W co gracie w weekend? #156

BLOG
1567V
W co gracie w weekend? #156
squaresofter | 28.06.2016, 00:07
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Urodziny ma się tylko raz w roku i tak się składa, że ten szczególny dla mnie dzień jest właśnie dziś. Spędzę go w towarzystwie Legend of Heroes: Trails of Cold Steel i Chrono Triggera. Liczę też na odwiedziny ze strony Miku a na początku lipca bawimy się na całego na Szyszka Games 2016r. [Blog zawiera spoilery.]

Zaufałem kiedyś Atlusowi. Wtedy dałbym sobie nawet uciąć za niego rękę. I wiecie co? Dziś bym kurwa nie miał ręki. Najgorsze co może zrobić gracz, to ślepo w coś wierzyć. Lepiej dać szansę innym.


Odpocznijcie trochę przy tym kolekcjonerskim porno. Zaraz zaczynamy.

Najlepszą rzeczą w kolekcjonerce LoH: ToCS jest artbook ze szczegółowo opisanymi bohaterami z gry. Natomiast co do Silent Hill Collection, to jeszcze niedawno nie miałem pojęcia, że na PS2 wyszła składanka zawierająca Silent Hill 2, Silent Hill 3 i Silent Hill 4. Kolega, który mi wysłał to cudo poinformował mnie, że pudełko tej kolekcjonerki jest w opłakanym stanie. Potwierdzam ten przykry fakt. Na szczęście książeczki i płyty z grami są w bardzo dobrym stanie. Nie mam zamiaru zrzędzić na jakieś pudełko. Teraz wreszcie mam wszystkie cztery części Silent Hill w posiadaniu (jedynka w cyfrze) i może kiedyś wezmę się za czwórkę, bo mam ochotę ograć swojego ostatniego Silent Hilla w życiu. Dość jednak tej kolekcjonerskiej pornografii. Wróćmy do tematu.


Legend of Heroes: Trails of Cold Steel (PS3, Nihon Falcom, 2015r.)

Wszystko zaczęło się od tego, gdy Calam z wielkim oburzeniem poinformował mnie, że ktoś gdzieś w sieci nazwał jakiś cykl tak samo jak ja. Liczył pewnie na to, że zrugam ludzi, którzy cierpią na brak własnych pomysłów. Tyle, że ja mam w zwyczaju robić zupełnie coś innego niż to co ktoś po mnie oczekuje.

Zerknąłem w link podesłany przez Calama i pierwsze co przykuło moją uwagę, to opisywana tam gra, o której nigdy nie słyszałem. Zajrzałem na GameRankings, sprawdziłem oceny wystawione temu tytułowi przez graczy na kilku portalach, obejrzałem krótki film prezentujący rozgrywkę i już wiedziałem, że Calam znalazł mi prezent urodzinowy i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. To było miesiąc temu.

Na jednym z polskich portalów aukcyjnych nieznany mi wcześniej jrpg był dostępny od ręki, ale dopłaciłem 20zł i sprowadziłem sobie wersję kolekcjonerską ze Stanów. Na całe szczęście gra zdążyła przyjść przed moimi urodzinami.

Co to wszystko ma wspólnego z Personą 5? LoH: ToCS to produkcja, która czerpie garściami z najbardziej znanej serii Atlusa. Różni je zaś jeden ważny szczegół. W tytuł Nihon Falcom można przynajmniej zagrać. 

Fabuła Trails of Cold Steel nie zaczyna się zbyt dobrze. Uważam, że została przedstawiona w zły sposób. Gracz zostaje rzucony w wir wydarzeń. Jego celem jest zniszczenie dwóch potężnych dział. Gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego, czyli wystrzału, ktoś się wydziera a my cofamy się o pięć miesięcy wstecz i dopiero w tym momencie zaczyna się prawdziwa gra.

Nie wiem po co autorzy rzucili mnie na głęboką wodę bez wyjaśnienia podstawowych kwestii dotyczących tła politycznego całej historii oraz bez wyjaśnienia podstaw turowego systemu walki, na którym oparto tą japońską produkcję, ale jakoś to przeżyłem. Osobiście wyrzuciłbym to niepotrzebne wprowadzenie i zaczął grę od podstaw.

W LoH:ToCS wcielamy się w niejakiego Reana Schwarzera, który przybywa do Tristy. Znajduje się tam Akademia Wojskowa Thorsa. Normalnie zostałby przydzielony do jednej z pięciu klas. Dwie pierwsze są zarezerwowane dla dobrze urodzonych. Do trzech kolejnych trafiają uczniowie wywodzący się z nizin społecznych. Jednak, gdyby wszystko było jak stanowi zwyczaj, to nie byłoby gry.

On i reszta głównych bohaterów trafia do Klasy VII. Dlaczego nie do szóstej nie wie nikt. Może tak jest fajniej? Kogo to obchodzi? Może scenarzyści zastosowali ten zabieg, żeby LoH:ToCS kojarzył mi się od pierwszych godzin z Valkyria Chronicles, w której pierwsze skrzypce grali członkowie Oddziału Siódmego?

Czemu powstała taka klasa? Może po prostu powszechnie wiadomą rzeczą jest fakt, że do konfliktów zbrojnych najlepiej nadają się licealiści i licealistki w kusych spódniczkach? Zupełnie jak to, że najlepszym ratownikiem medycznym jest pirat drogowy rozjeżdżający kilkanaście osób w drodze do jednego rannego, najlepszym bogiem wojny jest kozak, który zadowala dwie dziwki w dziesięć sekund a najlepszym skrytobójcą jest człowiek, który morduje bez skrupułów dwudziestu strażników na gęsto zaludnionej ulicy, po czym siada na ławkę lub składa ręce w modlitewnym geście i nikt nie wie, że to on.

Zresztą co ja was o życiu będę uczył. Jeśli o tym nie wiecie, to przestańcie grać w gry dla dzieci, wyjdźcie w końcu z domu i nauczcie się czegoś pożytecznego o życiu.

Mało znany japoński rpg nie porywa graficznie, ale zajmie czas gracza nie tylko wątkiem głównym. W LoH:ToCS gracz może spoufalać się z innymi członkami Klasy VII, łowić ryby, wykonywać drobne przysługi, chodzić na zakupy, odwiedzić okoliczny basen, boisko, stadninę dla koni lub zapisać się do jakiegoś klubu. Ciekawe czy jest klub, którego celem jest wychowanie seksualne z zajęciami praktycznymi? Miałbym tam stuprocentową frekwencję, bo to szkoła praktycznie bez pasztetów i bez desek (nie każda deska to pasztet).

W skrócie, jest tu praktycznie wszystko to, z czego słynie seria Persona. Co prawda nie strzelamy sobie w głowę, aby wyzwolić ukrywającą się w nas moc, ale wisiorki na kule (orbments) dają radę. Musimy tylko znaleźć odpowiedni kwarc, użyć go i dzięki temu zdobędziemy nowe zdolności bojowe. Kwarc możemy rozwijać, więc ktoś kto miał kiedyś do czynienia z materiami w Final Fantasy VII powinien być usatysfakcjonowany. Nawet muzyka w grze jest łudząco podobna do serii Atlusa.

Gram dopiero kilka godzin, ale już widzę, że to tytuł dla mnie. Mam nadzieję, że nie rzucę go w kąt po 15-20 godzinach. Zbyt mocno ciekawią mnie relacje między uczniami klasy, do której uczęszczam. Dobrze, że tu nie ma tak, że wszyscy się lubią. Ktoś ukrywa swoją prawdziwą tożsamość, ktoś inny jest kujonem. Inny uczeń pochodząący z wyższych sfer, patrzy na biedaków z góry. Znajdzie się nawet biedak, który będzie szydził ze szlachetnie urodzonych, którym wydaje się, że ze względu na ich status społeczny należy im się więcej niż innym.


Chrono Trigger (PSone, Squaresoft, 2001r.)

Ciężko mi uwierzyć, że powtarza się sytuacja sprzed roku, gdy w okolicach urodzin, gdy grałem pierwszy raz w Steins;Gate, wiedziałem, że nic nie spodoba mi się bardziej od tej gry, pomimo tego, że do końca 2015r. było jeszcze pięć miesięcy.

Teraz jestem w identycznej sytuacji. Co więcej, po spędzeniu ponad trzydziestu godzin z kolejnym klasykiem Squaresoftu, wiem już, że w końcu czuję się tak jak w 2013r., gdy pierwszy raz w życiu przechodziłem Xenoblade Chronicles, Vagrant Story i Chrono Cross, gram w kolejne kwadratowe arcydzieło i jrpga z najwyższej półki. Musiałem skończyć w międzyczasie ponad sto gier, by poczuć ponownie te wspaniałe emocje.

Już teraz wiem na czym polega magia tej gry. W czasach, gdy Pokemony są produkowane taśmowo, Namcco i Gust wcale nie chcą być gorsze, więc sypią Tales'ami i Atelierami co roku a From Software każdą swoją kolejną grę opiera na jednym i tym samym schemacie z Demon's Souls, ja gram w grę z pikselami sprzed dwudziestu jeden lat i coraz bardziej dociera do mnie słuszność mojego wyboru. Jak robi się coś często, to zabija się wyjątkowość. Niektórym się wydaje, że do jrpga wystarczy wrzucić kolejną roznegliżowaną pannę, dodać trochę fanserwisu albo zmusić gracza do szukania fabuły poza grą i wszystko będzie w porządku. 

Chrono Trigger uzmysłowił mi, że nie tędy droga. Nawet za dwadzieścia lat gracze będą o nim mówić, że to jrpg wszech czasów. Archaiczna grafika tego nie zmieni. Do CT nie ma osiemnastogigowych patchy, ani złodziejskich dlc. Scenariusz z początku wydawał mi się banalny. Przecież to kolejna gra o ratowaniu świata, tyle, że z podróżami w czasie w jej epicentrum.

Wszystko zmieniło się, gdy poznałem historię Żaby. Nie będę ukrywał. Płakałem.

Ludzie mają mylne wyobrażenie o bohaterstwie. Wydaje się im, że mężne czyny są zarezerwowane tylko dla przystojnych i pięknych ludzi. Tymczasem Chrono Trigger drwi z tego nieprawdziwego przeświadczenia.

Był sobie dzielny rycerz. Zwał się Cyrus. Mieszkańcy królestwa, którego bronił byli weń wpatrzeni jak w święty obrazek. Król i królowa powierzyli mu obrone swojego państwa. Z kimś takim nie mogli przecież polec w wojnie z armią potężnego czarodzieja, Magusa. Musicie wiedzieć, że ów bohater miał przyjaciela, który zwał się Glenn. Nie był nikim wyjątkowym, ale Cyrus w niego wierzył. Zaproponował mu zapisanie się do wojska, co było dla niepozornego młodzieńca dosyć dziwne, bo jak niby ktoś tak bojaźliwy jak on miałby bronić słabych i nieporadnych przed siłami zagraźającymi jego ojczyźnie?

Nikt w królestwie nie wiedział co stało się później z wielkim bohaterem. O Glennie nikt nigdy nie słyszał. Prawdę znała tylko jedna osoba, jedna niepozorna żaba.

Doszło do niechybnej konfrontacji Cyrusa z jego nemesis, Magusem. Stawką tego pojedynku miała być przyszłość Królestwa Guardii. Cyrus dzierżył w dłoniach niezwykle potężny miecz, Masamune. Był to jedyny oręż, który mógł wyrządzić krzywdę potężnemu magowi. Ten jednak nie dopuszczał do siebie myśli o porażce. Za pomocą swoich czarów wytrącił Masamune z rąk wielkiego bohatera. To był koniec. Ostatnimi słowami, które usłyszał Glenn od swojego kompana była prośba, aby ratował się ucieczką. Była ona daremna, gdyż koszmarna scena śmierci najlepszego przyjaciela całkowicie go sparaliżowała strachem, a poza tym, Magus wcale nie miał ochoty mu tej ucieczki ułatwiać. Glenn był o krok od śmierci, gdy potężny czarodziej postanowił z niego zadrwić. Zamienił go w niegroźną żabę, aby żył do końca życia z przeświadczeniem jaki jest bezużyteczny.

I to był największy błąd w życiu zadufanego w sobie maga.

Czasem, by obudzić w kimś bohaterstwo trzeba mu dać do tego jakiś powód. Glenn próbował uciekać przed swoim przeznaczeniem przez kolejne dziesięć lat swojego życia. Nikomu nie wyjawił tego, co widział na własne oczy. Chciał wyrzucić Medal Bohatera, który nosił Cyrus, jednak co może wskórać jedna żaba, gdy tryby czasu zaczęły się obracać? Zniszczony Masamune miał już nigdy nie zostać skierowany ostrzem w stronę podłego maga. Jednak Crono i jego kompania dokonali niemożliwego. Przeszli zwycięsko test dwóch duchów stanowiących jedność, Masa i Mune, znaleźli w innej epoce kowala, który poskładał miecz do kupy. Odzyskali nawet Medal Bohatera.

Wtedy Glenn był w potrzasku. Jedyną osobą, która nie pozwalała mu zostać bohaterem był on sam. Nie było jednak czasu na rozdrapywanie starych ran. Bohaterstwo to odwaga, by nosić na własnych barkach marzenia i nadzieje, jakie wiążą z Tobą Twoi najbliżsi. A gdy ich zabraknie, to jedyne co możesz zrobić, to urzeczywistnić te marzenia.

Chciałem kiedyś zagrać w rpga w świecie Dragon Balla. Po ograniu Dragon Quest VIII bardziej interesował mnie kolejny Dragon Quest, pod warunkiem, że byłaby to gra przenzaczona dla jednego gracza i bez żadnego abonamentu. Teraz, gdy gram w Chrono Triggera zupełnie zapomniałem o tym, czego wcześniej chciałem i jakoś niespecjalnie mi to przeszkadza.


Nie potrafię teraz skupić się na długo na innych grach. Nawet, gdy włączę coś innego, to pogram w to z pół godziny lub godzinę i znów ciągnie mnie do produkcji, z której czerpał później i Final Fantasy VII, i Final Fantasy XII, i Skies of Arcadia, czyli jedne z najlepszych gier mojego życia.

Lavos (w wolnym tłumaczeniu Wielki Ogień), obca istota, która przybyła na planetę 65 milinów lat temu, wysysa z niej stopniowo życie. Nie da się nie odnieść wrażenia, że wszystkie reaktory mako z FFVII robiące dokładnie to samo są jedynie nieorganicznym odpowiednikiem głównego antagonisty Chrono Triggera. I tyle mamy z wyjątkowości i niepowtarzalności w Siódemce.

Nie dowiecie się jednak tego od ludzi, którzy zaczęli swoją przygodę z jrpgami od FFVII, uznali jego boskość i porzucili ten gatunek dwadzieścia lat temu. Nie oczekujmy zbyt wiele od osób, które sięgnęły po FFVII, tylko dlatego, że Squaresoft postarał się o odpowiednią promocję i uczynił FFVII jrpgiem, który znalazł największą liczbę nabywców na konsolach stacjonarnych w historii.

Chrono Trigger nie miał tyle szczęścia. Nie dość, że pojawił się na SNESie w 1995r., rok po premierze PlayStation i Saturna, czyli w okresie, gdy gracze byli bardziej ciekawi ówczesnej rewolucji trójwymiarowej na konsolach stacjonarnych, którą Nintendo ewidentnie przespało (premiera Nintendo 64 miała miejsce dopiero w 1996r.), to do Europy trafił dopiero kilkanaście lat po ogólnoświatowej premierze, w wersji na DSa.

Doprawdy nie wiem, czemu ludzie dziwią się faktem upadku Squaresoftu, który nie dbał o wydawanie swoich najlepszych gier w historii na naszym kontynencie. Nic dziwnego, że kontynuacja CT, Radical Dreamers, nie opuściła nigdy granic Japonii a Chrono Cross, nawet teraz, piętnaście lat po swojej premierze wciąż nie został u nas oficjalnie wydany.

