Lista marzeń (2025) – recenzja filmu [Netflix]. W poszukiwaniu sensu

Lista marzeń (2025) – recenzja i opinia o filmie [Netflix]. W poszukiwaniu sensu

Iza Łęcka | 01.04, 21:57

Włodarze Netflixa mają doskonałą receptę na zwiększenie oglądalności. Oto wystarczy do nowej produkcji zaangażować w miarę popularnego artystę, a nawet kilku, a wszystko przyprawić szczyptą całkiem przemyślanego marketingu. Sprawa ma się jeszcze lepiej, kiedy twórcy biorą na tapet głośną powieść czy historię, która zdążyła już zgromadzić pokaźne grono fanów. I czasem to podejście owocuje całkiem przyjemnym seansem, a czasem... Zapraszam do recenzji „Listy marzeń”.

Dalsza część tekstu pod wideo

Netflix nie od dzisiaj lubi wykorzystywać okazje. Wysokie statystyki oglądalności sprawiają, że śmiało możemy liczyć na kontynuacje seriali czy następne części filmów, ale nie tylko. Kiedy na ekranie pojawi się mniej lub bardziej znana gwiazdka, która zyskuje sympatię odbiorców, mamy niemal pewność, że to nie będzie jej jedyna rola. Tak było chociażby w przypadku znanego z „Nocnego agenta” Gabriela Basso, Millie Bobby Brown, która ma na koncie „Stranger Things”, „Enolę Holmes”, „Damę”, a ostatnio także „The Electric State”, części obsady „The Kissing Booth”, a także wcielającej się w główną bohaterkę „Listy marzeń” Sofii Carson. Byłą aktoreczkę Disneya oglądaliśmy wcześniej w takich produkcjach serwisu streamingowego jak „Poczujcie rytm”, „Purpurowe serca” oraz „Kontrola bezpieczeństwa”, a jak poradziła sobie z nowym zadaniem? Przeczytacie w dalszej części recenzji.

Lista marzeń (2025) – recenzja filmu [Netflix]. Naiwna historia o żałobie

Lista marzeń (2025) – recenzja i opinia o filmie [Netflix]. Alex i Brad
resize icon

Alex udaje, że żyje pełnią życia. Jest w związku, który nie budził w niej zbyt wielu emocji już od samego początku, bez większego entuzjazmu pracuje w firmie matki, a jej codzienność... cóż, nie ma w sobie zbyt wiele z wielomiejskiego blichtru i rozmachu. Wszyscy przekonują ją, że powinna coś zmienić, a tymczasem ona usilnie trzyma się utartych schematów – do czasu. Ze stagnacji wytrąca ją ponowna choroba matki, jej śmierć oraz sprawa spadku. Nie myślcie jednak, że to chęć zdobycia kasy zachęca ją do działania – chodzi bowiem o pewną znalezioną jeszcze przed śmiercią przez Elizabeth listę, którą stworzyła nastoletnia Alex. Zestawienie uwzględniało marzenia pozytywnie nastawionej do rzeczywistości córki – jej matka uwierzyła więc, że do zdobycia spadku zachęci ją wymogiem spełnienia wszystkich założonych celów, a dalsze części zadania będzie komunikować niemal „zza grobu”, bo w nagraniach na płytach DVD. Tak oto Alex ma kilka miesięcy, by wziąć się w garść i chwycić byka za rogi.

W tym zadaniu nie jest sama, bo szybko na jej drodze stają uroczy adwokat Brad, który w pewnym stopniu prowadzi ją przez proces żałoby, oraz elegancki i do bólu poukładany psycholog Garrett. Przez ponad dwie godziny jesteśmy więc prowadzeni niczym po nitce od jednej do drugiej i kolejnych scen – a każda wydaje się coraz bardziej bez znaczenia, bo w gruncie rzeczy można się zastanawiać, o czym ten film właściwie jest. O tym jak młodzi, dobrze sytuowani młodzi ludzie, pomimo wielu możliwości, nie wiedzą co począć ze swoim życiem? O poszukiwaniu siebie czy znaczeniu miłości? A może przede wszystkim o żałobie i procesie radzenia sobie ze stratą? Choć wątków nie brakuje, a główna bohaterka przeżywa kolejne rozterki, jej doświadczenia wydają się jakieś takie rozmyte, bez wyrazu i bezwartościowe. W nowym filmie Netflixa bowiem klisza goni kliszę, a dobrze wyglądający aktorzy nie są w stanie nadrobić wszelkich braków i uchybień w historii. Reżyser Adam Brooks – ten sam, który opracował skrypt do „Bridget Jones. W pogoni za rozumem” oraz „Na pewno, być może” – nie powinien mieć zbyt wiele powodów do zadowolenia. Recenzowana „Lista marzeń” miała potencjał, by być nieco lepsza – umówmy się, nigdy nie byłoby szans, by było to arcydzieło współczesnej kinematografii, jednakże przy takim rozgłosie warto było podejść do projektu z nieco większym zaangażowaniem – i dopracować scenariusz, by był bardziej przekonujący i wciągający. Muszę bowiem wspomnieć, że produkcja jest ekranizacją całkiem znanej i dobrze przyjętej powieści autorstwa Lori Nelson Spielman, a na pomysł o przeniesieniu jej na szklany ekran część czytelników zareagowało pozytywnie,

„Lista marzeń”, dotykając takich tematów jak poszukiwanie siebie i odkrycie tego, co najważniejsze w życiu, próbuje nieco zbliżyć się przekazem do hitu z Julią Roberts. O „Jedz, módl się, kochaj” swego czasu było naprawdę głośno i to nie tylko ze względu na rodzaj projektu będącego ekranizacją bestsellera Elizabeth Gilbert, ale także ze sprawą gwiazdorskiej obsady, która całkiem przyzwoicie poradziła sobie z materiałem źródłowym. Odnoszę jednak wrażenie, że te obrazy dzielą lata świetlne. Brooks, pomimo doświadczenia, tematu nie udźwignął i zaserwował film, jaki ze względu na pracę kamery, kulejące tempo oraz płytką pracę aktorów (mam wrażenie, że tylko wcielająca w matkę Connie Britton nieco bardziej się postarała) pozostaje wydmuszką, a nie pełnowartościową opowieścią o współczesnej kobiecie – niepewnej, pogubionej i przygniecionej ciężarem straty.

Lista marzeń (2025) – recenzja filmu [Netflix]. Czy warto sprawdzić nowość Netflixa?

Co gorsze, autorzy doszli do wniosku, że najlepszym lekarstwem na żałobę będą sukcesy spadające wręcz z nieba i miłość. Oczywiście. Może i ta historia jest do bólu przesłodzona i bez wyrazu, ale i tak moje największe zastrzeżenia budzi odtwórczyni głównej roli. Tak jak wspominałam, Sofia Carson systematycznie podejmuje współpracę z Netflixem, ale nie wychodzi z nich nic wybitnego. Widać, że postać Alex odpowiadała aktorce, dobrze bawiła się na ekranie, a we wspólnych scenach z Kylem Allenem radziła sobie nie najgorzej. Problem jednak w tym, że jej bohaterka jest całkowicie bezbarwna, a Carson ani trochę nie próbuje uratować sprawy grą aktorską. No chyba, że szerokie otwieranie oczu oraz ust określimy mianem skomplikowanej kreacji...

Wielu współczesnych odbiorców nie oczekuje zbyt wiele po filmach czy serialach – w natłoku codziennych obowiązków, stresu oraz wiadomości, które jeżą włosy na głowie, lekkie historie są swego rodzaju plasterkiem i odmóżdżaczem, który przyjemnie umila wieczór. I w tym aspekcie „Lista marzeń” znakomicie się sprawdza, bo jest to nieco nudnawa, ale z pozytywnym przekazem opowiastka, przywodząca na myśl swego czasu popularne projekty Hallmark Channel. Jeżeli lubicie tego typu filmy, które nie rozpalają do czerwoności zwojów mózgowych, nie wymagają dogłębnej analizy oraz nie wzbudzają zbyt dużych emocji – to Netflix ma coś dla Was. Pod tym względem nikt nie próbuje udawać, że jest inaczej. „Lista marzeń” jest niezobowiązującą historyjką na lekkie popołudnie czy wieczór, kiedy człowiek nie chce zbytnio rozkminiać tego, co widzi na ekranie. I pomimo kilku niedociągnięć, w tym sprawdzi się znakomicie.

Atuty

  • Scenariusz próbuje podjąć kilka ważnych tematów,...
  • Całkiem ciepły i pozytywny klimat filmu.

Wady

  • … ale robi to nieudolnie i bez wyrazu,
  • Sofia Carson, odtwórczyni głównej roli, tylko wygląda,
  • Klisza goni kliszę, a scenariusz jest do bólu przewidywalny,
  • Tempo kuleje,
  • Realizacja dobitnie pokazuje, że mamy do czynienia z produkcją o niższym budżecie.

„Lista marzeń” nie podbiła serc recenzentów, ale na pewno zaskarbiła sobie sympatię subskrybentów Netflixa, o czym świadczą jej całkiem dobre wyniki w rankingach oglądalności. To nie jest film z solidnym scenariuszem czy wybitną grą aktorską, ale jeżeli szukacie lekkiego, nieco słabego romansidła, to może być to opcja dla Was. W końcu nie samą sztuką wysoką i ambitnym kinem żyje człowiek... ;)

4,5
Iza Łęcka Strona autora
Od 2019 roku działa w redakcji, wspomagając dział newsów oraz sekcję recenzji filmowych. Za dnia fanka klimatycznych thrillerów i planszówek zabierających wiele godzin, w nocy zaś entuzjastka gier z mocną, wciągającą fabułą i japońskich horrorów.
cropper