25 lat filmu MORTAL KOMBAT
Film Mortal Kombat z 1995 r. to fenomen. To nie jest tylko dobra adaptacja gry komputerowej, to nie tylko pierwsze tego typu dzieło, które zebrało pochwały i zarobiło pokaźne pieniądze. To absolutnie kultowy film, któremu w tamtym czasie stawialiśmy pomniki. Trudno uwierzyć, że minęło już 25 lat. Zapraszam do lektury rocznicowego tekstu, w którym pochylimy się nad powstaniem filmu Mortal Kombat, jego sukcesem i tym, jak przetrwał próbę czasu. MOOORTAAAL KOMBAAAAT!!!!!
Wraz ze starością przychodzą pewne dolegliwości, jak problemy z pamięcią i ogarnianiem. Chyba tylko na to mogę zrzucić, że pomyliłem datę premiery filmu Mortal Kombat i byłem przekonany, że ta rocznica wypada we wrześniu. Niespodzianka - ten legendarny obraz skończył ćwierć wieku 18 sierpnia. Z tego powodu, tekst ten wjeżdża z drobnym opóźnieniem. Na szczęście byłem już w połowie pisania kiedy zorientowałem się co jest grane.
Od dawna chciałem napisać tekst o Mortal Kombat z 1995 r., bo kocham ten film odkąd zobaczyłem go pierwszy raz. Z okazji jego 25 urodzin, chciałbym przybliżyć wszystkim w jakich nastrojach powstawało to dzieło, co świadczy o jego sukcesie i niepowtarzalnym uroku oraz jak oceniam je dziś, po ćwierć wieku. Zacznijmy od początku.
[img]1432067[/img]
W pierwszej połowie lat 90 r. wyszły trzy wysokobudżetowe filmowe adaptacje gier wideo. Każda z nich okazała się klapą zarówno artystyczną, jak i finansową. Mowa o Super Mario Bros., Double Dragon i Street Fighter. Ten ostatni zarobił trochę kasy, ale jednocześnie nazbierał sobie bardzo słabych recenzji. Wymienione filmy, zyskały z czasem sympatyków i dorobiły się miana kultowych, ale w tamtym czasie, kręcenie kolejnej takiej adaptacji było samobójstwem. Nikt już nie wierzył, że da się to zrobić dobrze, ani studia, ani producenci, ani potencjalni reżyserzy. Street Fighter z Van Dammem był ostatnim gwoździem wbitym w tę trumnę, wszyscy żyli w przekonaniu, że kino nie jest gotowe na takie przedsięwzięcia. Tutaj wkracza Larry Kasanoff, amerykański producent filmowy, głowa spółki Treshold Entertainment, który w 1993 r., w przerwie nad kręceniem True Lies Jamesa Camerona, wpadł w odwiedziny do siedziby firmy Midway i zobaczył prototyp Mortal Kombat II. Pół godziny przy automacie wystarczyło. Kasanoff był pewien, że to jest właśnie materiał na całą franczyzę – nie tylko film kinowy, ale i serial animowany, zabawki, itd. Nikt w to nie wierzył, a już zwłaszcza szefostwo Midway. Wszyscy na około pukali się w czoło wskazując Mario, Double Dragon i Street Fightera jako dowody, że szkoda pieniędzy na kolejne próby i narażanie swojej kariery. Larry Kasanoff grillował Midway przez kilka miesięcy, aż w końcu dostał prawa do Mortal Kombat, ale na bardzo krótki czas. Studio New Line Cinema nie było do końca kupione pomysłem, ale i tak dali produkcji okejkę.
Zdecydowano się na współpracę z młodym reżyserem Paulem Andersonem, który miał wtedy w dorobku jeden, ale bardzo dobrze przyjęty film – Shopping. Producenci szukali kogoś, kto będzie miał innowacyjne podejście do kręcenia filmów, ale przede wszystkim dużo entuzjazmu. Tego Anderson miał aż nad nadto, bo jak się okazało, był fanem Mortal Kombat. Układanka zaczęła powoli się układać, ale nadal wszystko tonęło w produkcyjnym chaosie. Kevin Droney pisał scenariusz kiedy pre-produkcja już ruszyła. Studio postawiło warunek żeby film dostał PG-13, co już wtedy wydawało się śmieszne biorąc pod uwagę, że adaptowano grę, która swój sukces zawdzięczała brutalności. Wyobrażam sobie ile burz mózgów musiało się odbyć, żeby jakoś to obejść. Zdjęcia zaplanowano w Los Angeles oraz w Tajlandii, ale najpierw trzeba było zadbać o właściwych aktorów.
[img]1432068[/img]
Robin Shou, dziś legendarny w roli Liu Kanga, nie był do końca przekonany, ale ostatecznie poszedł na casting gdzie był srogo maglowany. O angaż walczyli też między innymi Jason Scott Lee i Keith Cooke (który ostatecznie zagrał Reptile’a). Oryginalnym wyborem do roli Sonii była Cameron Diaz, która dopiero co debiutowała w innej produkcji New Line – Masce. Aktorka zaczęła kręcić swoje sceny do MK, ale złamała nadgarstek. Szukając w popłochu zastępstwa, studio trafiło na Bridgette Wilson i reszta jest historią. Kandydatkami były też Sharon Stone (serio) i Dina Meyer (ta Dina Meyer ze Starship Troopers). Christopher Lambert, dziś lekko zapomniany, kultowy aktor, był wtedy na fali i został wybrany do roli Raidena. Z całej obsady, to właśnie on był najbardziej kosztowny, ale nie gwiazdorzył. Wręcz przeciwnie, na własny koszt przyleciał na zdjęcia do Tajlandii, bo wiedział, że budżet na to nie pozwala. Ponadto zorganizował grubą imprezę dla całej ekipy, po zakończeniu zdjęć. Rola Johnnego Cage’a trafiła do Lindena Ashby'ego, po tym jak wcześniej odrzucił ją oczywiście Jean-Claude Van Damme (wybierając Street Fightera). Tom Cruise i Johnny Depp również byli brani pod uwagę. Z tym pierwszym wiąże się zabawna historia. Tak się złożyło, że Cruise kręcił akurat inny film w Tajlandii, niedaleko ekipy pracującej nad Mortal Kombat i za wszelką cenę chciał się wcisnąć na plan, żeby obejrzeć wypasione dekoracje, o których już krążyły legendy. Pracujący tam wtedy sanitariusz, który ze względu na brak ludzi służył również jako ochroniarz, zatrzymał Cruise’a i nie wpuścił go mimo błagań i powoływania się na status gwiazdy. Kano zagrał Trevor Goddard i jego rola przeszła do historii, o czym będę jeszcze pisał później. Niestety aktor zmarł w 2003 r. po przedawkowaniu narkotyków (miał 40 lat). W kwestii doboru aktorów grających zamaskowanych wojowników, twórcy kierowali się głównie tym, czy ktoś umie w sztuki walki, a nie jak bardzo jest popularny. Z tego względu, Sub-Zero i Scorpion zostali zagrani przez kompletnie nieznanych, ale doskonale walczących aktorów – Francois Petita i Chrisa Casamassę. Jedną z najważniejszych postaci – Shang Tsunga – zagrał Cary-Hiroyuki Tagawa. Jego występ przeszedł do historii tak bardzo, że dla wielu, w tym mnie, stworzył definitywnego Shanga. W filmie pojawia się również Jax (opisany błędnie jako Jaxx) i gra go Gregory McKinney. Niestety jego udział, to niemal cameo. Oryginalnie do roli został zaangażowany Steve James (znany między innymi z American Ninja), ale niestety zmarł przed rozpoczęciem zdjęć. W roli Kitany wystąpiła Talisa Soto, która zapadła w pamięć chyba wszystkim fanom. Wcześniej można ją było zobaczyć między innymi w Bondzie.
Warto wspomnieć Kennetha Edwardsa, który wcielił się w postać Arta Leana, jedynego z głównych bohaterów filmu, który nie pochodzi z gry. Mimo tego, że był świeżynką, został bardzo polubiony przez fanów. Umówmy się, gościa nie da się nie lubić. Jestem jednym z wielkich zwolenników pojawienia się Arta w kolejnych grach Mortal Kombat (skoro już tak się rozszaleli z nawiązaniami do filmu w MK11, to mogliby go dodać jako DLC).
Cichymi bohaterami są tez wojownicy, z którymi pod koniec filmu walczy Liu Kang. Jeden z nich, legenda kina walki - Gerald Okamura - podzielił się ostatnio na Instagramie (/officialgeraldokamura) zdjęciami zza kulis Mortala. Panowie odwalali niesamowita robotę i należą im się oklaski, bo nie pojawili się nawet na liście płac.
[img]1432069[/img]
[img]1432070[/img]
Jeżeli coś obciążyło budżet bardziej niż Christopher Lambert, to był to Goro. W dzisiejszych czasach zrobiono by go w CGI i nikt by się nie cackał, zwłaszcza przy tak skromnej ilości kasy na wydanie. Stworzeniem Goro zajęli się Amalgamated Dynamics, w skład w którego wchodził sam Tom Woodruff Jr, który kilka lat wcześniej zrobił Obcego do filmu Alien 3 i sam wystąpił w jego roli, wciskając się w kostium. Tym razem projekt był bardziej ambitny, bo trzeba było stworzyć coś, co będzie jednocześnie animatronikiem i kostiumem dla aktora (poniekąd). Mechanizm, dzięki któremu funkcjonował Goro, był bardzo kompleksowy i nieustannie się psuł. Praca z nim to była mordęga, ale opłacało się, bo ta kukła robi wrażenie nawet dzisiaj, a w sumie zwłaszcza dzisiaj kiedy wszystko powstaje na kompie. Tylko drobne elementy były podciągane za pomocą komputerowej grafiki, a jedyny moment gdzie postać w całości została zrobiona w CGI, to dalekie ujęcie podczas walki z Cagem. Wiele planów filmowych przerabiano tak aby kukła się nie uszkodziła, a o zabraniu go do Tajlandii tylko żartowano. Goro kosztował około 1 miliona dolarów, ale tak jak pisałem, warto było.
Poza efektami, istotnym elementem filmu Mortal Kombat są oczywiście walki. Temat potraktowano bardzo poważnie i z należytym szacunkiem. Choreografia sztuk walki nadal robi tu duże wrażenie. Tym aspektem filmu zajął się Pat Johnson, legendarny karateka i choreograf. Warto zauważyć, że sporo pojedynków zaprojektował sam Robin Shou, który miał olbrzymie doświadczenie związane z kręceniem filmów walki w Hong Kongu. Facet się nie oszczędzał. W scenie walki z Reptilem, w momencie, w którym Liu Kang uderza o ścianę i rozwala półki, Shou złamał trzy żebra. Linden Ashby dostał od Chrisa Casamassy (który grał Scorpiona) takiego kopa w nery, że sikał krwią. W Mortal Kombat nie ma udawania, kopania kukieł i walk w CGI. Każdy wycierał drugim podłogę, aż scena była gotowa. Nikt nie korzystał z pomocy kaskaderów. W filmie grali sami prosi, a jeżeli ktoś był amatorem, to po godzinach brał udział w szkoleniach.
[img]1432071[/img]
Film udało się skończyć względnie szybko, ale testowe pokazy wczesnego montażu pokazały, że publiczność chce zdecydowanie więcej walk. Dokręcono więc dwie dodatkowe i chyba te najlepsze gdzie autentycznie wszyscy dali z siebie ile mogli – Cage vs Scorpion i Liu vs Reptile. Skończyło się opisanymi wcześniej obrażeniami Robina i Lindena, ale też nakręceniem jednych z najlepszych walk w historii kina. I absolutnie nie przesadzam. Aż dziw bierze, że zmieścili się w budżecie (dla porównania, Street Fighter miał prawie dwukrotnie większy i gdzie to widać? Chyba, że całość poszła na znakomitego Raula Julie).
Uważam, że twórcom filmu się poszczęściło, bo kasa rozeszła się w bardzo rozsądny sposób. Goro może i kosztował bańkę, ale robi wrażenie nawet po 25 latach. Wyobrażacie sobie gdyby zrobili go w CGI? Jeszcze wtedy, w 1994/95 roku? Na poziom Parku Jurajskiego nie można by było liczyć. Te efekty zestarzałyby się prawdopodobnie jeszcze przed końcem dekady, a tak mamy pokaz wybitnej pracy ekipy od animatroników. Pewne inne efekty niestety się zestarzały. Reptile w formie jaszczura budzi już dzisiaj cringe, podobnie żywa sznurówka Scorpiona, czy drobiazgi ala lodowa kula Sub-Zero. Pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć, ale nie ma tego dużo. Kosztowna decyzja aby kręcić w terenie, w Tajlandii, też była doskonała. Tego klimatu nie dałoby się oddać filmując tylko w studiu. Widać, że czasami trzeba było z tego powodu skąpić na inne rzeczy, i zamiast dziedzińca pałacu Shanga, dostaliśmy piaskownicę z mini tronem i kilkoma flagami, ale to wcale nie raziło. Nadrobili innymi miejscówkami, takimi jak las + Netherrealm z walki Scorpiona i Johnnego, albo świątynia, w której walczyli Liu i Sub.
Czy PG-13 zrobiło krzywdę tej adaptacji? Moim zdaniem nie. Wiele osób robi się czerwona kiedy tylko mówi się o filmie Mortal Kombat, w którym ledwo widać, że ktoś ginie, ale to krótkowzroczne. Gra MK wybiła się na fali kontrowersji związanych z zawartą w niej brutalnością, ale ta seria nie przetrwałaby do dziś gdyby tylko o to chodziło. Historia, postacie, wizualizacje, to wszystko miało i ma znaczenie. Dlatego właśnie film Mortal Kombat działa i tak się podobał fanom w tamtym czasie. Twórcy wyciągnęli ile się dało ze wszystkich innych aspektów Mortala i dzięki temu, ogląda się go z przyjemnością, nawet jeśli nie ma Fatality. Zresztą kategoria R i tak pozwoliłaby tylko na mocno okrojone Fatality, a twórcy polegaliby na nich tak bardzo, że ucierpiałaby fabuła. Oglądając MK w kinie w 1996 r., nawet nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, po prostu dobrze się bawiłem.
Muzyka w filmie jest interesująca. Po części jest to oryginalny score skomponowany przez George’a S. Clintona, bardzo wschodnio-brzmiący i klimatyczny, z paroma fragmentami z udziałem Buckethead’a, co nie miało prawa się udać, a wyszło doskonale. Kompletnie inna muzyka niż absolutnie kultowe motywy Dana Fordena, ale nadal bardzo dobra. Z drugiej strony mamy utwory, które współtworzyły legendarny soundtrack, skaczący między elektroniką, a metalem. Pomysł typowy na lata 90 i aż trudno uwierzyć w to, jak dobrze to wypadło. Johnny Cage i Scorpion walczący z Fear Factory w tle? Rewelacja. Liu i Reptile bijący się przy kawałku pochodzącym z jedynej płyty byłej gwiazdy porno Traci Lords? Klasyka. Zakończenie przy dźwiękach Orbitala, to już w ogóle był kosmos. To się wydaje teraz tanie i kompletnie by nie przeszło w dzisiejszych czasach, ale akurat w MK z 95 r. przeszło totalnie i do dziś ta muza się sprawdza. Wspomniany soundtrack, który wszyscy fani mieli wtedy kupiony (czy na CD, czy na kasecie), leciał w domach do porzygu. Fenomenem było to, że tak różne, sprzeczne wręcz gatunki muzyki koegzystowały na tej kompilacji w naturalny sposób. Wielu metali przyznawało, że przekonało się do elektroniki dzięki Orbitalowi, a fani techno docenili gitarową muzykę słysząc kapitalne numery Type O Negative, czy Fear Factory. Z tego typu soundtracków, Polacy poznawali klasykę nowej fali industrialnego rocka jak KMFDM, Gravity Kills, czy Sister Machine Gun. No i oczywiście Techno Syndrome autorstwa duetu The Immortals, który stał się nieoficjalnym main themem Mortal Kombat. To nie był kawałek napisany na tę okazję, bo istniał już wcześniej i wyszedł na słynnej płycie Mortal Kombat The Album, ale od tamtej pory kojarzony jest już głównie z filmem. Miałem wtedy niecałe 10 lat i gust muzyczny dopiero mi się kształtował. OST z Mortala pokazał mi żeby nigdy nie zamykać się w ciasnym słoju określającym wąski przekrój stylistyki muzycznej, ale żeby zawsze być otwartym na nowe brzmienia, bo nigdy nie wiadomo. Soundtracki tego typu były w latach 90 legendarne (pamiętacie OST-y z Trainspotting, Godzilli, Dziwnych Dni, czy z Siedem?). To zjawisko kompletnie się rozpłynęło i już dziś nie występuje, ale to temat na cały inny tekst.
Soundtrack z Mortala był odrzucony przez kilka wytwórni, bo Kasanoff nie godził się na idiotyczne kompromisy (np. umieszczenie kawałków Janet Jackson), aż w końcu podpisano umowę z małą wytwórnią specjalizującą się w rodzaju muzyki, którą twórcy chcieli mieć na płycie – TVT. Fani amerykańskiego industrial rocka, choćby Nine Inch Nails, wiedzą doskonale jak kultowy był ten wydawca. Soundtrack wspiął się na dziesiąte miejsce Billboard 200 w ciągu tygodnia i szybko przekroczył milion sprzedanych egzemplarzy bijąc tym wszelkie rekordy. To był kolejny miażdżący sukces związany z filmem. W latach 90 można było sporo zarobić na takich wydawnictwach, obecnie jest to już tylko wspomnienie. Na fali popularności tego OST-a, wydano drugi album Mortal Kombat: More Kombat, który pod względem zawartości był równie dobry, ale niestety przepadł w Polsce ze względu na brak porządnej dystrybucji.
Oryginalna muzyka Gerge'a S. Clintona również dostępna jest na płycie. Natomiast jeśli jesteście ciekawi, co to za muza kiedy Liu idzie dla klasztoru, to nie jest to oryginalna muzyka skomponowana do filmu, a kawałek Can't Happen Here doskonałego zespołu Stabbing Westward, którego wielkim fanem był wtedy John Tobias. W filmie pojawiają się też dwa inne kawałki tej grupy - Lost i Lies. Żaden z nich nie znalazł się na soundtracku, bo zespół się nie zgodził. Oczywiście teraz żałują.
Sam film Mortal Kombat okazał się być również bardzo dużym sukcesem. Przy budżecie 18 milionów dolarów, zarobił 122 miliony. Dla porównania, Street Fighter który kosztował 35 milionów, zarobił niecałe 100 (co wtedy było uważane za sukces), a Super Mario Bros. przy śmiesznie dużym budżecie (prawie 50 milionów) okazał się klapą z wynikiem 35 milionów. To samo zresztą stało się z Double Dragon, który kosztował 8 milionów, a zarobił niewiele ponad połowę. Sukces Mortal Kombat to był ważny moment, bo stał się nie tylko najbardziej kasową (wtedy) adaptacją gry video, ale też pierwszą, która została doceniona przez krytyków. Larry Kasanoff wygrał na loterii życia, bo wyprodukował film, który zarówno się podobał, jak i sprzedał. Tak, jak podpowiadała mu intuicja.
Jak to się udało? Bardzo możliwe, że właśnie ze względu na wszechobecny brak wiary w ten projekt. Budżet był bardzo mały jak na to co twórcy mieli do pokazania, więc musieli się naprawdę wysilić. Zadziałał czar zgromadzenia właściwych ludzi, we właściwym czasie. Tak jak pisałem wcześniej, wbrew pozorom, nawet przyklejenie do filmu PG-13 mogło okazać się zbawienne, bo zamiast festiwalu fatali, dostaliśmy fajnie opowiedzianą historię i doskonale zrealizowane walki.
[img]1432072[/img]
[img]1432073[/img]
Co dziś można powiedzieć o tym filmie? Mnie jest trudno, bo z mojej perspektywy nadal wygląda tak dobrze, jak 25 lat temu. Zdaję sobie jednak sprawę, że się zestarzał i zwłaszcza dla młodszych osób może być trudny do przełknięcia. Filmów już się tak nie robi. Zaplanowany na styczeń 2021 filmowy reboot będzie mega brutalny, efektowny, nie będzie miał piosenek w tle walk, a Raiden nie będzie rzucał dowcipami. Obecnie MK z 95 r. może wydawać się mocno przegięty pod wieloma względami, ale w tamtych czasach wydawało się, że twórcy podeszli do tematu bardzo poważnie. Efekty komputerowe zestarzały się najbardziej, ale na szczęście korzystano z nich tylko kiedy nie było innego wyjścia. W pozostałym zakresie, film jest pokazem tego jak dobrze korzystać z praktycznych efektów. Plany filmowe robią wrażenie. Budżet był mały, ale w wielu przypadkach widać, że twórcy nie szczypali się z forsą, kiedy było trzeba się postarać. Ed Boon i John Tobias, twórcy gry, byli z początku lekko przerażeni ilością dowcipu, więc poprosili aby trochę scenariusz stonować. Producenci regularnie konsultowali wszystko z tym legendarnym duetem i ostatecznie zarówno Boon i Tobias są bardzo zadowoleni z tego jak to wyszło. To było wtedy wielkie przeżycie dla tych dwudziestokilkulatków, widzieć jak ich mała gra w tak niesamowitym tempie wyrasta na hollywoodzką produkcję.
[img]1432074[/img]
W Polsce, film miał swoją premierę dopiero 12 stycznia 1996 r. (takie odstępy były wtedy normą). Szczęśliwcy mogli zobaczyć Mortala trochę wcześniej na przedpremierowych pokazach organizowanych w kilku większych miastach w Polsce. Na te seanse można było wygrać bilet w konkursach organizowanych przez, miedzy innymi, Secret Service.
Oczywiście, MK był u nas dużym sukcesem o czym pisałem tutaj (ogólnie polecam tego starego bloga, bo mam wrażenie, że trochę przepadł, a dobrze opisuje to jak u nas wyglądał wybuch manii na MK).
Na koniec trochę ciekawostek. Film Mortal Kombat stał się tak wpływowym medium w historii serii, że sporo elementów w nim zawartych, przetrawersowało do gier. Kano w MK1 i MK3 był typowym Amerykaninem i tak też był opisywany w biosach. Film na zawsze to zmienił. We wszystkich późniejszych grach z serii, a zwłaszcza ostatnich trzech (MK9, MKX i MK11) Kano wzorowany jest na kreacji ś.p. Trevora Goddarda. Postać zyskała australijski rodowód i akcent oraz charakterystyczny styl, który pamiętamy z filmu. Ponadto, podkradziono też pary. Ed Boon i John Tobias nie bawili się projektując gry w takie rzeczy jak romanse. Tymczasem film sparował Sonyę z Johnnym i Liu Kanga z Kitaną co, jak teraz wiemy, szybko pojawiło się też w grach. Ostatnia odsłona smoczej serii, Mortal Kombat 11, jest prawdziwym hołdem dla filmu. Cary Tagawa jako Shang Tsung, to najbardziej wyraźne nawiązanie, ale przetrząśnięcie wyspy Shanga pozwoli na odnalezienie, między innymi, komnaty Goro z filmu (gdzie przy stole nadal zasiada Kano), pamiętnego jaszczura i sporo drobnych elementów, które odwołują się do tamtego dzieła (np. Living Spear Scorpiona). Wsłuchując się w gadki postaci podczas intro walk, fani mogą też wyłapać sporo cytatów.
Przed premierą filmu, MK dorobił się dwóch oficjalnych nowelizacji. W tamtych czasach był to zabieg tak oczywisty, jak wydanie soundtracka. Sam mam na półce nowelizacje takich filmów jak wszystkie części Obcego, Terminator 2, Batman Forever, Batman & Robin, a nawet amerykańskiej Godzilli z 1998 r. Taki był wtedy zwyczaj. Pierwsza książka miała promować nadchodzący film, ale jest to raczej adaptacja gry. W tym jednak wypadku pozwolono sobie na naprawdę dużo. Autorem jest Jeff Rovin, dziennikarz, publicysta i autor wielu książek (nowelizacji, biografii i autorskich dzieł). Adaptacja została wydana w styczniu 1995 r. zatem grubo przed premierą filmu. Biorąc pod uwagę, że powstawała w 1994 r., można się domyślić, że Rovin znał jedynie zarys scenariusza i to co oferowała gra. Taka sytuacja to raj dla autorów, bo mogą zaszaleć w wypełnianiu luk. I Jeff Rovin zaszalał, oj zaszalał ostro. Jest to dosyć sroga mieszanka gry i inwencji autora. Połowa postaci została wymyślona na nowo przez Rovina, a reszta trzyma się kanonu dosyć luźno (Johnnego Cage’a nawet nie ma). Przypominam, że mimo wszystko sam „kanon” MK dopiero raczkował. Książka Mortal Kombat to naprawdę sroga lektura i polecam ją każdemu, bo to taki Mortal na speedzie. Druga, tym razem pełnoprawna nowelizacja filmu, została napisana przez Martina Deliro i raczej trzyma się scenariusza Kevina Droney’a, zawierając nawet sceny, które wycięto, lub których nie sfilmowano. Również polecam.
[img]1432075[/img]
Oprócz tego, wypuszczono też na VHS i Lasrdiscu, krótki film animowany Mortal Kombat: The Journey Begins, który był też dostępny w Polsce (i po polsku, Tomasz Knapik dostarczył!). Będę o nim pisał więcej w osobnym wpisie, więc tu zaznaczę tylko krótko jego obecność. To była fajna rzecz dla młodych fanów MK i służyła jako dopełnienie niektórych fragmentów MK (chociaż większość akcji dzieje się równolegle z kinowym filmem). Journey Begins tłumaczy między innymi kwestię, o którą wielu fanów miało ból dupy, czyli dlaczego Scorpion i Sub-Zero są sługusami Shanga i współpracują ze sobą. Fragmenty stworzone w grafice 3D zestarzały się niesamowicie, ale to nadal wspaniały materiał archeologiczny. ….
Co się dziś dzieje z aktorami, którzy wystąpili w filmie? Robin Shou niestety nie doczekał się wielkiej kariery w Ameryce, być może ze względu na klapę Annihilation. Gra niewiele, ale w swoim dorobku ma między innymi całkiem przyzwoity film Street Fighter pt.: Legenda Chun-Li oraz występy w serii Death Race (w reżyserii Paula Andersona).
Christopher Lambert gra bardzo dużo, ale raczej niewielkich ról, w niewielkich filmach. Na kolejną część Nieśmiertelnego raczej nie ma co liczyć ;)
Linden Ashby pociągnął stabilną, choć raczej mało spektakularną karierę. Wystąpił między innymi w Resident Evil: Exctinction (ponownie w reżyserii Andersona), a przez ostatnie lata popularność przyniosła mu rola w serialu Teen Wolf.
Bridgette Wilson (obecnie Wilson-Sampras) dosyć intensywnie grała do końca lat 90, po czym pojawiła się tylko w kilku produkcjach i w 2008 r. definitywnie zakończyła karierę aktorską.
Cary-Hiroyuki Tagawa nadal jest bardzo aktywny. W 2011 roku powrócił do roli Shang Tsunga w web-serii Mortal Kombat Legacy (Sezon 2), a poza tym wystąpił w wielu innych filmach. Ostatnio pojawił się między innymi w głośnym serialu The Man In The High Castle oraz Lost in Space. Regularnie udziela się tez jako aktor głosowy. Do roli Shanga powrócił ponownie w ubiegłym roku, tym razem w ramach gry Mortal Kombat 11.
Talisa Soto, podobnie jak Bridgette Wilson, skupiała się na aktorstwie głównie w latach 90. Od tamtej pory pojawia się na ekranie raczej sporadycznie.
Trevor Goddard, tak jak pisałem wcześniej, zmarł tragicznie w 2003 roku.
Chris Casamassa pojawia się tu i tam w mniej lub bardziej popularnych produkcjach. Najnowszy projekt, w którym bierze udział - Legend Of The White Dragon - właśnie zebrał potrzebny budżet na kickstarterze.
Francois Pettit, to zagadkowa postać bo niewiele wiadomo o jego karierze. Pojawił się jeszcze w kilku projektach, głównie związanych z wrestlingiem.
Keith Cooke ma raczej skromną karierę, ale ma na koncie kilka ciekawych dzieł, wszystkie związane z kinem walki.
Jeśli chodzi o reżysera, Paula Andersona, to zasłynął on potem kultowym klasykiem Event Horizon oraz długą serią Resident Evil, którą współtworzył wraz z żoną, aktorką Millą Jovovich. Aktualnie skończył pracę nad kolejną adaptacją gry - Monster Hunterem - która czeka na premierę kinową w przyszłym roku.
Lawrence Kasanoff wycisnął z Mortal Kombat ile się da, po czym zajął się innymi projektami filmowymi. Na tak rozpiętą skalę, jak w przypadku smoczej serii, już nie kombinował, ale ma na koncie między innymi filmy związane z Marvelem i Lego, więc raczej nie narzeka na robotę.
Na zakończenie jeszcze parę słów. Dla mnie Mortal Kombat z 1995 r., to nadal najlepsza ekranizacja gry video. Zachowuje idealny balans między bajkowością, a powagą i zawiera w sobie tonę magii, której w dzisiejszych filmach już nie ma. Nie będę oczywiście nikogo przekonywał na siłę. Jeżeli ktoś jeszcze nie widział tego filmu, a ma ochotę, może być trochę zgrzytów, bo Mortal trochę się zestarzał. Nadal można w nim jednak znaleźć elementy ponadczasowe, takie jak świetnie zrealizowane walki, piękne lokacje, drobiazgowo przygotowane kostiumy i oczywiście Goro, za którego Tom Woodruff powinien był dostać wtedy Oscara. Ci jednak, którzy tak jak ja, byli w jeden z mroźnych, styczniowych dni 1996 r. w kinie na MK, rozumieją, że było to przeżycie, które odmieniało człowieka. Mortal Kombat jako brand jest obecnie bardzo popularny, po dosyć niszowym (w porównaniu do teraz) okresie między 2000, a 2011 rokiem, ale to czym była ta franczyza w latach 90, nie da się z niczym porównać. Każdy dostawał napadu euforii widząc logo ze smokiem. MK było wtedy niczym Pokemony. Film bardzo mocno się do tego przyczynił. W przeciwieństwie do wcześniejszych adaptacji gier, które (cytując klasyka) narobiły rodzimym franczyzom mnóstwo smrodu i gówna, Mortal Kombat zebrał pochwały, zarobił i jeszcze bardziej wypromował już całkiem popularną serię. Dziecko niezłamanej wiary Larry’ego Kasanoffa nie tylko przełamało klątwę, ale stanowiło jakże potrzebny precedens, który pokazał, że da się zrobić dobry film na podstawie gry. Niestety kiedy tylko studio poczuło zapach sukcesu (czyli pieniędzy), wszystko zaczęło iść w złym kierunku, który nazywał się Mortal Kombat Annihilation. Nie mam jednak zamiaru teraz o nim pisać. W 1995/1996, wszyscy zaangażowani w tworzenie pierwszego filmu Mortal Kombat mogli odtrąbić zwycięstwo. Wiara i entuzjazm ekipy nie poszła na marne. Może trochę zestarzały, ale po 25 latach, Mortal Kombat nadal kopie dupę.
[img]1432076[/img]