, Autumn i Norę. Jak to w okresie dojrzewania bywa, każda z nich przechodzi na swój sposób okres buntu, jednocześnie zmagając się z przeróżnymi problemami natury osobistej. Swann, którą sterujemy przez całą grę, jest zapaloną kinomaniaczką, biegającą wszędzie ze swoją kamerą, nagrywając absolutnie wszystko, co tylko przyjdzie jej na myśl (co jest osią centralną warstwy rozgrywki w tym tytule). Razem z tym idzie jej ogromny brak pewności siebie i trudności w kontaktach ze swoją matką.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to dosyć uniwersalna tematyka w nastoletnim życiu. Jednak z naszego, polskiego punktu widzenia, życie w latach 90. nie było przepełnione sielanką. I, mimo że nostalgia może podpowiadać inaczej (podejrzewam, że większość z Was jednak z rozrzewnieniem wspomina czasy dzieciństwa). Z tego też powodu ciężko jest chłonąć klimat, którym gra nas raczy od pierwszych minut. Jasne, to fikcja, gra wideo, więc teoretycznie można przymknąć oko na różnice kulturowe i spróbować zachłysnąć się amerykańskimi latami 90. ubiegłego wieku, jednak nie pomaga w tym ani scenariusz, ani kreacja postaci.
Zacznę od tej drugiej kwestii. Zarówno Swann, jak i pozostała trójka przyjaciółek, nie była w stanie wzbudzić we mnie żadnych emocji. Jej wyrażane rozterki i obawy, uwagi, którymi dzieli się z nami w trakcie gry, spływały po mnie, nie pozostawiając żadnych wrażeń. Ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie ma się rzecz z pozostałymi postaciami w grze, do których zostały przyklejone mocno ograne w popkulturze archetypy, od których scenarzyści starają się odejść pod sam koniec pierwszej części, co im się niezbyt udaje. Nora jest jednocześnie punkiem i łaknącą popularności samotniczką (a przy okazji lesbijką, ale to mnie w ogóle już nie dziwi). Autumn nie wyróżnia się absolutnie niczym, a wszechobecna agresja Kat zostaje wyjaśniona w wyjątkowo słaby sposób na koniec części pierwszej. Rozumiem, że tenże cliffhanger miał zadziałać w nieco podobny sposób, co rewelacje z końcówki trzeciego epizodu Life is Strange. Zresztą, warto się zatrzymać na chwilę przy tym zestawieniu. Jak wspomniałem, nie jestem wielkim entuzjastą tej produkcji, niemniej, nawet jeśli jakaś postać mi wyjątkowo nie leżała, to była w stanie wywołać we mnie jakiekolwiek odczucia. W Lost Records: Bloom & Rage tych emocji po prostu nie ma, bohaterki są jednowymiarowe i nawet zabieg skakania między 1995 rokiem a 2022, w którym bohaterki się spotykają, nie jest w stanie nadać im potrzebnej głębi.
Dawno nie grałem w tak męczącą produkcję
Mając na uwadze fakt, że Lost Records: Bloom & Rage to gra narracyjna, nie spodziewajcie się, że rozgrywka pociągnie ten tytuł, jeśli warstwa fabularna Wam nie przypadnie do gustu. Głównym „gimmickiem”, jak wspomniałem wcześniej, jest nagrywanie przez Swann absolutnie wszystkiego. Z uwagi na nadchodzącą wyprowadzkę, dziewczyna chce stworzyć swoisty wideo pamiętnik, więc w każdej scenie otrzymujemy za zadanie nagrać parę kilkusekundowych ujęć wybranych rzeczy, co pozwoli pchnąć do przodu opowiadaną historię. Na papierze to się może i sprawdzało, jednak w faktycznej rozgrywce kompletnie wyrzuca to z rytmu opowiadanej historii. Złapałem się ostatecznie na tym, że 90% czasu gry biegałem z włączoną kamerą, oglądając przez mały wizjer otaczający mnie świat, ignorując toczone obok mnie dialogi.
W chłonięciu historii nie pomaga także zabieg skakania między dwoma osiami czasowymi. Raz jesteśmy w 1995 roku i tempo akcji jest okropnie wolne, by za chwilę przeskoczyć do, nazwijmy to — współczesności, tylko po to, by posłuchać, jak towarzyszka ma nam do powiedzenia jedno zdanie, na temat odgrywanych przez nas wspominek. Co ciekawe, twórcy postanowili także w niektórych scenach podejść do tego rozsądniej i komentarze dorosłych wersji bohaterek pojawiają się na górze ekranu w formie tekstu. Nie można było tak z każdą, jednozdaniową scenką zrobić od razu?
Być może dla kogoś ślamazarne tempo rozgrywki będzie odpowiednie. Może ktoś da się kupić kreacją otaczającego świata. Do mnie Lost Records: Bloom & Rage nie trafiło w ogóle. Całość zaczęła się rozkręcać, choć wolno, w ostatnich 30 minutach, co jak na kilkugodzinną część pierwszą jest wynikiem nadwyraz słabym. Ta zwyczajna część gry jest po prostu nudna, a gdy wchodzą elementy paranormalne (z braku laku tak to nazwę), to…moje odczucie nijak się nie zmieniły. Gdy w takim Life is Strange klimat gry się zmieniał i prezentowana historia nabierała mroczniejszy i mniej przyziemny ton, odczuwałem ekscytację na myśl o tym, gdzie zabiorą mnie następne odcinki. W przypadku Lost Records: Bloom & Rage zainteresowanie drugą, w teorii ciekawszą częścią jest u mnie na minimalnym poziomie.
Kolejny ślepak od Dontnod?
Kończąc pierwszą taśmę Lost Records: Bloom & Rage, po głowie krążyła mi myśl, że Dontnod od dawna nie potrafi przekuć pomysłów z papieru na ciekawą grę. Banishers: Ghosts of New Eden po pierwszej godzinie zrobiło na mnie ogromne wrażenie klimatem, by później to wszystko rozmyć męczącą rozgrywką i rozłażącym się z czasem scenariuszem, który skupiał się na mało poważnych wątkach. Tutaj jest podobnie. Na papierze pomysły na Lost Records: Bloom & Rage mogły wydawać się interesujące, jednak wykonanie, przynajmniej pierwszej części, położyło ten projekt.
Pochwalić mogę w sumie jedynie ścieżkę dźwiękową, która po prostu do tej produkcji pasuje i często jest jedyną wartością dodaną oglądanych scen. Nie można tego powiedzieć za to o warstwie technicznej. Gra nie jest brzydka, nadrabia stylistyką jednak non stop, niezależnie od miejsca, w którym jesteśmy, oglądamy stuttering. Skacząca kamera wybija z rytmu i nie pozwala skupić się na opowiadanej historii. Nie mogę też pominąć problemu z kasowaniem zapisów, jeśli po zabierzemy się w trakcie gry za rozegranie poszczególnych segmentów, by odnaleźć znajdźki.
Promykiem nadziei pozostaje fakt, że to pierwsza część całego projektu i być może druga „taśma” zmieni mój odbiór całości o 180 stopni. Nie wierzę w to po tym, co było mi dane zobaczyć, jednak nie mogę takiego obrotu sprawy definitywnie skreślić. Być może ostatecznie w kwietniu wyjdę na głupca ze swoją opinią, na weryfikację mojej ostatecznej opinii musimy jeszcze trochę poczekać.
Ocena - recenzja gry Lost Records: Bloom & Rage
Atuty
- Stylistyka gry
- Ścieżka dźwiękowa
- Jeśli przymkniemy oczy na nijaką historię, czasami na się porwać klimatowi
Wady
- Jednowymiarowe postacie
- Pomysł ze skakaniem między osiami czasowymi rozwala tempo rozgrywki
- Historia, przynajmniej na razie, jest słabiutka
- Notoryczne problemy z płynnością
- Bugi
Sporo zależy od drugiego epizodu. Na ten moment Lost Records: Bloom & Rage jest okropnie nudne i męczące w rozgrywce.
Graliśmy na:
PS5
Galeria








Przeczytaj również



![PS Plus na marzec już dostępne. Gracze mogą ściągnąć 3 gry [Aktualizacja #1]](https://pliki.ppe.pl/storage/22f154ed4e9769491a05/22f154ed4e9769491a05.jpg)


Komentarze (19)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych