Kaijū #8 - Inwazja potworów (1965)

BLOG
2639V
Kaijū #8 - Inwazja potworów (1965)
Slesz | 18.10.2015, 09:41
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
„- Chyba będziemy musieli użyć broni jądrowej.
- A może po prostu się pomodlimy?
- A co nam da modlitwa?
- Przynajmniej zbawi nasze dusze.”

Inwazja potworów
(1965) reż. Ishirô Honda

Zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele filmów z gatunku pomijam i chciałem tylko powiedzieć, że mnie to boli. Jednak jeżeli miałbym sięgać głębiej, mógłbym tak sobie sięgać w nieskończoność. Jest multum filmów Ishirô Hondy, które pominąłem. Logicznie patrząc, skoro przerobiliśmy Rodana i Mothrę, dlaczego przed obejrzeniem „King Kong kontra Godzilla” nie omówiłem „King Kong” albo „The Son of Kong” z 1933. Wiedzieliście, że oprócz tych dwóch w 1933 wyszedł jeszcze jeden „King Kong”, japoński? Tego też nie widziałem. I zapewne nigdy go nie zobaczę ani ja, ani nikt inny, film zaginął w mrokach dziejów, podobnie jak "King Kong appears in Edo" z 1938 roku. Pominąłem także wspomniany już wcześniej przeze mnie „Furankenshutain tai chitei kaijû Baragon”, a teraz pomijam także „Pojedynek potworów”. Wszystkie te filmy są ze sobą ściśle powiązane, być może kiedyś jeszcze przyjdzie na nie czas. Tak wiele filmów do obejrzenia, ogrom materiału czasem mnie przeraża, ale jednocześnie intryguje.

Dziś zajmiemy się filmem znanym u nas jako „Inwazja potworów”. To jednak dość kreatywne podejście do tłumaczenia, bo w oryginale mieliśmy „Kaijū Daisensō” (Wielka wojna potworów), „Invasion of Astro-Monster” albo po prostu „Monster Zero”. Choć do kreatywnego polskiego tytułu można dołożyć ciekawą interpretację, drugie znaczenie, to i tak lepszy wydaje mi się tytuł „Monster Zero”. Buduje napięcie przed zobaczeniem tegoż potwora.
 

Plakat z zaginionego,
japońskiego "King Kong Appears in Edo" z 1938
Fotos z zaginionego,
japońskiego King Konga z 1933


Ja wam napięcia nie będę budował, to się nie godzi. Monster Zero to nikt inny, jak King Ghidorah. Okazuje się, że po poprzednim filmie Ghidorah uciekł w kosmos. Tam przez jakiś czas niszczył obcą cywilizację, która ukryła się pod powierzchnią. Cywilizacja ta zwykła wszystko numerować (oni już mają erę cyfrową), zatem Ghidorah to potwór zero, Godzilla i Rodan mają numery 01 i 02. Nawet plany, które snują mają ponumerowane (i nie, jakoś żaden nie ma tu numeru 9). A wszystko to dzieje się w roku 196X. Film powstał w 1965, zatem akcja posuwa się w przyszłość raptem o kilka lat. Wiele się wydarzyło przez te wszystkie lata. Ludzkość nie tylko wylądowała na księżycu, ale urządza ekspedycje daleko w kosmos, za orbitę Jowisza, na planetę X. To nowo odnaleziona planeta. Dlaczego nie zauważono jej wcześniej? Cóż, była bardzo ciemna, ciężko ją było przez teleskop dojrzeć. Jeżeli była ciemna, to najwidoczniej już nie jest, dla mnie wygląda na niezwykle kolorową. Może tylko tymczasowo siedziała w ciemnym kącie karczmy. Obok Aragorna. Sama podróż kosmiczna do Jowisza zajęłaby wówczas blisko 2 lata, ale w filmie nijak nie jest to odczuwalne. Mamy wrażenie, jakby kosmonauci wybrali się na wycieczkę rowerem zamiast w podróż międzyplanetarną. Poza tym jak często zaraz po odkryciu nowej planety szykuje się ekspedycję?

Już się czepiam, a nawet nie zacząłem jeszcze dobrze omawiać filmu. Niestety, jest się do czego przyczepić. Jakąkolwiek logikę traktuje się tutaj bardzo luźno i jako widzowie musimy przymknąć na to oko. Gdy to nam się uda, można się przy tym filmie dobrze bawić. Miałem momenty, w których zaciekawiły mnie losy bohaterów, wątek miłosny, zawiązanie i rozwiązanie akcji. Szczególną w tym rolę miał aktor Nick Adams.
 

Oglądałem wersję japońską, gdzie rola Nicka była dość jawnie zdubbingowana po japońsku. Kwestie wypowiadane kłóciły mi się z ruchem ust, wolałbym chyba w to miejsce oryginalny głos z napisami (co było stosowane wcześniej w filmach z tej serii). Nawiasem mówiąc, rola ta była jedną z ostatnich ról Nicka Adamsa, który 3 lata później zmarł w wyniku przedawkowania leków. Znał osobiście Jamesa Deana i Elvisa Presleya. Coś nie pozwala mi wierzyć w oficjalną wersję prostego „przedawkowania”.
 

Chcę mieć taki zegar!

Był to burzliwy okres, w którym wciąż silne wrażenie sprawiały filmy o podboju kosmosu. Odnoszę wrażenie, że cała fabuła była tutaj podyktowana chęcią szybkiego nabicia kasy na zmiksowaniu Godzilli, Rodana, Ghidory w kosmicznym sosie. Oryginalnie miała powrócić także Mothra, ale budżet okazał się nieco zbyt skromny. Potwory są tutaj tylko narzędziem, niemal dodatkiem do fabuły. A ta skupiona jest dość mocno na kontaktach ludzko-nieludzkich.

No właśnie, kosmici wyglądają jak Japończycy przebrani za „LaForge’a” ze Star Treka (choć na zbliżeniach czasem bardziej przypominali mi Zorro, innym razem budzili skojarzenia z przybyszami z Matplanety). I mówią po japońsku. No dobra, widziałem japońską wersję, z której nie wycięto scen rozmów kosmitów w ich rodzimym języku, zatem mam świadomość, że to nie do końca słuszne oskarżenie. Co nie zmienia faktu, że w większości scen, w których rozmawiają między sobą, wciąż mówią po japońsku. Obcy z „Ghidory” mieli nieco więcej sensu, bo tylko ich świadomość żyła w ludziach od dawna i czasem się budziła, zatem byli zasymilowani z ludźmi dość mocno. Tutaj to po prostu obca rasa. Zaryzykuję stwierdzenie, że bardziej obce rasy możemy spotkać na Ziemi.
 


W trakcie oglądania filmu starałem się sporządzać krótkie uwagi odnośnie tego co widzę. Tak, notatki robiłem. I muszę się przyznać, że jest ich sporo, z czego ogromna część to zauważone i dość istotne dziury fabularne. Z jednej strony nie dają mi one zbyt wiele spokoju, z drugiej, na upartego część z nich da się wytłumaczyć. Jednak gdy widz musi ratować fabułę filmu oznacza to, że może ona sama obronić się nie potrafi? Dręczącą ponad wszelką miarę potrafi być ludzka głupota. Widzowi dość jasno daje się do zrozumienia, co może się wydarzyć, ale postaci zdają się tego nie zauważać. Nie chcę zbyt wiele zdradzać z fabuły, zatem wątek muszę uznać za zamknięty w tym akapicie, choć moje notatki próbują się za wszelką cenę wepchnąć w tym miejscu do tekstu.

Muzyka z pierwszej części „Godzilli” powraca tym razem w pełnej krasie – łącznie z tą wesolutką muzyczką, która towarzyszyła nam podczas oglądania wybuchających min głębinowych. Wracają także irytujące dźwięki Ghidory, na szczęście trwają już tak długo i nie ma ich tak wiele. Odnoszę wrażenie, że do tej części nie nagrano ani jednego nowego fragmentu melodii.

I zapewne mam rację. Lenistwo autorów miejscami bije po oczach. Możemy zaobserwować fragmenty z filmu „Rodan”, pomieszanie recyclingu innych materiałów filmowych z rzeczywistymi pojazdami (tzw. „stock footage”) oraz fragmenty, gdzie za czołgi i samochody robiły małe, niezbyt szczegółowe makietki. A szczytem absolutnym jest wykorzystanie jakichś rzeczywistych zdjęć i zmontowanie ich z nałożoną narracją. To film czy slide show? Troszkę pomieszanie, przypomina mi to grę „Plumbers don’t wear ties”. Dlaczego na tych zdjęciach nie ma pandy w gokarcie, nikt nie nosi maski kurczaka, a zdjęcia nie są pokazane do góry nogami?
 


Zatem pod względem realizacyjnym jest biednie, zgadza się? Nie zgadza się. Otóż to, film pod tym względem trzyma bardzo nierówny poziom. Z jednej strony mamy jawne rozleniwienie, z drugiej zaś piękne scenografie, świetne i efektowne oświetlenie, a makiety kręcone z oddali sprawiają wrażenie szczegółowych. W jednym momencie widzimy sznureczki, które poruszają makietą pojazdu kosmicznego, w innym świetnie i szczegółowo dopieszczone plenery obcej planety, a także wnętrza obcych budowli.
 


A jak sprawują się potwory? Cóż, odnoszę wrażenie, że absolutnie nic się nie zmieniło od poprzedniego filmu. Tym razem niestety nie ma efektownego wejścia Godzilli. Jest on wyciągnięty z wody w pozie embrionalnej, z podkulonym ogonem, do którego się przytula. Słodziak. Rodan wygląda nieco lepiej, a King Ghidorah wciąż robi bardzo pozytywne wrażenie. Nie podoba mi się to, że ze wszystkich potworów wciąż najgorzej wygląda Godzilla. To ten sam miks Oskara z Ulicy Sezamkowej z potworem ciasteczkowym. To jednak byłbym w stanie przełknąć, ale o pomstę do nieba woła jego zachowanie. I pomyśleć, że to film Hondy, który reżyseruje te filmy od pierwszej części. A w kostiumie wciąż trudzi się tu Haruo Nakajima, niezmiennie. I mimo to ten sam budzący grozę potwór tutaj… co robi? No spróbujcie tylko zgadnąć. Albo nie próbujcie, nie macie szans, powiem wam od razu. Udaje boksera. Nie ma co do tego wątpliwości, pokazana jest nawet bokserska praca nóg i kilka typowych uników. Ale to jest nic w porównaniu do tańca zwycięstwa, jaki odstawia na Planecie X. Po prostu niesamowite, spróbuję wam tutaj gdzieś wstawić odpowiedniego screena, ale on nie będzie w stanie oddać tych scen, to po prostu trzeba zobaczyć. Na przestrzeni całego filmu Godzilla porusza się wyjątkowo żywiołowo. Wolałem tego ociężałego potwora, który sprawiał wrażenie czołgu nie do zatrzymania.
 


A Ghidorah? Wygląda rewelacyjnie, ale odnośnie tej postaci popełniono ten sam błąd, który tak bardzo zabolał mnie w poprzednim filmie. Z tym, że tutaj popełniono go dwukrotnie. Naparzanie w wielkiego niszczycielskiego smoka kamieniami wciąż ma większą skuteczność niż potencjalny wybuch bomby atomowej, a Ghidorah ma chyba syndrom Gołoty. Rodan z kolei wygląda standardowo, ani źle, ani dobrze. Jest nawet moment, w którym na chwilę się zapala, choć troszkę mniej efektownie niż płonąca Godzilla z „Godzilla kontra Mothra”. A zakończenie? Zawodzi na maksa, nie liczcie na zbyt wiele. No, może poza motywem broni ostatecznej – trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. A myślałem, że „destruktor tlenu” był głupim pomysłem…
 


Poza tym dlaczego ludzkość wróciła do wysyłania wojska na potwory? Ostatnio już wiedzieli, że to nic nie da, a teraz nagle odjęło im rozumu (albo dodało poczucia desperacji). Przesłanie antyatomowe przejawia się w dwóch miejscach, ale brzmią one bardziej jak żart niż jak przesłanie.
„- Chyba będziemy musieli użyć broni jądrowej.
- A może po prostu się pomodlimy?
- A co nam da modlitwa?
- Przynajmniej zbawi nasze dusze.”


Mimo całego mego narzekania, finalnie jest to film lepszy od poprzednika. Fabuła ma dość przewidywalny, ale interesujący zwrot akcji, ma dobrze zagrany (choć płytki) wątek miłosny. A propos wątku miłosnego, wiedzieliście, że w kosmosie też mają śluby? Ciekawe jak wygląda ich obrządek i z jaką religią jest związany. A może wraz z kształtem ciała, skośnymi oczami i językiem, podobną do naszej mają także religię i kulturę? Niestety, widać ogromny pośpiech w jakim musieli być autorzy tego filmu. Wielka szkoda, temat i pomysł miał duży potencjał. A wyszło, jak zwykle. Zaśpiewajmy chórem „Nic się nie stałooo!”

Ocena: 3+/10

Oceń bloga:
5

Komentarze (6)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper