Mortal Kombat Legends: Battle of the Realms (2021)
Biorę się za ten film z prawie rocznym opóźnieniem, ale lepiej późno niż wcale. Mortal Kombat Legends: Battle of the Realms to kontynuacja Scorpion's Revenge, którego opisywałem tutaj ponad dwa lata temu. Będę szczery, nie wracałem do tamtego filmu, nie dlatego, że jest słaby, ale po prostu nie czułem za bardzo chęci oglądania animowanego Mortal Kombat. Być może dlatego też nie zabrałem się jakoś gorliwie za Battle of the Realms, bo czułem, że będzie to bardzo podobne przeżycie, a potem zapomniałem o nim kompletnie i oto jesteśmy, 10 miesięcy po premierze xD Film obejrzałem dopiero teraz, ale możne dobrze, bo podszedłem do sprawy na świeżo i ze szczerymi, niczym nie wymuszonymi chęciami.
Scorpion's Revenge, jak pisałem w recenzji dwa lata temu, miał swoje problemy, ale generalnie był filmem dobrym. Moje zarzuty tyczyły się głównie naginania kanonu, ale to było nic w porównaniu z tym, co twórcy wyprawiają w Battle of the Realms. Szykujcie się zatem na odrobinę fanatycznego rantu, przy czym z pewnością nie zdominuje to recenzji, bo traktowanie kanonu luźno jest czymś w ostatnich adaptacjach Mortal Kombat powszechnym (np. zeszłoroczny film kinowy) i zdążyłem się z tym oswoić. Dopóki ewentualne zmiany sprzyjają płynności narracji i kształtu, który wymusza przyjęte medium, to mogę sporo zaakceptować. Dopóki sprzyjają… dojdziemy do tego.
Za Battle of the Realms odpowiedzialna jest ta sama ekipa, co za poprzednią animację: Jeremy Adams (scenariusz) i Ethan Spaulding (reżyseria) oraz, między innymi, John Jennings Boyd i Eric V. Hachikian (muzyka), czy Robert Ehrenreich (montaż). Powraca również komplet aktorów, co cieszy, bo obsada była jednym z największych plusów Scorpion's Revenge.
Poprzedni film kończył się cliffhangerem, zatem kontynuacja konsekwentnie ciągnie tamte wątki. O ile Scorpion's Revenge był adaptacją pierwszej części gry z pewnymi mniejszymi i większymi zmianami oraz dopełnieniami (np. opierając się o Mythologies: Sub-Zero), to Battle of the Realms prawilnie przedstawia historię z gry Mortal Kombat II, ale tak się tylko wydaje na początku i to też nie do końca. Jako, że film ma już prawie rok, to nie będę się szczypał ze spoilerami. Całość zaczyna się od pogoni Tarkatan za uciekającą parą Azjatów, która ma ze sobą niemowlaka. Ostatecznie zostają oni zapędzeni w kozi róg, w ciemnej alejce, i zamordowani (ta scena trąci Batmanem na kilometr). Jeden z oprawców ma zamiar zeżreć dziecko (jak to Tarkatanie xD), ale wbija Raiden i brutalnie masakruje wszystkich „baraków”. Okazuje się, że niemowlakiem jest sam Liu Kang.
Nie będę ukrywał, od przewracania oczami prawie zrobiłem fikołka. Wracamy do stałego punktu fabularnego, w którym Liu Kang jest wybrańcem. Był czas kiedy udało się od tego odejść, ale najwyraźniej ten wątek jest jak sekta, nie da się od niego na długo uciec. Szybko wracamy do teraźniejszości i jesteśmy świadkami ataku sił Shao Kahna na świątynie Wu-Shi. Walka wydaje się być do ogarnięcia dla wojowników walczących po stronie Ziemi, ale na to otwiera się portal i wkracza Shao, który składa Raidenowi ryzykowną propozycję - jeden turniej Mortal Kombat, który na zawsze zakończy spór (przypominam, że wygrana ostatniego turnieju, zagwarantowała Ziemi tysiąc lat spokoju). Bóg piorunów się zgadza i tak rozpoczyna się oficjalnie drugi Mortal Kombat. Póki co, wszystko trzyma się fabuły gry oraz w jakimś stopniu Mortal Kombat 9 (poza przebłyskami Raidena z przyszłości). Podobnie jak w tej ostatniej grze, jak i w Battle of the Realms, decyzja opiekuna Ziemi wydaje się być paskudnie nieprzemyślana, czy wręcz głupia. O ile w MK9, Raiden miał te flashbacki „he must win”, które w jakiś sposób wpływały na jego decyzje, to w filmie argumentacja w stylu „dosyć już przelewu krwi” do mnie nie trafia. Wszystko mogło skończyć się znacznie gorzej niż skończyło, a przynajmniej w oryginalnym Mortalt Kombat II, bo Battle of the Realms zaczyna w tym momencie zjeżdżać w innym kierunku, a raczej w kierunkach.
Przy okazji opisywania kinowego Mortala z zeszłego roku, czepiałem się korzystania z kanonu na chybił trafił. Tutaj jest podobnie, ale trochę mniej losowo. Twórcy próbują z różnych elementów historii 7 (!!) pierwszych MK, zbudować coś innego. Aby móc wziąć udział w turnieju, Raiden zrzeka się statusu boga i staje się zwykłym człowiekiem (motyw podwędzono z Mortal Kombat Trilogy). Tymczasem, Shinnok (którego w oryginalnym MK II nie było) próbuje zwerbować Scorpiona, żeby ten, ze względu na niezwykły klucz kryjący się w jego duszy (lol), pomógł mu odzyskać brakujące Kamidogu, które razem z kompletem innych, będzie furtką do przywołania Istoty (The One Being). W tym momencie mamy już tu zapożyczenia elementów fabuły gier Mortal Kombat 4 i Mortal Kombat X (wątek Shinnoka) oraz Mortal Kombat: Deception (Kamidogu) wepchniętych do wydarzeń z Mortal Kombat II. To dopiero początek.
Scorpion, po tym jak sparzył się na akcji z Quanem-Chi, który omamił go zemstą na Sub-Zero, nie kupuje gadki Shinnoka i ucieka ostrzec Raidena. Ten, śpiesząc się na nowy turniej, zostawia Scorpiona na lodzie, polecając zaszycie się gdzieś i ukrywanie przez siłami nowego złego. W ogóle, sposób w jaki Raiden kompletnie olewa zagrożenie jakie niesie ze sobą Shinnok jest obezwładniające.
Tymczasem (to będzie słowo klucz tego filmu), w kwaterze Lin Kuei robi się kwas. Młodszy Sub-Zero (Kuai Liang) i Smoke dostają nowe zadanie – schwytać Scorpiona. Wszystko wydaje się super, ale Wielki Mistrz klanu dorzuca małe „ale”, które ma zapewnić posłuszeństwo i efektywność pupili. Oczywiście chodzi o przemianę w cyborgi. Wkraczają Cyrax i Sektor, którzy mają upewnić się, że pozostali również grzecznie poddadzą się zabiegowi. Kuai Liang i Smoke próbują uciec, ale ten drugi zostaje schwytany (chociaż tutaj kanon został nietknięty).
TYMCZASEM, ekipa z Ziemi nieźle sobie radzi na turnieju w Outworld. Wprawdzie Johnny Cage odpada na dzień dobry, pokonany przez D’Vorę, ale przynajmniej przeżywa. Sonya pokonuje Li Mei (co ona tu w ogóle robi?), Liu Kang ekspresowo rozprawia się z Jade, Stryker z Baraką, a Jax tak się rozpędza, że urywa Kintaro dwie z czterech rąk. Uwaga na boku, bardzo losowe wydaje się być to, kto z kim walczy i w jakiej kolejności.
Tymczasem, Scorpion już został namierzony i musi uciekać, a ścigają go oczywiście Cyrax, Sektor i nowo-cyborgowany Smoke. Na to wszystko wpada Sub-Zero
z tekstem, że tylko on tutaj ma prawo zabić ninję klanu Shirai Ryu, ze względu na osobiste porachunki. Niestety kończy się to tak, że Sub dostaje w łeb, a Scorpion zostaje porwany. Cyborgi wykorzystują go do otwarcia wrót, za którymi znajduje się pożądane Kamidogu. Dogania ich Kuai Liang i znowu robi się gęsto. Scorpion jest w stanie wytłumaczyć intrygę Quana z poprzedniego filmu na tyle, żeby wybłagać tymczasową chęć kooperacji u Suba. Niestety za mało i za późno, cyborgi przechwytują Kamidogu i uciekają.
TYMCZASEM, w Outworld również nie jest już tak różowo i nasi zaczynają dostawać wpierdol. Kung Lao przegrywa walkę z Shao Kahnem i zostaje zamordowany (podobnie jak w MK9), a Stryker kończy bez głowy po walce z Shang Tsungiem (który w tym filmie nie został odmłodzony tak jak to było w grze MK II). Kitana, podjudzana od początku przez Liu Kanga do buntu, w końcu zbiera się w sobie i atakuje Shao, ale kończy się to dla niej źle (chociaż pozostaje przy życiu). Jedynym światełkiem w tunelu pozostaje sam Liu (a kto inny?), który pokonuje Shanga bez nadmiernego rozlewu krwi.
TYMCZASEM, Wielki Mistrz Lin Kuei spotyka w końcu swojego zleceniodawcę i zdaje sobie sprawę z tego, w jakie gówno wszedł. Niestety jest już za późno, Shinnok ma wszystkie Kamindogu, a obecni członkowie Lin Kuei zaczynają być masakrowani. Żeby nie było za wesoło, Raiden przegrywa walkę z Shao Kahnem i zostaje zabity. Na odchodne, rzuca w Liu Kanga obligatoryjny tekst o tym, że „rodzice go kochali”. To wywołuje u młodego reakcję ala Goku SSJ, dzięki czemu udaje mu się pokonać samego Imperatora. Mortal Kombat zostaje na zawsze wygrane przez wojowników z Ziemi.
I tu, myślałem sobie, film się pewnie skończy, zostawiając cliffhangera, który będzie obietnicą wielkiej walki z Shinnokiem. A tu nic z tego, bo dosłownie 15 minut przed końcem, oba wątki – ten w miarę trzymający się kanonu i Mortal Kombat II oraz ten drugi, poskładany z elementów czwórki, X-a i Deception – łączą się. Shinnok odpala wszystkie Kamidogu i przejmuje energię Istoty, która robi z niego giganta pochłaniającego wymiary (czy tylko ja mam tutaj skojarzenia z Galactusem?). Ziemski wymiar zaczyna się łączyć z innymi, co na sam koniec daje nam jeszcze nawiązanie do Mortal Kombat 3. Najwyżsi bogowie pojawiają się w Outworld by ostrzec naszą ekipę przed zbliżającym się niebezpieczeństwem i dają Liu Kangowi nową moc, czyniąc go zasadniczo bogiem (zatem na sam SAM koniec mamy jeszcze zapożyczenie z Mortal Kombat 11).
Ostateczna walka przypomina trochę tę z filmu Mortal Kombat Annihilation, bo Liu zamienia się w olbrzymiego, latającego smoka i tak się tłuką z tym pseudo-Shinnokiem wielkości wieżowca. Wszystko to ma vibe Power Rangers. Sytuacja jest dosyć dramatyczna, bo wybraniec dostaje baty, ale ... wkraczają w duecie Scorpion i Sub-Zero, którzy wspólnymi siłami dezorientują Shinnoka. Oczywiście Kang, z trudem, ostatecznie wygrywa ten pojedynek i wraca do swojej postaci. Cała ekipa się cieszy, Cage w końcu wyrywa Sonyę, Liu jest obcałowywany przez Kitanę, jest wesoło. W tle, obserwuje wszystko Raiden, który został przywrócony do życia. Koniec. Żadnego cliffhangera, no powiedzmy, że malutka furtka dla sequela.
Dobra, omówiłem fabułę, to czas to wszystko rozebrać na czynniki pierwsze i wywnioskować, czy jest to dobry film Mortal Kombat, czy nie.
To co się tutaj dzieje fabularnie, to niesamowity wręcz kocioł. Adaptacja Mortal Kombat II, szybko przeradza się w miks z MK3, MKT, MKM:S-B, MK4, MK:D, MKX i MK11, z małą domieszką Annihilation na koniec. Jak to wszystko zmieścić w jednym filmie animowanym o długości 80 minut? Jak widać się da, ale pewnym kosztem. To się po prostu nie klei. Nawet ludzie, którzy nie siedzą zbytnio w lore Mortal Kombat i nie będą mieli świadomości takiego wątkoklejstwa, mogą poczuć, że coś tu było montowane na kolanie.
Motywy turnieju i Shinnoka, praktycznie się nie przeplatają w trakcie filmu. Tak naprawdę jedynym łącznikiem tutaj jest Scorpion, który próbuje ostrzec Raidena, ale ten ma ważniejsze problemy na głowie, np. turniej który sam zrzucił swoim podopiecznym na łeb. Kiedy bohaterowie go wygrywają (ledwo), bogowie zjawiają się żeby oświecić ich, że w tej właśnie chwili, Shinnok wielkości Godzilli unicestwia całą rzeczywistość. Liu Kang, trochę na automacie, przystępuje do tej walki, nie do końca wiedząc i rozumiejąc, o co w ogóle chodzi. To, nawet jak na Mortal Kombat, jest już za dużo i zbyt bez sensu. Sam pomysł połączenia tego wszystkiego nie jest może aż tak zły, ale to zdecydowanie był materiał na jakiś kilkuodcinkowy serial, a nie 80-minutowy film. Oni tu dosłownie przeskakują kilkanaście lat rozwoju serii. Ostatecznie, można było zakończyć film na cliffhangerze, zaraz po wygranej z Shao, ale twórcy woleli rozwiązać ten spór (który w grze był dosyć sporym wydarzeniem) w ciągu kilkunastu minut. Dokąd podąży ta seria w ewentualnym, kolejnym filmie, tego trudno przewidzieć, bo wypstykali się dosłownie ze wszystkiego xD
Trudno też zrozumieć potrzebę umieszczania intra z rodzicami Liu Kanga, wątku, o którym prawie wszyscy zapominają jakieś piętnaście minut później, i który służy chyba tylko po to, aby późniejsze słowa Raidena o rodzicach, miały jakiś kontekst w tle. Backgroud Kanga jest w tym filmie po prostu nieistotny, a szkoda, bo można było zrobić coś, żeby nadać mu jakieś znaczenie. Do tego jednak potrzebny by był dłuższy film, lub inny format.
Tyle jeśli chodzi o zawirowania fabularne. Animacja jest dokładnie taka jak w Scorpion’s Revenge, i podobnie jak w przypadku tamtego filmu, wszystko rozbija się o kwestię gustu. Albo Wam podejdzie, albo nie. Dla mnie ta kreska jest ok. Czasami postacie straszą facjatami, ale jest w tym coś retro, co miło mi się kojarzy ze starymi animacjami tego typu.
Ton filmu jest w miarę wyważony. Oczywiście, klasowym pajacem znowu jest Johnny Cage, co raczej nikogo nie zdziwi. Jego żarty bywają tanie i nieśmieszne, ale w końcu to Cage. Przechodzi on w trakcie lekką przemianę i udaje mu się w końcu wyrwać Sonye, ale czy w kolejnych filmach dostaniemy poważniejszego, ogarniętego Cage’a ala MK X i 11? Wątpię. Raiden tym razem nie rzuca dowcipami, generalnie atmosfera jest znacznie chłodniejsza niż w Scorpion’s Revenge.
Shao jest niezły. W ostatnich częściach gry, zwłaszcza MK11, zrobiono z niego zaślepionego furiata, który niewiele myśli nad tym co robi. Kahn w Battle of the Relams jest postacią ciekawszą, nadal brutalną i zamordystyczną, ale jednocześnie mającą jakieś zasady. Kitany, po marginalnej roli w Scorpion’s Revenge, w końcu możemy zobaczyć więcej. Niestety głównie w roli popychadła. Cyrax i Sektor bardzo spoko, chociaż ich role nie są jakoś bardzo rozwinięte (jak w np. MK9). Pozostałe postacie raczej bez większych zmian. W filmie pojawia się kilkoro wojowników, że tak powiem ‘z dupy’. O ile pojawienie się Strykera jest jeszcze do zaakceptowania, bo facet odgrywa konkretną rolę w tym filmie (a MK II i MK3 są tu niejako połączone), to D’Vorah, a już zwłaszcza Li Mei, Jade i Reiko, niewiele wnosza swoją obecnością (tam gdiześ jest ponoć Skarlet, w ogóle tego nie zarejestrowałem). Są bo są, ale nic by się nie stało, gdyby to był kto inny lub nikt. Podoba sytuacja co w ostatnim filmie Mortal Kombat. Kintaro jest ok, wprawdzie nie ma go jakoś bardzo dużo, ale za to traci ręce dzięki Jaxowi, co mi się wyjątkowo podobało. A jak już przy urywaniu jesteśmy..
Film jest brutalny, jak na animację. Flaki może nie latają w każdej scenie, ale kiedy już latają, to w widowiskowy i bezkompromisowy sposób. Pojawiające się co jakiś czas przekleństwa, podkreślają że mamy do czynienia z filmem dla dorosłych, przy czym nie ma tu takiej przesady, jak np. w drugim sezonie Legacy. Faki są oszczędnie, ale dobrze rozdysponowane. Jest ok.
Muzyka? Niestety powiela schematy ostatnich cześci gry, które traktują temat, jakby to był jakiś film Marvela. Dużo epickich, filmowych motywów, które kompletnie nie pasują do Mortal Kombat. To nie jest zła muza, ale zwyczajnie pasuje tu jak pięść do nosa.
Podsumowując, Mortal Kombat Legends: Battle of the Realms jest w porządku, ale nie bez wad. Znawcy lore MK będę kręcić nosem, ale ci którzy go nie znają, też nie będą mieli łatwo. Ten film jest po prostu zbyt napakowany wszystkim, a nie było takiej potrzeby. Chodzi plota, że twórcy nie byli pewni, czy dane im będzie zrobić trzecią część, więc wywalili salwę ze wszystkich dział. Jeśli tak było, to moim zdaniem, jeszcze bardziej utrudnili sobie sprawę gdyby kolejny film jednak miał powstać. Póki co, niestety, nic na ten temat nie wiadomo. Battle of the Realms jest odrobinę słabszy od Scorpion’s Revenge, ale to nie jest drastyczny spadek jakości. Niektóre rzeczy wyszły lepiej, niektóre gorzej, pewne błędy powtórzono, ale chyba zwyczajnie lżejsze tempo i ciekawsza narracja sprawiają, że pierwszy film wypadł lepiej. Nie zmienia to faktu, że Battle of the Realms to wciąż dobra zabawa dla każdego fana serii. Ponarzekałem, bo jako fanatyk, jestem zobligowany do nie brania jeńców, ale ostatecznie, zalet jest więcej niż wad i każdemu sympatykowi Mortal Kombat, polecam tę animacje obejrzeć. Mam również nadzieję, że kolejna część powstanie, a nawet że Warner pójdzie po rozum do głowy i zrobi z tego serial.
PS. polowałem znowu w napisach końcowych na błędy i się nie zawiodłem. Mamy żołnierza Shao Khana (a nie Kahna, przy czym sam Shao już bez błędu), Lui Kanga (znowu), SubZero i Kuai Langa, czy Skarlett. Z każdą częścią robi się coraz lepiej :D