Krótko o ocenach liczbowych
Oceny liczbowe ssą. Dziękuję za uwagę.
Nie no, jak już tu jesteście to napiszę coś więcej. Tak odważne stwierdzenie w branży zdominowanej przez cyferki wypadałoby bowiem jakkolwiek uargumentować, aby nie wyjść na znudzonego życiem prowokatora, prawda? W niniejszym, nieco lżejszym wpisie, jako osoba żywo pasjonująca się analizowaniem, omawianiem oraz ocenianiem poszczególnych dzieł popkultury postaram się zatem wyjaśnić problem, jaki stanowi samo istnienie recenzji gier, filmów, seriali etc., sprowadzanych do postawienia odpowiednio wysokiej (lub niskiej) liczby, gwiazdki, czy też innej "łapki w górę". Bo wierzcie mi lub nie, ale jest to problem. Nawet jeśli taka "cyferkowa recenzja" jest poprzedzona mniej lub bardziej obszernym tekstem, zbierającym do kupy przemyślenia autora odnośnie omawianego produktu. Wiem z autopsji.
I dare you, I double dare you mf! Say "obiektywna recenzja" one more time
Zacznijmy od oczywistego, czyli wyjaśnienia, czym w ogóle recenzja jest z definicji, bo zaskakująco sporo osób tego nie wie i potem robi z siebie debili w komentarzach. A więc, zarówno z Wikipedii, jak i pozostałych, powszechnie używanych źródeł informacji dowiadujemy się, iż recenzją nazywamy ocenę oraz analizę dzieła artystycznego, pełniącą funkcję informacyjną, wartościującą, postulatywną, nakłaniającą lub zniechęcającą. Dobrze napisana recenzja powinna zatem przedstawić dany produkt oraz wskazać wszelkie jego pozytywne i negatywne cechy, co powinno pomóc czytelnikowi podjąć decyzję odnośnie potencjalnego zakupu. Innymi słowy, recenzent nie może bezpośrednio stwierdzić, czy wybrana gra jest obiektywnie dobra, czy zła, a jedynie zademonstrować, co ma sobą do zaoferowania oraz podsumować to swoją subiektywną opinią. Dlaczego subiektywną? Bowiem popkulturę można odbierać wyłącznie subiektywnie. Nikt bowiem nigdy nie spisał żadnych, ogólnodostępnych zasad, wskazujących, co gra, bądź film musi sobą oferować, aby zyskać oficjalne miano "dobrego". Każdy posiada inne gusta, trendy się zmieniają, starsze dzieła zyskują, bądź tracą na znaczeniu w odniesieniu do stanu rzeczy, w którym się aktualnie znajdujemy. Stąd m.in. przypadki produkcji "wyprzedzających swoje czasy", zdobywających uznanie szerokiej publiki lata, a nawet dekady od swego debiutu, jak chociażby Empires Strikes Back oraz Blade Runner. Branża gier oczywiście również posiada takie przypadki. Czy ludzie zapomnieli już, że legendarny prank na fanach Hideo Kojimy przy okazji promocji wyczekiwanego Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty wcale nie został w 2001 roku okrzyknięty jednogłośnie świetną niespodzianką oraz pomysłowym "odwróceniem oczekiwań" przez sympatyków Solid Snake'a? Dopiero z czasem ludzie zaczęli dostrzegać w sequelu coś więcej niż tylko chamskie zagranie na nosie fandomowi. Swoją drogą, jestem wręcz święcie przekonany, że podobnie będzie z aktualnie polaryzującym społeczność The Last of Us: Part II.
No dobra, ale odbiegam od tematu. Drugą połowę powyższego akapitu można bowiem spokojnie streścić do klasycznego "ile ludzi, tyle opinii", bo tak naprawdę każdemu podoba się co innego i każdy co innego uważa za dobre. Dlatego na przykład wmawianie recenzentowi, że jego zdanie jest błędne oraz zarzucanie mu braku obiektywizmu przyprawia mnie dosłownie o ból głowy. Po pierwsze, jak można się mylić w stwierdzeniu, że coś się nam podoba lub też nie podoba? Po drugie, wyrażona opinia nie ma przecież na celu zmienić niczyich personalnych przekonań, więc skąd ten nagły atak po odkryciu odmiennego zdania? Czy ludzie są aż tak niepewni swojej własnej oceny, że muszą automatycznie negować oraz odpychać od siebie każdą sugestię, iż, bo ja wiem, nie wszystkim aż tak bardzo podoba się dane dzieło? Jeszcze większa migrena dopada mnie, kiedy konfrontację dwóch sprzecznych ocen wieńczy fenomenalne powiedzenie "o gustach się nie dyskutuje", które robi taką panią lekkich obyczajów z jakiejkolwiek logiki, że aż człowiek ma ochotę odbyć bliskie spotkanie trzeciego stopnia czołem z najbliższą ścianą. Wielokrotnie. No o czym ty chcesz jełopie jeden z drugim dyskutować, jak nie o gustach? O pogodzie? Dyskusja wywodzi się przecież z tego, że obydwie strony mają odmienne zdanie. Gdyby wszyscy myśleli tak samo, nie byłoby o czym gadać, więc skończcie wreszcie używać tego skrzywdzonego tłumaczeniem powiedzonka, które oryginalnie znaczy coś zupełnie innego. Gwoli wyjaśnienia, łacińskie "de gustibus non est disputandum" można też przełożyć na znacznie sensowniejsze "gust nie podlega dyskusji", co nie dość, że brzmi lepiej, to jeszcze słusznie głosi, iż każdy ma prawo do własnych upodobań, a nie, że nie wolno o nich rozmawiać. Jak ktoś błędnie użyje "kończ waść, wstydu oszczędź", to jest to chociaż zabawne, ale powiedzonko o gustach najzwyczajniej krzywdzi i morduje jakąkolwiek próbę dalszej polemiki. Nie róbcie tego sobie i swoim dyskutantom.
"It has a little something for everyone" - 10/10
Skoro już w miarę przystępnie wyjaśniłem naturę recenzji (a jeśli nie, to odsyłam ">tutaj) oraz wyżyłem się na kilku popularnych przykładach ułomnej dyskusji w tym temacie, pora odpowiedzieć na pytanie, które zapewne niektórym zmaterializowało się właśnie w głowie. A mianowicie: "Po co w takim razie czytać/oglądać recenzje, skoro sam też mam własne zdanie?". Cóż, jak już wspomniałem recenzja ma za zadanie m.in. doradzić w kwestii zakupu, a nie znam nikogo, kto kupowałby np. nowy telewizor bądź pralkę bez sprawdzania opinii osób już posiadających upatrzony model. Wracając jednak do tematu popkultury, opinia innej osoby często pomaga sformułować ostatecznie swoje własne zdanie na jakiś temat. Sam lubię sprawdzać omówienia danych gier, czy filmów, które stanowią zupełne przeciwieństwo moich własnych obserwacji, czy przekonań. A nuż ktoś inny dostrzegł w uwielbianym przeze mnie tytule coś, na co osobiście nigdy nie zwróciłem uwagi, a co może znacznie zmienić moją dotychczasową opinię odnośnie rzeczonej produkcji? Konfrontowanie najróżniejszych werdyktów potrafi być bardzo rozwijające oraz satysfakcjonujące, jeśli jest się regularnie skłonnym do zmiany zdania lub utwierdzenia się w nim. Samą recenzję można traktować nawet jako punkt wyjścia do głębszej dyskusji, co gorąco polecam, bo nic tak nie poprawia samopoczucia jak rzetelna i kulturalna wymiana zdań z ludźmi o podobnych zainteresowaniach.
Jest tylko jedno "ale". I to "ale" stanowi główny temat niniejszego wpisu. Jeśli ktoś podczas takowej rozmowy wyskakuje z tekstem typu "Ta gra jest dla mnie 7/10" to... no co... co to ma znaczyć? Podobała ci się? Nie podobała ci się? Klasyczny wręcz przykład odpowiedzi, która w żaden sposób nie popycha dyskusji do przodu, spotykanej praktycznie wszędzie, gdzie poruszany jest temat oceniania popkultury. Naprawdę zastanawia mnie skąd ludzie biorą te cyferki w głowie, na jakiej podstawie je przyznają oraz w jaki sposób sprowadzają medium tak złożone jak gra wideo do jednego, prostego znaku pisarskiego. Pomijam już fakt, że różne osoby używają różnej skali. Nie ma chyba nic gorszego od próby rozpoczęcia dyskusji o obejrzanym właśnie filmie, bądź dopiero co ogranej grze i dostać jakąś losową cyferką lub liczbą prosto w twarz. Co gorsza, takie zagrywki nie dotyczą wyłącznie zwykłych zjadaczy chleba, ale również recenzentów, których całe, obszerne wypowiedzi na temat danego produktu są sprowadzane do tego jednego, cholernego znaczka, wieńczącego cały wywód. Często nawet niezamierzenie, czego kilkukrotnie doświadczyłem na własnej skórze. Za przykład niech posłuży moja recenzja DOOM-a z 2016 roku, której wydźwięk był (a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało) dość jasny. Mianowicie sama gra mi się podobała, jednak nie na tyle, by ogłaszać ją najlepszym shooterem ostatniej dekady. Narzekałem m.in. na nieco żmudną pierwszą połowę kampanii oraz stosunkowo skromny poziom "rozpierdzielu", z którego DOOM powinien przecież słynąć. Chwaliłem jednak to, co najważniejsze, czyli gameplay, różnorodność przeciwników i dostępnego oręża oraz fenomenalną ścieżkę dźwiękową Micka Gordona. Ostatecznie pseudo rebootowi DOOM-a wlepiłem ocenę 7.5, nie wiedząc jeszcze, że popełniam prawdziwą zbrodnię.
Na komentarze wyjaśniające mi, że tak naprawdę nie wiem, co mi się podoba nie musiałem zbyt długo czekać. Oczywiście, każdy ma prawo posiadać odmienne zdanie i nie zgadzać się z moją opinią. Ba, chętnie nawet przeprowadzę z taką osobą krótszy lub dłuższy dialog, aby zrozumieć skąd te różnice w poglądach. Problem jednak polega na tym, że praktycznie żaden z wspomnianych komentarzy nie odnosił się ani trochę do samego tekstu recenzji, a jedynie do cyferki wystawionej pod jej koniec. Dzięki temu, narracja z "gra mi się ogólnie podobała, ale posiada też szereg rzeczy, które mi się nie podobały" szybko przerodziła się w "gra mi się nie podobała, bo... no bo nie". Wówczas dotarło do mnie jak bardzo zwykły znaczek potrafi namieszać ludziom w głowach. Jestem pewien, że gdybym wówczas przyznał DOOM-owi "dziewiątkę", to nikt by się nawet nie zająknął, a sama recenzja przeszłaby przez portal bez większego echa.
Zaparowane, zgniłe pomidorki oraz (nie)istotny głos ludu
"No ale przecież jeszcze chwilę temu twierdziłeś, że wystawianie ocen liczbowych to bezsens, a teraz sam się przyznajesz, że je stosujesz w swoich amatorskich wypocinach, hipokryto!". Podobne pytania pewnie nie dają wam aktualnie spać, więc spieszę z wyjaśnieniem. Po pierwsze, cyferki wystawiam dlatego, że taki panuje tutaj wymóg, aby tekst mógł kwalifikować się jako recenzja. Po drugie, nie mają one dla mnie (i dla innych też nie powinny mieć) żadnego znaczenia, będąc wyłącznie wybranym "na czuja" znaczkiem, który co najwyżej ładnie wygląda w podsumowującej wpis tabelce. Także jeśli z moim postępującym lenistwem zdołam jeszcze w przyszłości wyprodukować jakiś opiniotwórczy materiał, zachęcam do spojrzenia chociażby na wytypowane obok cyferki plusy i minusy przed nonszalanckim wskoczeniem do sekcji komentarzy. Oszczędzimy sobie w ten sposób zbędnej irytacji, niedopowiedzeń, czy też niezwykle cennego czasu na bezcelową dyskusję. Nawet jeśli niektórzy posiadają go ostatnio w nadmiarze...
Na koniec (po odpowiednim zdemonizowaniu wszelkich liczb) chciałbym jeszcze wcielić się w adwokata diabła i poruszyć temat serwisów, które owymi znaczkami operują zaskakująco wręcz... dobrze. Chociażby znane Rotten Tomatoes, które dla znacznej większości fanów kultury filmowej stanowi po dziś dzień jeden z najwiarygodniejszych agregatorów, zbierających recenzje oraz opinie na temat konkretnych produkcji z całego świata i generującego z nich średnią punktową. Oczywiście, system nie jest idealny, bo sprowadza wydźwięk takiej recenzji do tego, czy jest ona pozytywna, czy też negatywna (nic pomiędzy), ale koniec końców oferuje całkiem miarodajny werdykt odnośnie globalnego przyjęcia filmu przez krytyków. Gorzej sprawy się mają z ocenami zwykłych widzów, gdzie wystarczy założyć konto (lub konta) celem skutecznej i nieweryfikowalnej niczym manipulacji średnią. Tutaj jednak trzeba oddać Rotten Tomatoes, że przynajmniej w Stanach Zjednoczonych wprowadziło jakkolwiek skuteczny system zapobiegający takim praktykom. Najprościej w świecie, serwis sprawdza oraz podaje ile z wystawionych ocen zostało przyznanych przez osoby, które kupiły bilet na dany film (zainteresowanych szczegółami odsyłam do źródła).
Ale zaraz, czy ja chcę powiedzieć, że w przeważającej większości przypadków zdanie zwykłych zjadaczy chleba nie ma sensu? Cóż, jeśli chodzi o wystawianie znaczków na popularnych serwisach ratingowych to... tak. Ciężko bowiem brać na poważnie średnią ocen z tej kategorii w czasach, gdzie niezwykle popularny jest m.in. review bombing. Szczerze mówiąc, pomijając Rotten Tomatoes jestem w stanie wskazać jeszcze tylko jedną usługę, która opinie szarych ludzi traktuje z jakimkolwiek poszanowaniem rozumu i godności człowieka. Chodzi oczywiście o Steam - wieloletniego lidera w kwestii dystrybucji gier na komputery osobiste oraz sklep, który dawno temu wyewoluował już w pełnoprawną platformę, zrzeszającą graczy z całego świata. Aplikacja co prawda nie wymusza na swoich użytkownikach wystawiania jakichkolwiek ocen liczbowych (i chwała im za to!), ale tak czy siak stanowi całkiem niezły przykład jak powinno obchodzić się z recenzjami pisanymi przez kogokolwiek. Po pierwsze, Steam informuje, czy dany użytkownik w wybraną grę w ogóle zagrał, a nawet podaje dokładny czas w niej spędzony. Po drugie, czytelnik dostaje informację, czy osoba wypowiadająca się za produkt zapłaciła, czy otrzymała go bezpłatnie. I już to wystarczy, aby móc przy pomocy zwykłych podkategorii odsiać recenzje nieposiadające żadnej wartości dla osoby zainteresowanej potencjalnym zakupem. Winszuję oraz zachęcam wszystkich zgromadzonych do rozważnego korzystania z cudzych materiałów opiniotwórczych, czy też rzetelnego (z własnymi odczuciami!) podchodzenia do tworzenia własnych. No i przestańcie sprowadzać wszystko do prostej matematyki, na litość boską!