Piątkowa GROmada #279 - Nowy kolos ze starymi problemami, czyli recenzja Wolfenstein II: The New Colossus
Przedmiotem dzisiejszej opinii będzie odsłona jednej ze starszych serii gier wideo – przedstawiająca alternatywną rzeczywistość, gdy to państwa Osi wygrały i zaprowadziły nowy porządek. Przygotujmy więc narzędzia do sprzątania i wyruszmy zaprowadzić porządek w USA.
Witam was w ramach kolejnego odcinka Piątkowej GROmady, gdzie tym razem przybliżę Wolfenstein II: The New Colossus (Digital Deluxe Edition) w wersji na Windowsa. Jest to wyprodukowana przez ZeniMax Sweden (MachineGames) strzelanina z perspektywy pierwszej osoby do pewnego stopnia kontynuująca podejście poprzedniej głównej części cyklu: tylko kampania dla pojedynczego gracza, BJ jako protagonista z krwawymi narzędziami do sprzątania - niemniej jakieś nowości są. Sprawdźmy więc, czy te nowości wypadły serii na dobre i może odpowiemy sobie, dlaczego od dłuższego czasu z Wolfenstein dzieje się średnio. I to na tyle, że nawet nie uczczono 40 urodzin marki.
Nota: Ocena dotyczy wersji Deluxe, choć tytuł bloga wskazuje wyłącznie na podstawkę - kwestia limitu znaków w nazwie bloga. :)
Nota 2: Jak ktoś planuje ograć wszystkie nowe Wolfensteiny, polecam zacząć od The New Order. Nie ze względu na jego wyższą jakość, co przede wszystkim dość mocne powiązanie fabularne. Po ograniu Nowego Kolosa przejście Nowego Porządku straci sens.
Stary/nowy kolos z nowymi/starymi problemami
Polska okładka Wolfenstein II: The New Colossus (wersja na Windowsa)
Ameryka, rok 1961. (…spoiler w opisie….). Mimo dotkliwej straty naziści wciąż mają władzę nad światem. Nazywasz się B.J. Blazkowicz, choć niektórzy znają cię jako Terror-Billy. Jesteś członkiem ruchu oporu, zmorą nazistowskiego imperium i ostatnią nadzieją ludzkości na wolność. Tylko ty masz dość odwagi, siły i determinacji, aby wrócić do Stanów, zabić każdego nazistę, który wejdzie ci w drogę, i rozpętać drugą wojnę o niepodległość Ameryki.
Źródło: https://www.gog.com/game/wolfenstein_ii_the_new_colossus
Po skromnym wyborze – z tego co się orientuję, wpływa on raczej na sposób opowieści, zmieniając częściowo przebieg niektórych wydarzeń (ich rezultat jest ten sam) – rozpoczyna się przygoda z kategorii „powrotu do domu, który najpierw trzeba uprzątnąć z najeźdźców” (jego naprawę zostawmy fanom Cywilizacji). Jeśli chodzi o samą konstrukcję głównego wątku z perspektywy B.J-a, to ta wypadła nadzwyczaj dobrze, a główny bohater - mimo nadludzkiej postawy w kwestii rozgrywki - jest taki swój. Ogólnie przygoda ta ma swoje mocne momenty, dobrze osobliwe rozwiązania fabularne tłumaczące pewne zawiłości czy finałową konfrontację. I jakbym miał nie patrzeć na poboczne wątki wokół towarzyszy podróży, to przygoda byłaby zdecydowanie na plus. Niestety, im dalej w las z analizowanymi postaciami, tym gorzej. Dobrze chociaż, że poza dwoma przykładami z kategorii „jak NIE należy eksperymentować z wątkami” ciężko potraktować je jako złe. Jakbym miał spośród nich wybrać najbardziej osobliwą postać, to byłby nią gość ze „specyficznymi teoriami”, któremu w zajaśnieniu pomógł B.J.
Drogą poprzednika mamy „wielonarodowy dubbing”, czyli Polacy mówią po polsku, Niemcy po niemiecku, a Amerykanie po angielsku. Ze względu na miejsce wydarzeń zaleta ta nie jest aż tak widoczna, no i języka polskiego jest jakby mniej – nie licząc lokalizacji, bo ta jest kinowa. I co ważniejsze, to można ją zmienić bez większego kombinowania w stylu znanym z DOOM: Eternal, gdzie bez zmiany wersji językowej platformy krwawiły uszy. A później oczy, gdy zobaczyło się tłumaczenie „Mancubus”.
Z jednej strony dobry film w kinie, z drugiej niestety nie ma wolnego.
Niestety na te kilka dobrych motywów parę motywów wypada, no cóż, osobliwie. I to niestety w złym tym słowie znaczeniu:
- Koncepcja huba – szczerze, gdyby nie dodatkowe zadanie w formie „Uberkommando”, to dla mnie mogłoby go nie być. Część pewnie stwierdzi, że to dobre miejsce na zrelaksowanie się po walce i porozmawianie z postaciami. Ale pytanie brzmi: po co?
- Wątki skupione wokół dwóch pań: Niemki oraz odtwarzanej przez autorkę zapowiedzi tej odsłony cyklu i stanu jej bohaterki (a punktem kulminacyjnym dziwactwa jest przerywnikowa po pewnym bossie). Ten pierwszy ma moment z kategorii „Że co?” (No i ogólnie wygląda na coś z kategorii "pojawiam się i znkiam bez konsekwencji"). Drugi natomiast… no cóż, sama jego logika mnie trochę poraziła, a odpalenie pierwszej sceny przerywnikowej dość dobrze tłumaczy jej problem. No i kulminacja, gdzie moja reakcja była trochę na poziomie tej słynnego rajdowca na widok pojazdu rolniczego na trasie rajdu. Czytaj: jak tej pani nie było, było normalnie. A jak się pojawiała w roli głównej, to prawdopodobieństwo zdarzeń bez logiki rosło.
- Na koniec bossowie – wiem, dodatek, ale w poprzednich odsłonach cyklu wypadał on nawet dobrze. W Nowym Kolosie natomiast… no cóż, ciężko cokolwiek powiedzieć. Nie ze względu na ich jakość, a liczbę. Szczerze, to na odczepnego mogę za takowe uznać tylko jedną konfrontację. Dobrze zrobioną, zarówno pod względem trudności jak i wyglądu przeciwnika. Ale nawet na tle Wolfensteina z 2009 roku, o którym Bethesda chce chyba zapomnieć, wypada to źle.
Kto chce się dłużej pobawić, to może polatać po otoczeniu i pozbierać liczne znajdźki czy wyeliminować „uberkomando”, wcześniej rozwiązując dość proste zagadki Enigmu. Jak 100% osiągnieć nie jest celem rozgrywki, to można je spokojnie zignorować – warto szukać jedynie materiałów pozwalających na ulepszenie wyposażenie. A to dlatego, że tylko narzędzia mają jakąkolwiek wartość ułatwiającą rozgrywkę, a reszta jest chyba po to, by można było zadowolić NPC-ów czy pobawić się w archeologa (w serii dużo lepiej robił to Wolfenstein z 2009 roku). No i nie ma co narzekać na dość zadowalającą długość kampanii dla pojedynczego gracza, a dokładnie 8-9 godzin na poziomie trudności „Mów mi Terror Billy”. Dobry wynik, przy ewentualnym calaku/wyższym poziomie trudności mówimy pewnie o wydłużeniu czasu gry o połowę.
A więc mówisz, że nie jesteś pierwszym protagonistą Wolfensteina?
Dobra rada: Grę lepiej przechodzić w otwartej konfrontacji, choć polecam przejść parę fragmentów „na cicho”. Ogólnie dobrze, że twórcy pozwalają na eksperymentowanie w tej materii tak, by każdy znalazł tam coś dla siebie.
Wolfenstein II: The New Colossus to strzelanina z perspektywy pierwszej osoby łącząca stare z nowym. Gracz, jako BJ, przemierza różnorodne lokacje i mierzy się z chorym wytworem naukowców wspartym przez nowoczesną technologię. Może i zaproponowana przez MachineGames technologia jest brutalna, ale korzystanie z niej jest piekielnie satysfakcjonujące. Największa w tym zasługa tego, że czuć (a przede wszystkim) widać moc wyposażenia - głównie dzięki brutlaność. Dość łatwo ją zauważyć nie w otwartej konfrontacji, a w trakcie eliminacji przy pomocy toporka, czy to skrytej czy bardziej otwartej. Może przesadzona i nadmierna, ale dobrze efektowna i sprawiająca, że granie w tytuł trochę relaksuje - jak swego czasu Painkiller. I to nawet w sytuacji, gdy się namęczyłem na wysokim poziomie trudności (a są teoretycznie wyższe, choć nie dla mnie, fana Soulsborne). Zawsze mogłem wrzucić na wyższy poziom, albo rozpocząć nową rozgrywkę na poziomie "Iron Man", tak aby mocne ciosy przeciwników bolały jeszcze bardziej, nawet jak się ma maksymalny stan zdrowia i pancerza.
System rozwoju postaci pozostał bez zmian względem poprzednika – oczywiście z dostosowaniem do nowego oręża. Gdzie mamy remis, bo wyrzutnia „płynnych granatów” wypada nadzwyczaj dobrze, a przede wszystkim ma wartość użytkową. Inaczej jest z pistoletem maszynowym, do którego nijak nie mogłem się przekonać. Niby dobra broń, ale podczas korzystania z niej absolutnie nie widziałem tego „kopa”. Trochę oficjalnie na ołów, trochę nieoficjalnie na żołędzie - a do skradankowego aspektu albo korzystałem z tomahawka (topór strażacki) albo z pistoletu w wersji z tłumikiem i mocniejszą lufą.
Słowem podsumowania: Gdzie nie było eksperymentu, wyszło bardzo dobrze (bo i zaproponowane wcześniej podstawy wciaż są bardziej solidne). Zmiany wyszły niestety troszeczkę gorzej, ale wciąż na tyle przyzwoicie, że nie zaburzyło to ogólnego wizerunku soczystej walki.
ps. No i system zapisu. Niby mała drobnostka, ale cieszy system gdzie można zapisać manualnie, a nie trzeba czekać za zrządzenie losu (przy okazji licząc, że nie będzie się pechowcem).
Chyba wiesz, co z nim zrobić? Czy chcesz skończyć jak twój kumpel, który przez 2 sekundy był gramatycznym nazistą?
Wolfenstein w wersji od MachineGames porusza dość osobliwą problematykę z kategorii "Co by było, gdyby państwa Osi wygrały II wojnę światową i zaczęły zaprowadzać nowy porządek*". Nowy Porządek pozwolił na spojrzenie na nią z Europy, natomiast Nowy Kolos to USA - mamy więc bardzo schludne miejscówki najeźdźców oraz opustoszałe i najczęściej zniszczone lokacje ruchu oporu. Bardzo brutalna wizja nowego porządku jest nie dość, ze wiarygodna w swym przekazie (no i jak na rok wydania ładna), to jeszcze różnorodna. I to na tyle, że ciężko nie docenić pomysłowości w próbie zaskoczenia czymś nowym.
No i warstwa audio – oh boy, jak w przypadku każdej gry stworzonej z błogosławieństwem id Software w okresie 2016-2020 to małe dzieło sztuki. Soczyste i ciężkie brzemiennie na poziomie zbliżonym do tego z DOOM: Eternal to coś, czego potrzebuje dowolna strzelanina. Czyli soczystego metalu w słuchawkach wydobywającego się czy to ze sprzętu kompozytora czy luf karabinów.
* - Swoją drogą, to w tej wizji przetrwały tylko Niemcy, bo nie ma mowy ani o Włochach ani Japonii.
W dzisiejszej kuchni Tysiącletniej Rzeszy poradnik „Jak przyrządzić zdrajcę na ciepło”.
W ramach edycji Deluxe udostępniony został pakiet rozszerzeń znany w polskim wydaniu jako Kroniki Wolności. W ich ramach poznaje się historię osób mających zatargi z przedstawicielami III Rzeszy w USA oraz współpracującymi z nimi miejscowych. Każda z nich podzielona jest na 3 misje, każda postać ma jakąś zdolność BJ-a (to samo działanie, alternatywne wytłumaczenie). No i ma sceny przerywnikowe, ni to komiksowe ni realistyczne. Można dyskutować nad jakością wykonania – mi osobiście przypadły one do gustu – niemniej cieszy jakieś alternatywne podejście do tego tematu. Trzykrotne, bo mamy trzy postacie:
- Chudej agentki, która to szuka zdrajcy/mordercę swojego męża.
- Rugbisty szukającego ojca;
- Wojskowego planującego wrócić do walki o wolność.
Chciałbym napisać coś więcej o tych rozszerzeniach, ale – wyłączając elementy z podstawki z tym samym poziomem wykonania (co nie oszukujmy się, że było jakimś wyczynem) – nowości nie ma, a recykling jest widoczny. Wszystko ze względu na to, że nie ma tu nic zaskakujące pod względem zawartości, a nowi bohaterowie są, zwłaszcza na tle BJ’a, tacy nieprzekonujący. No i najważniejszy problem, czyli stosunek ceny do długości rozgrywki. 63 złotych za coś, co można spokojnie ukończyć w 1,5 godziny brzmi źle. Aż dziwi mnie, że ktoś dał zielone światło na coś takiego.
Jak ktoś zapatruje się na ogranie Wolfenstein II: The New Colossus, niech weźmie od razu całość w formie wersji Deluxe. Albo gołą podstawkę i zignoruje te trzy „rozszerzenia”. Bo choć są przyjemnym doświadczeniem, tak mogę je zarekomendować wyłącznie w pakiecie, a nie w przepustce sezonowej. No i zdecydowanie branie ich osobno, bo wtedy jest to zdecydowanie nieopłacalna inwestycja.
Ps. Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby twórcy wzięli jedną z tych postaci na tapet (jeśli nie chcieli BJ-a, to najlepiej wykonana została agentka), a następnie stworzyli rozszerzenie o długości The Old Blood. I dać mu troszeczkę wyższą cenę.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o Wolfensteina z 2017 roku, ostatnią główną odsłonę jednej z najstarszych serii gier wideo. Ma problemy, ale wciąż pozostaje przyjemnym doświadczeniem z jakim warto się zapoznać.
Jedno oko patrzy na horror cenowy, drugie na wizualny.
Ankieta
Standardowo wyniki ankiety:
Ankieta dotycząca nie następnego, a następująco po nim recenzenckiego odcinka. Tak jak zapowiadałem, dane zbieram do następnego odcinka Piątkowej GROmady. Jeśli macie sugestię co do tytułu, jaki warto ograć, dajcie znać (w wersji na Windowsa). ;) - Z braku pomysłu koniec ankiety ogłaszam tutaj.
- Zmiany w systemie na jakie trzeba długo czekać, czyli recenzja Superhot: Mind Control Delete
Powracamy do zaginionego tematu, czyli polskie gry z kilkoma interesującymi patentami. Oraz jednym głupim.
- Blasphemiae requiem aeternam, czyli recenzja Blasphemous
Kilka słów o jednej z moich dwóch gier roku - pikselowej grze z główną osią fabularną wokół motywu religijnego. Co o dziwo nie było przepisem na katastrofę, choć na takowy wyglądało.
- Połączenie Patlabor z zachodnią myślą deweloperską, czyli recenzja Shogo: Mobile Armor Division
W złotym okresie Monolith Productions wypuścił kilka dość osobliwych gier - i w ramach recenzji proponuję właśnie jedną z takich "pozytywnie dziwnych gier". Anime-strzelaninę od amerykańskiego dewelopera z fabułą, której fragmenty są - bez analizy ze strony pewnego komentatora sportowego - bardzo niejasne. Dziwne oczy i dziwne zadania gwarantowanie.
-
Shinobi umierający n (n->∞) razy, czyli recenzja Sekiro: Shadows Die Twice
Coś dla fanów japońskich gier wideo będących eksperymentem dla znanej formuły – i to, co ważniejsze, dobrze wykonanym eksperymentem.
- Gdy do Elasto Manii dodasz „syndrom jeszcze jednej tury”, czyli recenzja Trails: Rising
Czyli kilka słów o symulatorze przyjemnego zdenerwowania, gdzie bohater porusza się na dwóch kółkach. A przy okazji ma tyle kontuzji, że stał się chyba stałym gościem wszelkich miejsc, gdzie składają szaleńców w całość.
- Spacer z czerwoną poświatą na horyzoncie, czyli recenzja Aporia: Beyond the Valley
Krótka recenzja krótkiej, ale pięknej gry o spacerowaniu i zwiedzaniu opuszczonego świata. Która to gwarantuje coś więcej niż piękne widoczki o poranku.