![Czarne lustro (2011) – recenzja 7. sezonu serialu [Netflix]. Kolejna porcja antologii o technologii](https://pliki.ppe.pl/storage/e378b2b2631b7a2f4e54/e378b2b2631b7a2f4e54.jpg)
Czarne lustro (2011) – recenzja, opinia o 7. sezonie serialu [Netflix]. Kolejna porcja antologii o technologii
Dwa lata po bezapelacyjnie najsłabszym sezonie “Czarnego lustra”, Charlie Brooker wraca z paczką sześciu nowych odcinków. Znajdzie się tu kilka ciekawych propozycji, przynajmniej jedna naprawdę świetna i... również jedna kompletnie nieudana. Przynajmniej w moim mniemaniu. Przyjrzyjmy się wszystkim sześciu historiom oddzielnie.
Na pierwszy ogień dostajemy „Common People”, w reżyserii Ally Pankiw, z Chrisem O'Dowdem i Rashidą Jones w rolach głównych. Katalizatorem głównego konfliktu odcinka jest niewykryty guz mózgu Amandy (Jones). Zdesperowany Mike (O'Dowd) postanawia zrobić wszystko, byle tylko odzyskać ukochaną żonę. Godzi się więc na eksperymentalny zabieg, za sprawą którego „zeskanowany” mózg Amandy zostanie załadowany do chmury, skąd będzie łączył się z ciałem. Guz przestanie być problemem. Jest tylko jedno „ale”. Za procedurę nie płaci się jednorazowo, a na zasadach miesięcznego abonamentu...
Jeśli przez ostatnią dekadę nie siedziałeś gdzieś pod kamieniem, to doskonale wiesz, jak upierdliwe są aplikacje działające na zasadzie subskrypcji. Firma Y chętnie da ci pierwszy miesiąc albo nawet i kilka za darmo, a później płacisz jedynie, dajmy na to, 30zł. To jest przez pierwsze pół roku, bo później opłata wzrośnie do 60zł i cholera wie, co będzie dalej. Ale korzystasz już przecież tak długo z tej usługi i w sumie to nawet ją lubisz, więc jakoś przełykasz tę podwyżkę o 100%. Czegoś jednak w niej brakuje, kilku bardzo podstawowych funkcji i aż trudno uwierzyć, że developer o nich zapomniał. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że programiści doskonale wiedzieli co robią, bo mogą teraz wprowadzić usługę „premium”, która wszystkie te funkcje zawiera. Za jedyne 100zł. Wygląda trochę jakbym się żalił, ale dokładnie na tym obrzydliwym mechanizmie zasadza się fabuła tego odcinka. Tylko zamiast za AI w apce dietetycznej, Mike i Amanda płacą za możliwość jej dalszej egzystencji.




Brooker wiedział, co robi, od razu rzucając w nas najmocniejszą propozycją całego sezonu. Historia jest deczko przewidywalna, ale zupełnie nam to w trakcie nie przeszkadza, bo oznacza jedynie, że jest spójna – wszyscy znamy ten temat i rozumiemy, dokąd zmierza scenariusz. Duszą odcinka są występy Jones i O'Dowda. Ona bez mrugnięcia okiem przeskakuje z umęczonej żony, mającej wyrzuty sumienia, że jest takim ciężarem dla męża, na „chodzący głośnik”, wypluwający z siebie reklamy produktów maści wszelakiej. Jest to nawet zabawne, dopóki nie uświadomimy sobie, jak kolosalnie inwazyjna i naruszająca naszą wolność jest to sytuacja. O'Dowd natomiast jest sercem tej opowieści. Uwielbiam go jako aktora od roli Roya w „Technicy magicy”, ale rzadko kiedy widuję go w kreacjach tak tragicznych, a przy tym tak udanych. Jego cierpienie, złość i rezygnacja są niemal namacalne. Widz natychmiast staje za nim murem i wspólnie z nim przeżywa każdą trudną chwilę. Bardzo dobre połączenie przestrogi przed niewłaściwym wykorzystaniem technologii i ludzkiej tragedii.
Ocena: 9
Czarne lustro (2011) – recenzja, opinia o 7. sezonie serialu [Netflix]. Bete Noire

Drugi odcinek wyszedł spod ręki Toby'ego Haynesa, a główne role w nim powierzone zostały Sienie Kelly i Rosy McEwen. Jest to historia owiana nutką tajemnicy, każąca zarówno głównej bohaterce, Marii (Kelly), jak i widzom skonfrontować się z tym, co uważają za prawdę, a co im się tylko wydaje.
Przez dłuższą część odcinka zastanawiamy się, co tu się do cholery dzieje i dlaczego. Czy główna bohaterka ma problemy z głową? Czy może jej dawna koleżanka ze szkoły, a obecna nowa pracownica w firmie cukierniczej, gdzie Maria jest gwiazdą, naprawdę ma z tym wszystkim coś wspólnego i się na nią uwzięła? A może pójdźmy jeszcze o krok dalej – może z grubsza wszystko to, co widzimy na ekranie jest jedynie fantazją chorej głowy głównej bohaterki?
Z tyłu głowy cały czas pozostaje jednak pytanie – a co z aspektem technologicznym? Przecież „Czarne lustro” zawsze (no, prawie zawsze) brało na tapet różne tematy technologiczne – eksplorowało ich potencjalnie zgubny wpływ na człowieka. I nie inaczej jest i tym razem, choć powiedziałbym, że w tym wypadku nie jest to dobra wiadomość. Podobała mi się zaproponowana przez twórców odcinka tajemnica, ale jej rozwiązanie jest leniwe, nijakie i, generalnie, od czapy. Cały odcinek jest całkiem wciągający, ale jego zakończenie zawodzi na całej linii.
Ocena: 6
Czarne lustro (2011) – recenzja, opinia o 7. sezonie serialu [Netflix]. Hotel Reverie

Haolu Wang reżyseruje odcinek numer trzy, w którym z pozoru ciekawa koncepcja miesza się z nieprzemyślaną realizacją, tak jak świetna gra aktorska Emmy Corrin miesza się z totalną abominacją, jaką jest Issa Rae. Nie wiem, czy to ona jest tak mierną aktorką czy kompletnie nie dogadała się z reżyserką, ale praktycznie w pojedynkę położyła cały ten odcinek. Z początku nawet nie zauważyłem tego, jak niedorzeczna i pełna dziur jest cała koncepcja tej opowieści – aż takie wrażenie zrobiła na mnie jej gwiazda.
Awkwafina pragnie wykorzystać nową, eksperymentalną technologię, aby przenieść jaźń aktorki, Brandy Friday (Rae) do doskonale odtworzonego, wirtualnego świata jednego romansidła z lat czterdziestych, wypełnionego konstruktami AI, zaprogramowanymi aby odtwarzać swoje dawne role. I już tutaj widać, jak piekielnie grubymi nićmi szyta jest ta opowieść. Bo co jest niby takiego ciekawego w robieniu nowej wersji filmu, w którym jedyną różnicą jest inna aktorka w roli głównej, a cała reszta to dosłownie to samo, co wcześniej? Choć przyznać muszę, że rozbawił mnie komentarz producentek, że Friday będzie idealna do tej roli, bo ludzie lubią, kiedy czarna kobieta przejmuje rolę białego mężczyzny. Piękne.
Dziur w logice całego tego pomysłu jest znacznie więcej, ale można by je wybaczyć, gdyby obie aktorki grały równie świetnie jak Corrin, która dosłownie ginie w roli Dorothy. Naprawdę można by uwierzyć, że to aktorka z lat czterdziestych ubiegłego wieku. Jest po prostu magiczna. Rae natomiast cały czas wygląda jakby coś ją bardzo dziwiło. Ponoć jest pierwszoligową gwiazdą, a nigdy chyba jeszcze nie widziałem tak źle zagranej roli – i to nie tylko tej „wewnątrz” wirtualnego filmu, ale i na zewnątrz. Nie kupuję jej gry aktorskiej, wieje od niej amatorką, jakby grupa dzieciaków bez doświadczenia złapała za kamerę i stwierdziła, że nakręci film. Jej chemia z Corrin nie istnieje, nie ma w niej niczego sympatycznego, a cała stawka emocjonalna wykoleja się jeszcze zanim dobrze się rozpędziła. Okropne to było.
Ocena: 4
Czarne lustro (2011) – recenzja, opinia o 7. sezonie serialu [Netflix]. Plaything

Reżyser odcinka „Bandersnatch”, David Slade, powraca, aby stworzyć jego duchowego następcę – choć tym razem bez elementów interaktywnych. Mocno ekscentryczny, uzależniony od technologii i LSD facet o twarzy Petera Capaldiego zostaje głównym podejrzanym w sprawie morderstwa niezidentyfikowanego mężczyzny. Podczas przesłuchania przez policję i psychologa, opowie im swoją historię. Czy jednak można traktować poważnie człowieka, który rozmawia z grą video, ale tylko pod wpływem kwasu, robi sobie gniazdo z tyłu głowy, jakby był Neo z „Matrixa” i kupuje Nintendo Switcha, żeby zwiększyć moc swojego komputera, kiedy tuż obok leżą karty graficzne i konsole typu PS4?
Prosta historia, a cała jej moc tkwi w próbie rozwikłania, czy Cameron Walker (Capaldi) wie co mówi czy jest jedynie chorym, potrzebującym pomocy starcem. Oglądanie subtelności jego gry, jego mimiki i intonacji tuż po Issie Rae jest wręcz ekstatyczne. To on sam ciągnie ten odcinek – on i jego młodszy odpowiednik, grany przez Lewisa Gribbena. Nie mają zresztą wyjścia, bo pozostali bohaterowie są bardziej karykaturami, niż w pełni zrealizowanymi postaciami. Najlepszym tego przykładem jest prowadzący przesłuchanie policjant, niejaki Kano (James Nelson-Joyce). Facet nie ma w sobie choćby grama subtelności, jawnie nabijając się z podejrzanego, antagonizując go, grożąc mu, świdrując go spojrzeniem z odległości kilku centymetrów. Najlepsze jest to, że fabuła nigdy nie podaje powodu, dla którego facet jest aż tak nakręcony. Taki ma styl, najwyraźniej. Zakończenie, choć trochę nagłe, pozostaje przyjemnie nieoczywistym, podatnym na bardziej optymistyczne lub równie pesymistyczne interpretacje. Nie jest to może najlepszy odcinek w całym serialu, ale prezentuje satysfakcjonujący poziom.
Ocena: 7
Czarne lustro (2011) – recenzja, opinia o 7. sezonie serialu [Netflix]. Eulogy

Piąty odcinek również koncentruje się na eksploracji sylwetki pojedynczej postaci, z technologią będącą jedynie narzędziem ten fakt umożliwiającym. Duet reżyserski Christoper Barrett i Luke Taylor stawia przed kamerą zniszczonego przez życie, zamkniętego w sobie Phillipa (Paul Giamatti), który pewnego dnia zostaje poproszony o skorzystanie z maszyny pozwalającej dosłownie wejść w stare fotografie i w ten sposób odtworzyć wspomnienia, o których już dawno się nie pamiętało. Dlaczego? Ponieważ jego dawna miłość zmarła niedawno i jej rodzina pragnie dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
Sam pomysł z maszyną do tworzenia wirtualnej rzeczywistości ze starych zdjęć jest może i ciekawy wizualnie, ale ostatecznie nie aż tak istotny dla fabuły całego odcinka i dałoby się opowiedzieć tę samą historię i bez niego. Tym, co trzyma widza przed ekranem jest magnetyczna, pełna melancholii, ale i całej gamy innych, nieoczywistych emocji gra aktorska Giamattiego. Ekipie udało się tu stworzyć postać złożoną i nieoczywistą, której z jednej strony się współczuje, z drugiej się nią gardzi. Opowieść nigdy jednak nie jest zbyt nachalna ze swoim przekazem, więc to do widza należy interpretacja tego co widzi i słyszy z ust Phillipa. Finał należy do bardziej melancholijnych, ale to właśnie dzięki temu „Eulogy” działa jako całość.
Ocena: 7.5
Czarne lustro (2011) – recenzja, opinia o 7. sezonie serialu [Netflix]. USS Callister: Into Infinity

Sezon domyka bezpośrednia kontynuacja historii z czwartego sezonu, w której zamknięty w sobie, nieprzystosowany społecznie informatyk sklonował jaźnie swoich współpracowników i umieścił je w grze swojego autorstwa, gdzie wreszcie to on może być przywódcą i gdzie wszyscy go kochają i podziwiają. Tamta opowieść nie skończyła się dla Roberta Daly'ego (Jesse Plemons) zbyt dobrze, a i tym razem miecz Damoklesa zdaje się wisieć niebezpiecznie nisko nad głowami bohaterów.
Uwolnieni spod tyranii swojego kapitana członkowie załogi USS Callister, obecnie dowodzeni przez Nanette Cole (Cristin Milioti) wpadli w zupełnie nowy koszmar. Ich egzystencja w świecie gry jest anomalią i działa na zupełnie innych zasadach, niż w przypadku zwykłych graczy. Jeśli ktoś ich zastrzeli, nie odrodzą się chwilę później tuż obok. Będzie to ich koniec. Muszą więc przemierzać kosmos i szukać pojedynczych graczy, których będą mogli okraść, aby mieć za co dalej żyć. Stali się zasadniczo kosmicznymi piratami. Niestety, ich poczynania zwracają uwagę pracowników firmy oraz lokalnej prasy. Rozpoczyna się wyścig z czasem, którego stawką jest być albo nie być naszych bohaterów.
Tym razem Toby Haynes trochę mniej koncentruje się na etycznej stronie całej sytuacji (o tym był przecież poprzedni odcinek), skupiając się po prostu na opowiedzeniu solidnej historii science-fiction, ozdobionej odrobiną specyficznego humoru tu i tam. I trzeba przyznać, że jest to naprawdę udana historia. To właściwie bardziej pełnoprawny film, niż tylko odcinek serialu – nawet czas trwania dostajemy jak w filmie pełnometrażowym. Wyraziste barwy, wysoka stawka, napięcie i sporo ciekawych pomysłów sprawiają, że seans upływa szybko i przyjemnie. Powiedziałbym wręcz, że trochę za szybko. Może gdyby dodać jeszcze kolejnych 10-15 minut materiału, reszta załogi też mogłaby dostać jakieś role do odegrania, bo w tym, co dostaliśmy, są oni bardziej elementami tła, niż pełnoprawnymi postaciami. Aby jednak nie kończyć zbyt negatywnie, to muszę pochwalić sposób, w jaki filmowcy wykorzystali Jesse'ego Plemonsa. Aktor w ostatnim roku zrzucił chyba z połowę swojej wagi, przez co znowu wygląda jak Todd z „Breaking Bad”, czytaj: młodo. Tak więc, aby stworzyć młodszą wersję Daly'ego, jedynym, co Haynes musiał zrobić, było danie mu odpowiednich ciuchów. Proste, a jakże skuteczne. Ocena byłaby wyższa, gdyby nie samo zakończenie, które wydało mi się być zbyt prędkie, zbyt wygodne i lekko bezsensowne. Tak, czy inaczej, jest to godne zakończenie w większości bardzo udanego sezonu. Oby tak dalej, panie Brooker!
Ocena: 8
Przeczytaj również






Komentarze (9)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych