[Blogis #7] Diabeł naprawdę płacze. Recenzja pierwszego sezonu netflixowego „Devil May Cry” (2025)

Uwaga: tekst może zawierać spoilery. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Nie będę ukrywał, iż po długiej kampanii marketingowej, naprawdę rewelacyjnie wyreżyserowanych trailerach i tym całym hypie, jaki nakręcił się wokół najnowszej animacji pana Shankara (i to nie tylko wśród fanów IP), po pierwszym sezonie „Devil May Cry” obiecywałem sobie naprawdę sporo. Jakaż więc była ma ekscytacja, gdy nareszcie nadszedł z dawna wyczekiwany przeze mnie dzień 3 kwietnia roku pańskiego 2025! Z wypiekami na policzkach rozsiadłem się wygodnie przed telewizorem, by podziwiać wirujące w powietrzu, odcięte legendarną bronią siwego protagonisty kończyny najbardziej przerażających demonów, słuchać rzucanych przez niego non-stop, delikatnie przygłupich żarcików i delektować się ciężkim, surowym soundtrackiem rockowo-metalowego brzmienia. I muszę przyznać, że nie zawiodłem się właściwie tylko co do trzeciego punktu z powyższej listy. Muzyka w netflixowej interpretacji DMC naprawdę wymiata. Niestety cała reszta jest, jakby to delikatnie ująć, hmm... No dobra: spieprzona. Wybaczcie, ale nie potrafię znaleźć innego, trafniej opisującego dzieło twórcy „Castlevanii” przymiotnika. Bo przede wszystkim, i chcę żebyście wszyscy mieli tego pełną świadomość, to nie jest seria o Dantem...
Jest to bodaj pierwszy odkąd pamiętam przypadek, kiedy ani razu nie zdarzyło mi się pominąć otwierającego poszczególne epizody intra. Jak już zresztą napisałem, oprawa muzyczna stoi na najwyższym poziomie. „Afterlife”, „Shapeshifter”, „Rollin'” i wiele innych kawałków soundtracku „Devil May Cry” na długo zagoszczą w moich motywacyjno-siłowniowo-basenowych playlistach. Na tym jednak plusy się kończą. Dosłownie.
Pierwsze trzy, no może cztery odcinki, całkiem zręcznie trzymają się klimatu oryginalnych gier Capcomu. Dante jest absolutnym badassem, krew leje się zupełnie jak gorzała na studenckich imprezach, a wszechobecna pizza, nie do końca błyskotliwe poczucie humoru i pewna tajemnica związana z White Rabbitem, pozwalają widzowi wczuć się w atmosferę produkcji japońskiego studia. Niestety, czar pryska wraz z pojawieniem się na ekranie członków Darkcomu, jednostki specjalnej utworzonej w ramach nieoficjalnych struktur amerykańskiej administracji, odpowiedzialnej za zwalczanie i utrzymywanie w tajemnicy całej tej demonicznej afery. Od tej pory to nie założyciel biura Devil May Cry, tylko niejaka Mary (tak, niestety chodzi o Lady) przejmie stery nad mocno ograniczonym czasem antenowym (odcinki liczą sobie około 25 minut). Pół biedy, gdyby chociaż dało się ją jakkolwiek polubić. Tymczasem nasza ulubiona (może obok Trish?) bohaterka, jeszcze nienależąca do zgrai Dantego, jest chodzącą antypatią, zupełnym zaprzeczeniem postaci, zaproponowanej przez gry. Netflix odarł ją z kobiecości, niemalże wszystkich, pozytywnych cech, zostawiając jedynie ślepą nienawiść do demonów (o których słów kilka za moment) i wkładając w usta wiadra wylewanych na lewo i prawo, zupełnie niepotrzebnych bluzgów.
Jakby tego było mało, pan Adi postanowił uczynić z niej łowcę znacznie potężniejszego i inteligentniejszego od miłośnika włoskiej kuchni oraz ciężkiej muzyki, z samego Dantego czyniąc jednocześnie na wpół upośledzonego simpa-łamagę. Możecie sobie tylko wyobrazić, czym owo show jest, skoro sceny mu poświęcone na tle całości i tak wypadają najkorzystniej.
Po bezwysiłkowym uniknięciu całych serii pocisków karabinowych, granatów i innych cudeniek siania zagłady, a także udanej zabawie w chowanego z wysłanymi przez amerykańskiego wiceprezydenta łowcami nagród, nasz dzielny pomiot Spardy, a jakże, daje się trafić Lady właśnie pojedynczym, dedykowanym demonicznemu DNA nabojem. Następnie zostaje przez nią obezwładniony i pojmany za pomocą czegoś na wzór... paralizatora. Doprawdy, rozpisanego w ten sposób scenariusza nie powstydziłyby się ostatnie sezony „Gry o Tron”. Brak logiki i wszechobecna durnota spoglądają na biednego, nieuświadomionego jeszcze odbiorcę z każdego zakamarka, każdego zaułka, każdego kąta tej cudacznej produkcji.
Wywołany już do tablicy wiceprezydent, na każdym kroku rozprawiający o „świętej misji, przez Boga samego zleconej” (co wszystkim wciąż wątpiącym ma chyba wtłoczyć do łbów, że zachodni chrześcijanie to po prostu obrzydliwi fanatycy), również nie waha się podejmować oderwanych od rzeczywistości decyzji. Zaślepiony rządzą mordu, bez chwili refleksji rozkazuje zamordować bezbronnych, demonicznych uchodźców (XD. Wiem jak to brzmi, ale ja nie zmyślam, serio) z piekła rodem, by następnie sfotografować ich ciała z bronią i ukazać całemu światu czyhające w podziemiach niebezpieczeństwo. I ten wątek, muszę przyznać, po prostu obraził mój intelekt.
Otóż, wyobraźcie sobie, że „Devil May Cry”, pióra wybitnego screenwritera, Adiego Shankara, portretuje demony jako... ofiary. Tak, nie musicie rozcierać powiek, dobrze przeczytaliście. Jeszcze raz: demony z piekła, krainy potępionych, na które w grach Dante poluje, by chronić ludzkość przed ich krwiożerczymi zapędami, ukazane są jako cierpiące, czujące, pozbawione domu istoty, szukające schronienia w lepszym, bezpieczniejszym świecie. Jakby tego było mało, mniej więcej około odcinka siódmego, to ludzkości zostaje przypisana cała wina za trawiące ich uniwersum (przypominam - Inferno) problemy, a Ameryczka, jak na światowego żandarma przystało, decyduje zamienić się w agresora. Pogratulować. Twórcy „Rings of Power” byliby z pewnością zachwyceni. Przekaz możecie rozszyfrować sami.
Jeśli na siłę szukać plusów, oczywiście poza chwaloną już w niniejszym tekście muzyką, wspomnieć należy o ładnej kresce i bardzo dobrych scenach walk. Ilekroć na parkiecie tańczy Rebellion, a Ivory i Ebony wypluwają z luf zaklętą w ośmiu gramach ołowiu śmierć, umęczone – rozpanoszoną wszędzie głupotą serialu – oko widza, ma okazję nasycić swój gust estetyczny ładnie zaprojektowaną i zrealizowaną jatką. Problem, że takich momentów jest jak na lekarstwo. Mając w pamięci świeże wciąż trailery i zapowiedzi, pełne akcji, dobrej muzyki i tryskającej zewsząd juchy, muszę napisać, że czuję się oszukany, gdyż, co jeszcze raz podkreślam, skutecznie wprowadziły mnie one w błąd do tego stopnia, że w dniu premiery, jako stary fan serii, zdecydowałem się wykupić nieruszaną od dawna subskrypcję.
Najgorsze jest to, że Shankar, z którym po pierwszej „Castlevanii” (nawiasem mówiąc, rewelacyjnej animacji) ewidentnie stało się coś niedobrego, czego wyraz dał w niedawnym „Nocturne”, przynajmniej podłóg niezawodnej wikipedii, został obsadzony jako główny executive producer nadchodzącej, netflixowej reinterpretacji „Assassin's Creed”. Strach się bać. Cóż, najwyżej diabeł znów głośno nad tym wszystkim zapłacze.