Jest to modelowy przykład tego jak robić wszystko, aby nie zaszczepić u graczy świadomości nowej marki.

Ciekawe jakby to wszystko się potoczyło, gdyby Chrono Tigger nazywał się Final Fantasy VII? Ludzie garną do tego co jest znane, dlatego te dwa wyrazy, Final Fantasy, kojarzą nawet gracze, którzy w życiu nie skończyli żadnej gry z gatunku jrpg. Spytajcie kogoś, jeśli nie wierzycie.

Nikt nie ma czasu na poszukiwanie czegoś nowego. Lepiej trzymać się sprawdzonych rozwiązań.

Zresztą muzyka Nobuo Uematsu z CT przypomina tą z Final Fantasy VII lub Final Fantasy VIII. Wystarczy posłuchać motywu bitewnego ze starć z bossami lub muzyki, którą usłyszymy zaraz po wyjściu Crono z jego własnego domu na początku gry (Peaceful Days na Playliście).

Co ma wspólnego CT z SoA i FFXII? Ma z nimi więcej wspólnego niż myślałem. Gdy zobaczyłem pierwszy raz zawieszone w powietrzu królestwo Zael wszystko nabrało sensu w mgnieniu oka.

Cała koncepcja lądów Arcadii i Podniebne Miasto Bhujerba z FFXII to właściwie kopia pomysłu z Chrono Triggera, którego historia z każdą kolejną godziną rośnie w moich oczach.

Z początku drwiłem z tego, że 12000 lat przed Chrystusem istnieje cywilizacja bardziej zaawansowana niż ta w 1000r., ale gdy poznałem fundament tego zaawansowania technologicznego, to przestałem się śmiać.

Lavos to organizm pasożytniczy obdarzony wielką mocą, mocą tak ogromną, że potrafi doprowadzić do największych przełomów technologicznych w historii, ale potrafi też zaślepić żądzą władzy każdego, nawet najbardziej szlachetnego człowieka.

Któż z nas nie chciał by być nieśmiertelny? Co byście poświęcili, aby zdobyć nieśmiertelność? Jeśli w rachubę wchodziłoby wyrzucenie z życia ludzi mających dla Was zawsze czas, służących Wam dobrą radą lub wykorzystywanie własnych dzieci, to czy za cenę zdobycia nieśmiertelności potrafilibyście zabić dobro we własnym sercu?

Ja pewnie poświęciłbym najbliższych chociażby z ciekawości a potem byłbym zmuszony żyć z wyrzutami sumienia do końca swych dni. 

A nawet jeśli nie chcielibyście takiego życia, to i tak czeka Was śmierć z rąk istoty, która potrafi zniszczyć każdego kto się jej sprzeciwi, choć śmierć to wcale nie takie złe rozwiązanie w sytuacji, gdy czas w jednej chwili zabiera Ci wszystko, rzucając Cię w swoje odmęty. Nie wiem czy jest coś gorszego niż utrata na zawsze swojego dotychczasowego poukładanego życia?


Dziś blog jest wcześniej, bo dzisiaj są moje urodziny. Dla gracza nie ma piękniejszego prezentu niż gra, która już przez ponad dwadzieścia lat opiera się upływowi czasu. Wychodzi na to, że do stworzenia głębokiej, poruszającej i zmuszającej do przemyśleń historii nie jest potrzebna ani trójwymiarowa grafika, ani żadne trofea, ani wysoka rozdzielczość. Trzeba do tego jedynie ludzi z kwadratową duszą. Nic więcej.

Oceń bloga:
37

Czy Perez powinien dać jakiś prezent Kwadratowi?

Nigdy w życiu
64%
No jasne, że tak. Najlepiej niech mu da bana na pół roku, ze dwa ostrzeżenia i każe mu biegać na golasa po zaludnionym deptaku
64%
Pokaż wyniki Głosów: 64

Komentarze (96)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper