KRÓLOWA JEST TYLKO JEDNA – WRACAMY DO PIERWSZEJ BAYONETTY
KRÓLOWA JEST TYLKO JEDNA – WRACAMY DO PIERWSZEJ BAYONETTY
Przy okazji zbliżającej się premiery drugiego Switcha (choć przecież pierwsza Bayonetta oryginalnie wychodziła na PS i xBoxa), postanowiłem odświeżyć sobie jedną z najlepszych gier, jakie w moim odczuciu kiedykolwiek wyprodukowano, a która już chyba na zawsze kojarzyć mi się będzie z platformą od Nintendo właśnie (wina części następnych, jak nic!).
Traf chciał, że legendarny slasher od Platinum Games, akurat niedawno trafił do sklepu PlayStation na całkiem przyjemną promocję, tak więc skuszony wdziękami głównej bohaterki i perspektywą absurdalno-rozkosznej rozwałki w rytmie latynoskiego tańca erotycznego, po raz kolejny dałem się porwać tej niesamowitej podróży. I znów musiałem zbierać szczękę z podłogi.
Zdaję sobie sprawę, że w naszym kraju gry z rejonów dalekowschodnich cieszą się różną popularnością. Ba, sam nie należę do jakichś wielkich fanów azjatyckich produkcji. Przy pierwszym kontakcie, także Bayonetta wydała mi się „japońskim dziwactwem” o groteskowo-pornograficznej rozgrywce, przerysowanych, idiotycznych bossach i muzyce tak irytującej, że po kilku minutach człowiek ma ochotę odrąbać sobie uszy nawet tępą łyżką. Całe szczęście, tym razem nie poprzestałem tylko na trailerach i gameplayach. Sięgnąłem do samej gry i przepadłem na długie godziny, czasem żałując, że pod ręką nie ma ani kroplówki, ani jeszcze bardziej potrzebnych chwilami pampersów.
Cała historia rozpoczyna się niezwykle tajemniczo. Zostajemy od razu wrzuceni w wir akcji tak intensywnej, że momentami palce wręcz chciały mi odpaść od ciągłego atakowania przycisków na padzie, nie mając pojęcia, co właściwie robię i szukając na ekranie, pośród jaskrawych wybuchów, wijących się wszędzie macek i materializujących się wkoło niemilców, kontrolowanej przeze mnie postaci.
Wprowadzenie wgniata w fotel. Nieobyty ze slasherami ze wschodu gracz może poczuć się nieco przytłoczony. Nawet jeśli tak się stanie, zachęcam, nie wyłączajcie jeszcze konsoli!
Po pełnym emocji prologu, naszym oczętom ukazuje się z pozoru sielankowa scena rozmowy nieznajomej zakonnicy z równie nieznajomym facetem, śliniącym się na widok opinającego piersi świętobliwej mniszki materiału jej habitu. Całość toczy się, a jakże, na cmentarzu. W pewnym momencie coś zakłóca przesiąkłe grobowym morem powietrze i gracz zostaje postawiony przed pierwszym, poważniejszym wyzwaniem.
Hordy aniołów spływają na przebudzoną z głębokiego snu Bayonettę falami równie zabójczymi, co rozszalałe w sztormie tsunami. Szybko przyjdzie nam dostrzec z jakiego rodzaju zabawą będziemy mieć w produkcji do czynienia. Seksowna bohaterka używa w walce bowiem wszystkich swoich... atrybutów. W nasze ręce zostają oddane zatem takie cudeńka jak pistolety, bicze, katany, olbrzymie rękawice elektryczne (coś na kształt łapsk Electrocutionera z „Batman: Arkham Origins”) i podnoszone z zarżniętych wrogów, typowo azjatyckie, gigantyczne jak cholera miecze i włócznie. Ale poza tym, protagonistka równie chętnie używa także swoich... włosów. Jako czarownica Umbra, korzysta ona z tej morderczej zdolności równie często, co z przymocowanych do jej butów na wysokim obcasie (tak, dobrze przeczytaliście) gnatów. Gdy poprzez nieprzerwane obrażeniami zewnętrznymi combossy uda nam się nabić do odpowiedniego pułapu pasek magii, będziemy mieli szansę wykonać ruch specjalny, a przy okazji wywalić jęzor, gdy oblekająca wiedźmę fryzura (tak, również dobrze przeczytaliście), przeobrazi się w monstrualnego, kosmatego potwora, rozrywającego nieszczęsnego wysłannika Niebios w efektownym finisherze, odsłaniając przy okazji to i owo. Tutaj wszystko jest przerysowane, karykaturalne, za duże, za głośne, a przy tym absolutnie za(dokończ w dowolny sposób).
Skoro już przy ciosach kończących jesteśmy, nie sposób nie wspomnieć groteskowych egzekucji, również wykonywanych nabiciem wywołanego wyżej do tablicy paska czarów (ładowanego kolejnymi atakami fizycznymi). I doprawdy, ogromne brawa dla twórców za pomysłowość! No bo sami powiedzcie, kto z was wpadłby na pomysł, by wrogów dobijać olbrzymią gilotyną rodem z rewolucyjnej Francji, faszerowaną stalowymi ćwiekami i gwoździami, zamykaną z hukiem trumną, albo właściwym olbrzymom, fantomowym buciorem? Po prostu: R E W E L A C J A!
Mógłbym całymi godzinami rozpływać się nad systemem walki, który – nie bez przesady – jest często wymieniany jako prawdziwa rewolucja w historii naszej ukochanej branży. Wymagający, ale sprawiedliwy (to ogromna zaleta gry. Bossowie są naprawdę trudni, ale w żadnym wypadku nie OP. Nie zrażajcie się zatem kilkoma nieudanymi próbami.), efektowny, a przy tym niezwykle skomplikowany (ciosy, kombinacje i magia różnią się bowiem w zależności od noszonego przez nas zestawu broni), intuicyjny, lecz bardzo ciężki do wymasterowania. Gdybym miał z – he he – przystawionym do głowy pistoletem wskazać mechanikę walki, która wywarła na mnie największe wrażenie, bez zawahania wskazałbym właśnie tę z serii Bayonetta. Ręce same składają się do oklasków.
O głównej bohaterce mógłbym gadać jeszcze dłużej, niż o prezentowanych przez nią artystyczno-gimnastycznych umiejętnościach. Przepraszam pani Laro, ale to wiedźma ze wschodu jest moją najukochańszą heroiną (ale nie tą) w historii gier. Charyzmatyczna, zabawna, tajemnicza, potężna, seksowna, bardzo kobieca, o fantastycznym, wyzywającym głosie Helleny Taylor, okraszonym zalotnym, acz pełnym elegancji akcentem Wysp Brytyjskich. W dodatku, co z początku może nie wydawać się takie oczywiste, niesie ze sobą bardzo ważne przesłanie, głębię, odkrywaną przez nas w ramach kolejnych rozdziałów przeżywanej w świecie miasta Vigrid historii. I to kolejna zaleta produkcji. Protagonistka jest postacią skrojoną z krwi i kości. Jej seksapil, częste flirty, rzucane na prawo i lewo, przesiąkłe erotyzmem żarty, to część skomplikowanej, niejednoznacznej osobowości. I może na tym poprzestanę, bo jeśli ktoś z was w grę nie miał okazji jeszcze zagrać, nie chciałbym psuć wam niezaprzeczalnej radości z pierwszego (nomen – omen) z Bayonettą razu.
Poza namiętnie ssącą (pełniące funkcję buffów) różnobarwne lizaki w rytm posyłania kolejnych aniołów do Krainy Wiecznych Łowów czarownicą, w grze będziemy mieli okazję spotkać właściwie jeszcze tylko szóstkę liczących się dla opowieści bohaterów. Nie wiem jak wy, ale osobiście takie rozwiązania zawsze były mojemu sercu najbliższe. W czasach setek źle napisanych, często pustawych postaci, jasna, wiarygodnie nakreślona historia bez wątków pobocznych i niepotrzebnych wtrętów, stanowi całkiem przyjemną dla przemęczonego otwartymi światami mózgu odmianę. Interakcje, cutscenki, przerywniki filmowe są przepięknie wyreżyserowane i przemyślane. W ten świat naprawdę chce się wierzyć...
Chociaż jego największą wadą są modele otoczenia, które w wielu miejscach (przykro mi, muszę to powiedzieć) wyglądają po prostu obrzydliwie.
Mimo że skażona ograniczeniami technologicznymi poprzedniej generacji grafika momentami naprawdę nie dociąga i już w dniu premiery prezentowała się w najlepszym wypadku tak sobie, na żadnym etapie gry nie stanowi ona problemu na tyle dużego, by tytuł po prostu odłożyć. Przeciwnie! Z każdym zabijanym wrogiem, kolejnym pokonywanym etapem, staje się ona problemem coraz mniejszym, a wyciekająca z ekranu erotyczno-absurdalna rozpierducha w najlepszym, slasherowym wydaniu z nawiązką łata wszystkie te niechlujstwa.
Grę można ukończyć w 10-12 godzin, wiec jeśli tylko macie chwile wolnego czasu, parę złotych na koncie, polecam jak… diabli (bo w przeciwieństwie do Dantego z DMC, jako czarownica stawiamy czoło głównie siłom niebieskim). Dla mnie dycha!