Kaijū #7 - Ghidorah: Trójgłowy potwór (1964)
Wielkie starcie potworów, z którymi zdążyliśmy się już dobrze zapoznać, jak można to spieprzyć? Okazuje się, że można.
Ghidorah - Trójgłowy potwór
(1964) reż. Ishirô Honda
Wszystkie recenzowane przeze mnie do tej pory filmy z gatunku kaijū-eiga spotykają się właśnie tutaj. Po latach wraca Rodan, po krótkiej przerwie wracają Mothra i Godzilla. Tym razem jednoczą siły, aby pokonać wroga potężniejszego niż kiedykolwiek – trójgłowego potwora z kosmosu, Ghidorah! Hell yeah! W teorii brzmi fantastycznie, prawda? Wielkie starcie potworów, z którymi zdążyliśmy się już dobrze zapoznać, jak można to spieprzyć? Okazuje się, że można.
Ton tego filmu jest raczej poważny. Pojawiają się drobne żarciki tu i ówdzie, ale są to raczej upstrzenia i starają się wpasować w tę poważną nutę.
Otrzymujemy historię o księżniczce wyimaginowanego kraju. I na tę księżniczkę oczywiście polują źli spiskowcy-zamachowcy. Gdy już myślą, że im się udało, księżniczka doznaje olśnienia z kosmosu i w porę ucieka, by potem stać się zwichrowanym prorokiem krzyczącym na ulicy. Czujecie już klimat? Już zaczynacie łapać co poszło nie tak? Brzmi to jak fabuła filmu dla dzieciaków, a nie bardziej poważnego filmu z przesłaniem. I tu ten ton zaczyna bardzo silnie kolidować z wydarzeniami, które oglądamy.
Fabuła, jaka by nie była, nie jest aż taka tragiczna i ogląda się ją z umiarkowanym zainteresowaniem. Ciężko jednak powiedzieć czy to zainteresowanie wynikało bardziej z rozbawienia naiwnością scenariusza czy rzeczywiście zbudowanym napięciem. Chyba z obu po trosze.
Poprzednie filmy z serii zdawały się budować to napięcie wokół pojawienia się lub walki potworów. Tu już na starcie otrzymujemy krótkie wstawki walk, jakieś urywki pokazujące tylko fragment ekranu. Z jednej strony, nastraja to odpowiednio do oglądania tego typu filmu, z drugiej, psuje jakiekolwiek oczekiwanie na najbardziej smakowite kąski. To tak, jakby ktoś zaserwował nam kawałek deseru, a potem kazał zjeść kilo wątróbki zanim dostaniemy resztę. Przypomina mi się też gra Castlevania: Symphony of the Night, w której na starcie otrzymujemy dobry ekwipunek, czujemy moc, zdążymy się nią trochę pobawić, a potem wszystko w jednym momencie zostaje zabrane i – drogi graczu – zbieraj i umacniaj się teraz, żeby nie być leszczem i w ogóle przeżyć. To dręczenie widza, który ma prawo poczuć irytację.
Kolejna rzecz – dlaczego jedna z bohaterek jest księżniczką nieistniejącego kraju? Czego bali się autorzy scenariusza? Naprawdę nie można było wstawić czegoś, co byłoby nieco bliższe prawdy? Nie jest to odosobniony przypadek, podobnie było w "Motrze". Tam także pojawił się sąsiedni, zmyślony kraj, do którego uciekał antybohater. Jeżeli widz ma się zaangażować, musi choć trochę uwierzyć w świat przedstawiony, a takie bezsensowne oddalanie się od jakiegokolwiek realizmu wcale w tym nie pomaga.
A pamiętacie śpiewające wróżki z „Motry” i z „Godzilla kontra Mothra”? Wracają, by znów nam pośpiewać. W „Motrze” były porwane przez jakże złego dorobkiewicza, który za grubą kasę kazał im występować przed ludźmi i śpiewać. Było to jednym z głównych motywów filmu. A tutaj? Tu same przybywają do ludzi, same występują w publicznej telewizji i robią to z ochotą. Jednym ruchem przekreślono cały sens wszystkich wydarzeń, które widzieliśmy w „Motrze”. Świetne posunięcie, gratuluję.
Gdy pisałem, że księżniczka doznaje olśnienia z kosmosu, zapewne przyjęliście to jako wyolbrzymienie, może żart. Niestety, ona naprawdę, literalnie, doznaje olśnienia z kosmosu. Wygląda przez okno samolotu, na jej oczy pada dziwny blask, który ją ostrzega przed zagrożeniem. I to odmienia całkowicie jej zachowanie. Od teraz księżniczka chodzi niczym zombie, wgapia się w ściany rozmawiając z innymi, mówi jak robot i podaje się za … no właśnie, za kogo?
Polskie napisy, które miałem do tego filmu mówiły o mieszkance Jowisza. Angielskie, które miałem, wspominały o Wenus. Z kolei na Filmwebie, jak i z innych recenzji wynika, że chodziło o Marsjankę. Miałem uwierzyć w wersję o Wenus i wytoczyć argument bardzo nieprzyjaznego środowiska tej planety, ale w związku z powyższym nie za bardzo mogę cokolwiek powiedzieć. Jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć się lepiej języka japońskiego i dociec u źródła.
Jeżeli obcy rzeczywiście tak się zachowują, to trzeba ich uznać za wyjątkowo aspołeczne istoty. Jednego im jednak zazdroszczę – potrafią czytać w ciemnościach. Do czego nam ta wiedza w filmie jest potrzebna? Absolutnie do niczego, ale książkomaniacy czytoholicy mają czego pozazdrościć, a postaci kreowane przez fanów fantasy mogą śmielej umieszczać swoje kupry w najciemniejszym kącie karczmy i czytać tam swoje książki zakrywając się kapturem Aragorna. Pochodzą z Jowisza / Wenus / Marsa (niepotrzebne skreślić) i mogą.
Zatem jesteśmy w momencie, w którym nasza księżniczka-kosmitka zostaje prorokiem. To wciąż początek filmu, chciałbym zauważyć. Jak byście potraktowali kogoś, kto publicznie krzyczy o końcu świata? Jak każdego innego idiotę, który w ostatnim czasie to robił – albo nienormalny albo szuka rozgłosu tanim kosztem albo ma w tym jakiś interes (może książkę napisał i chce sprzedaż podbić).
A gdyby ten ktoś wspominał o strasznych potworach? Cóż, stałoby się jasne, że to ktoś nienormalny. Zawiązać rękawy i wyjąć klamki. Musimy jednak pamiętać, że w tym świecie potwory istnieją – Godzilla niszczyła już Tokio, Osakę, Nagoyę i Yokkaichi. Przeżyli najazd Mothry i Rodana. Ba! Zapewne w rozkładzie jazdy pociągów mają już takie najazdy uwzględnione! Zatem traktują prorokinię coraz bardziej poważnie. Rozgłos ten i traktowanie wariatki serio jest kolejnym elementem, który oddala nas od realizmu i „wczuwki”, choć do świata przedstawionego może pasować i nawet da się to zjawisko wytłumaczyć.
Dostajemy też jakąś dziwną scenkę ze specjalistą ds. UFO, który w dość dziwny sposób próbuje wyjaśnić pewne wydarzenie. I ciężko mi ocenić – czy to żart czy to na poważnie. O ile w „King Kong kontra Godzilla” sprawa była jasna, wszystko było w tonie komediowym i podporządkowane dobrej zabawie konwencją. Tutaj jednak wydarzenia potrafią być na tyle odrealnione, idiotyczne i opowiedziane z taką powagą, że ciężko rozróżnić żart od rzeczywistego wyjaśniania tego, co się wydarzyło. Nie zmienia to oczywiście faktu, że pod nosem się uśmiechamy.
Troszkę głębiej w fabule filmu wątek kosmitów staje się nawet interesujący i widać, że ma duży potencjał. Wielka szkoda, że go nie wykorzystano należycie, moglibyśmy dostać naprawdę ciekawe back-story. I szkoda, że tak późno cokolwiek nabiera sensu – choć też nie do końca wewnętrznie spójnego. Bardzo słabo też jest rozwinięty wątek miłosny, który sprawia wrażenie dopisanego na siłę (ale wciąż lepiej niż w „Godzilla kontratakuje”)(JAK?).
A co z naszym daniem głównym, mięskiem, czyli z potworami i ich pojedynkiem? To zależy czego oczekujecie. Ja po obejrzeniu kilku fajnych filmów z gatunku nastawiony byłem bardzo pozytywnie. Trzy znane potwory kontra jeden potężny? Brzmi prawie jak wyjęte z Dragon Ball Z. Przy takim nastawieniu mocno się zawiodłem.
Jeżeli jednak liczycie na idiotyzm i najgorsze jak do tej pory efekty, to zapraszam wszystkich was. Można się z tego pośmiać, ale będzie to śmiech przez łzy, bo wszystko to wydaje się być zagrane w pełni na poważnie. Wydaje się, że targetem tym razem był raczej młodszy widz, w granicy lat 6-10.
Nie chciałem tego pisać, ale nie mogę przed wami ukrywać prawdy, trzeba ujawnić to i to z grubej rury. Godzilla wygląda w tym filmie, jak Oskar z Ulicy Sezamkowej. I zachowuje się podobnie. Widać, że świetny kostium mocno musiał ucierpieć po podpaleniu i ogólnym zdewastowaniu go w filmie „Godzilla kontra Mothra” (zapewne to było przyczyną tych „latających warg”). Tutaj nasz ulubiony potwór dobrze wygląda tylko w jednej scenie – w scenie pojawienia się, wyłonienia z morza. Ta jedna scena jest naprawdę fajna, efektowna i warto ten fragment sobie zobaczyć.
A zachowanie potworów? Cóż, delikatnie mówiąc pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze spotkanie Godzilli z Rodanem wygląda tak: Godzilla niszczy miasto, przelatuje Rodan, Godzilla patrzy się na niego z wściekłością. Tyle. Żadnej walki, nic, dalej oglądamy dłuższy fragment fabularny. A walka oczywiście następuje, ale dużo później. Na początku polega głównie na dziobaniu Godzilli w głowę i drobnych zapasach, by wkrótce przerodzić się w … mecz siatkówki. Tak, dobrze słyszycie, Godzilla i Rodan zaczynają grać jakimś głazem w siatkówkę.
A Mothra? Pojawia się tylko jedna, w postaci larwalnej (nie liczcie na to, że zamieni się w ćmotyla), co już samo w sobie godzi we wszystkich, którym podobała się „Godzilla kontra Mothra”. Larwa wygląda dobrze, ale jak się zachowuje? Do muzyki wyśpiewywanej przez wróżki tańczy (!), a gdy nadchodzi zagrożenie w postaci Ghidory, pertraktuje z Godzillą i Rodanem połączenie sił. Tak, potwory ze sobą rozmawiają. Nie ludzkim głosem, oczywiście, ale dostajemy tłumaczenie od wróżek. Czy to są te same potwory, które miały budzić przerażenie w poprzednich filmach? Czy ja oglądam kolejny film z serii o Godzilli czy jakiś wczesny i mało znany odcinek „Muppet Show”? Ogromne stwory pertraktują, droczą się, śmieją z cudzego nieszczęścia (!) i ostatecznie walczą z Ghidorą.
A jak nasza gwiazda, potwór tytułowy, czyli Ghidorah? Jest to jedyny ciekawy punkt w całym filmie. Ma interesującą historię, dobrze zbudowano wokół niego napięcie, a sam potwór wygląda i porusza się naprawdę fajnie. Zniszczenie sieje konkretne. Jedyne, do czego muszę się przyczepić, to dźwięk. Każdemu pojawieniu się Ghidory towarzyszy wydawany przez nią potworny dźwięk, który ranił me uszy w trakcie seansu.
Wybaczcie, ale muszę wam zdradzić zakończenie tego wielkiego pojedynku. Nie będzie to nawet zbyt wielki spoiler, po prostu przeogromna wada filmu, którą wyciągnąć na światło dzienne po prostu trzeba, przemilczeć nie wolno, a poznanie go w niczym nie zepsuje wam radości płynącej z oglądania filmu.
Ghidorah, potężny potwór, wobec którego armia nie widzi sensu nawet atakowania go bombą atomową, zaatakowany zostaje przez 3 potwory – Godzillę, Mothrę i Rodana. Wojsko zresztą ogólnie zrozumiało już, że wysyłanie ludzi na pewną śmierć w walce z tymi potworami nie ma większego sensu. I jak odbywa się walka? Godzilla rzuca kamieniami (nie używa nawet swojego gorącego oddechu!), Rodan macha skrzydłami i dziobie, a Mothra wciąż w postaci larwalnej gryzie w ogon i sika lepką spermą. I tak lekko poturbowany i pogoniony Ghidorah odlatuje. Tyle. Odlatuje, po prostu. I wszyscy, włącznie z obserwującymi to ludźmi, uznają to za wielkie zwycięstwo. Nikomu nie przychodzi do głowy, że potwór odleciał, ale w każdej chwili może wrócić. Choćby jutro. Dlaczego uznają to za jakiekolwiek zwycięstwo? I jakim cudem ten potężny Ghidorah miał się poczuć poraniony przez obrzucanie go kamieniami i pogryzienie? Hej, nie zrzucamy na niego bomby atomowej, nie ma to sensu. Ale sens będzie miało zapewne zbudowanie katapulty z ogromnymi kamieniami, w końcu siłą rażenia będzie to porównywalne z atakami Godzilli, które potwora odgoniły. Genialne!
Zatem jak ostatecznie film ocenić można po tych wszystkich gorzkich słowach? Cóż, w oglądaniu tego specyficznego odcinka Ulicy Sezamkowej jest też jakaś przyjemność i zabawa. Tego samego gatunku perwersyjny fun, co przy „Przybyszu z kosmosu” czy przy „Szponie”, które z natury poważne w swym tonie, bawiły. Jeżeli lubicie mizerię, fragmentarycznie może wam zasmakować „Ghidorah”. W przeciwnym wypadku odejmijcie od oceny końcowej jedno oczko.
Ocena: 3/10