Final Fantasy Tactics: Kraina Wszystkich - ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W ostatnim rozdziale, drużyna wypytała Kiltiasa Uru o wszystkie nurtujące ich jak i całą Ristię kwestie i choć wiele się dowiedzieli, pojawiło się jeszcze więcej pytań. Co się stało z Anaxosem? Jak udało mu się pokonać mistrza? Dlaczego Otakamer jest sparaliżowany? Bohaterowie ruszają znaleźć odpowiedzi i stanąć do walki z przerażającym monstrum. Kierunek: sam środek krateru gdzie spadł meteor, czyli zgliszcza wulkanu Altimera!
XIII
Okręt, prowadzony pewną ręką, lekko osiadł na skalnej półce, która jakimś cudem uchowała się wśród skalnego, poimpaktowego rumoszu. Ostrożnie, starannie przyglądając się otoczeniu, zaczęli schodzić po trapie.
Krajobraz wokół przypominał jak żywo serce piekieł. Upadek meteorytu zupełnie zniszczył kruchą równowagę wulkanicznego stożka i teraz lawa płynęła chaotycznie setkami grubszych i węższych strumieni, formując spadające w otchłań ziemi wodospady, to znów wystrzelając w górę niczym fontanna. Skały gotowały się, stygły, po czym znów spadały w płonące, magmowe jeziorka. Marmaduk przyglądał się temu nie bez obawy – jeden nieostrożny krok i wszystkich ich czekała śmierć. Jeden wstrząs, a nawet skalna półka, która teraz dawała im schronienie, runie w głąb piekielnej czeluści.
Z góry widział ślad, pozostawiony przez meteoryt, głęboką dolinę, wyżłobioną przez kamień, nim wyparował w piekielnym żarze, który sam wzbudził. Wykrot wydawał się nie do przekroczenia, zdołał jednak dostrzec trakt, utworzony kaprysem natury przez stygnącą lawę. Wiódł prosto ku pieczarze, z której wydobywał się biały, mocny blask. I tak, jak jaskinia wydawała się najbardziej sensownym celem, tak było oczywiste, że nie zdołaliby do niej bezpiecznie dotrzeć, gdyby nie skalna ścieżka. Po tej konkluzji już wcale nie był taki pewien czy to, że powstała, aby na pewno było wyłącznie dziełem przypadku.
Fausel staszczył po trapie swój ekwipunek, rozejrzał się i podszedł do kapitana, który wykorzystał chwilę przerwy na to, by zatankować okręt. Niespecjalnie przejmując się normami bezpieczeństwa, ćmił przy tym jedną ze swoich koszmarnie cuchnących cygaretek.
- Kopsniesz szluga? – zagadną konspiracyjnie, sprawdzając, czy w zasięgu wzroku nie ma Muse albo Tychiana.
- Zawsze, mościepanie – kapitan z galanterią wydobył papieros i wręczył królowi.
- Pół wystarczy – Fausel odłamał dla siebie część bez filtra, wetknął między zęby i odpalił końcówkę od swojego płonącego oręża, po czym zaciągnął się chciwie śmierdzącym dymem – Oooo, na wszystkie plugastwa, jaki dobry… Gdyby mnie tak na dworze zobaczyli, nawet służki by mnie zjechały. Powiadam ci, bycie królem to nie jest bułka z masłem – znów się zaciągnął, aż czubek cygaretki rozjarzył się czerwienią – Wiesz coś więcej o tym Eugenie? Za cholerę nie mogę pojąć, co on tu w ogóle robi. Ramuh ciągle powtarza, jak to otacza się tylko profesjonalistami, ale ta ofiara losu profesjonalna jest tylko w jąkaniu.
- Ciężkie życie, mościepanie królu, robi takie rzeczy z człowiekiem – zauważył kapitan sentencjonalnie – Chłopaczyna nie miał lekko. Jego ojciec jeździł po Etorii z kabaretem, a mały tylko cięgiem siedział w domu i się uczył. Kiedy się stary się wpakował w kabałę, oddał go pod opiekę Ramuhowi, z którymi się znali z dzieciństwa. Ramuh z początku był nawet zadowolony, bo Eugene ponoć jest całkiem utalentowany, ale przez to jąkanie nic w czarowaniu nie osiągnie, bo nie umie porządnie rzucić zaklęcia.
- Przechlapane – mruknął Fausel współczująco.
- Ano. Ale ja tam wierzę, że w końcu mu się uda zacząć mówić normalnie i będzie rzucał czarami na prawo i lewo – kapitan spojrzał na niego triumfująco – Bo jak ktoś ma takie ciężkie życie, to to zawsze jest próba charakteru. Po tym, co złe, zawsze przychodzi coś dobrego, a Eugene sobie na to zasłużył, użerając się z ojcem idiotą. Ja tam wierzę, że to wszystko ma sens. Tak, jak i to, że moja żona i córka zginęły w wojnie z Mirin. Strasznie było mi po tym ciężko, ale zawsze wierzyłem, że to nie było na marne, że to miało sens. Że bogowie – wskazał papierosem w górę – Mają jakiś większy plan i na końcu okaże się, że tak musiało być. Bo jakbym w to nie wierzył, to bym se ukręcił pętelkę z konopnego sznurka i skończył z tym dawno temu. Trza w coś wierzyć, mościpanie królu. Bo jak się w nic nie wierzy, to życie strasznie zaczyna boleć.
Ostrożnie, uważnie, starannie stawiając kroki i wybierając drogę, ruszyli w stronę emanującej światłem jaskini. Biały blask był dobrze widoczny z daleka wśród czerwonej poświaty, wypełniającej krater impaktowy i roztrzaskane resztki Altimery. Z początku próbowali rozmawiać, ale niesamowitość tego miejsca stopniowo odbierała im ku temu ochotę, aż wreszcie zapadła głucha cisza. Nie mieli pojęcia, czego mogą się spodziewać po tym lśnieniu, ale też chyba nie łudzili się, że zdołają do niego dotrzeć bez przeszkód. Mniej więcej w połowie drogi ta nienazwana groźba zyskała realny kształt.
Idący przodem Marmaduk zatrzymał się, wyciągnął rękę.
- Wyłażą.
Wyrajali się zza skał i wykrotów, kierując się w ich stronę niepewnym, chwiejnym, a jednocześnie nieustępliwym krokiem – przedstawiciele chyba wszystkich rozumnych ras, spotykanych na Ristii, lecz zniekształceni, zdeformowani zadaną im wcześniej śmiercią – pokryci sczerniałą, zakrzepłą dawno krwią, nadszarpnięci zgnilizną i rozkładem, poznaczeni ranami, których zadania nie mogła przeżyć żadna żywa istota, z białymi kośćmi, błyskającymi spomiędzy gnijących mięśni. Zza ich warg wydobywało się ciche, przejmujące zawodzenie, niczym skarga na to, że nawet w śmierci nie mogą zaznać spokoju.
- A to co?! – Fausel się zatrzymał raptownie – Nie no, kurde, chodzące trupy?!
- Ożywieńcy – rzucił Tychian, zatrzymując się przy nim – Czytałem o takich przypadkach, ale zobaczyć to na własne oczy…
- Uważajcie – rzuciła półgłosem Muse, mocniej zaciskając dłonie na wężowej różdżce – Nie są sami.
Zza szeregów żyjących umarłych, pośród dymu tlących się drzew, powoli wyłonił się gigant, którego widzieli w Ziegler na chwilę przed odlotem. Sękata od mięśni, groteskowa postać przysiadła nonszalancko na głazie, strzygąc uszami raz po raz, „uśmiechając” się do nich szyderczo spod maski, niczym obdarta ze skóry czaszka, szczerząca zęby bez cienia radości. A zęby miał paskudne i nieludzkie – dwa szeregi długich, cienkich jak igły kłów. Tychian aż wzdrygnął się na myśl o tym, jakie rany mogły zadać.
Zza zębów dobiegł ich gardłowy, ochrypły głos. Gigant rzucił rozkazującym głosem kilka zdań, a wszyscy ożywieńcy – do tej pory poruszający się niezbornie jak odymione pszczoły – teraz zwrócili się ku drużynie, przyspieszając kroku.
- On im rozkazuje? – Tychian aż zatchnął – Niesamowite…
- Niesamowite to będzie, jak zaraz nam wsiądą na karki! – Alexander dobył broni – Szykujcie się!
Nie trwało długo, nim pierwsze szeregi nieumarłych nie zderzyły się z nimi. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to nie jest godny przeciwnik – ożywieńcy byli powolni, mało zwrotni, prawie pozbawieni podstawowych umiejętności toczenia walki. Mieli jednak dwa ogromne atuty – było ich, jak się wydawało, nieskończenie wielu, a do tego nie można było ich zabić. Bez względu na to, jak ciężkie rany otrzymywali, po prostu podnosili się i nacierali od nowa. Gdy odrąbano im ręce, rzucali się na drużynę kopiąc i gryząc. Gdy odrąbano im nogi, czołgali się naprzód, opierając na rękach. Nawet dekapitacja nie była wystarczająca, by ich unieruchomić na dobre. Z sekundy na sekundę sytuacja stawała się coraz poważniejsza, kiedy nagle nieumarły, atakujący Alexandra, zamarł w pół ruchu, po czym rozsypał się w proch.
- Trafiony-zatopiony!
Książę odwrócił głowę, spoglądając na bardzo zadowolonego z siebie Tychiana.
- Co ty…
- Potion. Trafiłem go potionem, takim najzwyklejszym na świecie – dziekan dziarsko zaczął przetrząsać swoje sakiewki i zasobniki – Widzisz… jeśli coś już nie żyje, to teoretycznie wszelkie działania uzdrawiające powinny być dla tego czegoś potencjalnie zabójcze… I proszę! – wydobył kolejną szklaną flaszeczkę i cisnął nią w nacierającego ożywieńca, jakby to był granat. Cienkie szkło pękło pod wpływem uderzenia i uzdrawiająca mikstura rozlała się po nie martwym ciele, obracając je w pył w ułamku sekundy – I kolejny do piachu!
Odkrycie Tychiana w mgnieniu oka odwróciło losy starcia. Nie tylko potiony okazały się dla nieumarłych zabójcze – gdy Alexander i Fausel przebudzili magiję, uśpioną w ich ostrzach, ogień i błyskawice żarłocznie zaczęły pochłaniać gnijące ciała.
- Zjawa! – syknął nagle Marmaduk.
Między ożywieńcami spostrzegli sunącego ku nim w powietrzu fantoma, identycznego jak ten, na którego natknęli się przed wieżą w Ziegler, spowitego w czarny, kłębiący się dym, błagającego przejmującym głosem o pomoc.
Marmaduk wybiegł mu naprzeciw, po czym, gdy palce widma niemal go sięgały, rzucił się do niespodziewanej ucieczki. Fantom pomknął za nim, ciągnąc za sobą warkocz mrocznego oparu niczym kometa. Już-już wydawał się go sięgać, gdy grunt pod nim nagle wysrebrzył się szronem i w górę rzygnęła kolumna lodowatego powietrza. Pochwycony w szczęki mrozu fantom znieruchomiał na moment, po czym rozbryznął się na miriady lodowych drzazg, które błyskawicznie stopniały w przesyconym wulkanicznym żarem powietrzu. Muse z satysfakcją opuściła różdżkę. Przez ułamek sekundy, nim zjawa została zniszczona, wyczuła od niej obecność Anaxosa, ale ta rozwiała się równie szybko, jak czarny opar.
Szeregi nieumarłych zaczęły się chwiać, ich początkowo niepowstrzymany atak teraz się załamał. Jakby zniecierpliwiony takim obrotem wydarzeń, gigant wstał z głazu, warknął kolejną, gardłową komendę. Niedobitki ożywieńców cofnęły się, rozproszyły.
- No proszę – Fausel splunął przez zęby – Sam szef się do nas pofatyguje?
W odpowiedzi na jego pytanie, olbrzym runął w ich stronę.
Jak na istotę o tak gigantycznej masie, był nieprawdopodobnie szybki – jego kontury wydawały się wręcz rozmywać w oczach, jakby się fazował, a nie biegł. Z tą samą przerażającą prędkością przeskakiwał między nimi, niemal znikając im z oczu, tylko po to, by w ułamku sekundy zadać cios kolejnej osobie, nie dając im nawet dość czasu, by przejść do kontrataku. Każde uderzenie jego żelaznej maczugi ledwo dawało się zablokować. Jego siła, tak samo jak szybkość, były przerażające. Zepchnął całą drużynę do defensywy, rozproszył po skalnej drodze, atakując niezmordowanie, bez wahania, jak automat.
- Nie rozbiegajcie się! – krzyknął ostro Marmaduk – Zbierzcie się razem! Jeśli nie zaatakujemy go wszyscy naraz, wybije nas jak muchy! Alexander, za mną, na szpicę! Fausel, pilnuj nam pleców i czekaj, aż się odsłoni! Tychian, leczenie! Muse…
- Wiem, co mam robić. Tylko mi go zdejmijcie z pleców.
W jednym momencie rytm pojedynku się zmienił. Monstrum zwolniło i zaczęło przyglądać się im z pewnej odległości, maszerowało, nie spuszczając ich z oczu. Potwór znów zaczął ruszać spiczastymi uszami, jak nietoperz sondujący grotę. Nonszalancko odchylił głowę i wydał charczącym głosem polecenie włóczącym się bez celu pozostałym ożywieńcom. Rezerwa, jak nazwał ich w myślach Fausel, podeszła do swojego pana posłusznie.
- Coś kombinuje – sapnął król Logres – Bądźcie gotowi.
Zamaskowany kolos jakby na życzenie wykonał szybki cios, którego nikt się nie spodziewał - bezceremonialnie chwycił chodzącego trupa za nogę i cisnął nim w stronę drużyny zebranej w szyku obronnym. Ożywieniec runął na tarcze oraz oręż Alexandra, Tychiana i Fausela. Zwłoki zaczęły wyć w i kłapać resztką żuchwy, miotając rękoma.
- Co za skurwiel! – ryknął książę, rozpłatując ożywieńca. Jego truchło opadło i wszyscy odsunęli się od niego z obrzydzeniem.
Nim jednak zdążyli powrócić do formacji bojowej i podnieść głowy, kolos już biegł w ich stronę z kolejnymi nieumarłymi w uścisku.
- Blok! – Marmaduk zdążył jeszcze ich ostrzec, nim zamaskowany rzucił kilku ożywieńców w ich stronę. Zawisnęli na ich tarczach, ale zaraz potem olbrzym wyskoczył i użył trupów w drugiej ręce jak broni. Niczym biczem uderzył ciałami w drużynę, a nadgnite żywe trupy rozbryzgały się od siły ciosu.
Ściskając za nogi resztki trupów, przeciwnik chłostał korpusami drużynę skupioną w defensywie. Cios za ciosem, aż zwłoki rozpadły się jak rozdarty wór z kamieniami. Pojedyncze nogi, dłonie i palce, nawet głowy, które oderwały się od ciał, wciąż próbowały atakować.
Koszmarna scena uświadomiła im, że wróg nie ma żadnego szacunku do ciała, życia czy nawet śmierci. Definicja potwora, także pod względem mentalnym.
Po zużyciu dostępnych narzędzi, stwór rozpoczął opętańcze gradobicie pięściami. Tychian dziękował w myślach za grubość swojej zbroi- jeden cios w odsłonięte ciało i rozpadłby się na kawałki. Wziął jednak na siebie nawałnicę ciosów, zasłaniając się maleńką, pogiętą tarczą i maczugą, pozwalając sojusznikom wybrać dogodny moment na kontrę. Kątem oka widział, jak Muse kończyła zaklęcie.
- Jeszcze chwilkę…! – wrzasnął, ignorując powiadomienia systemu zbroi o uszkodzeniach.
Zrobił krok na bok, a Fausel i Alexander znajdując dziurę w atakach, wyciągnęli w górę ostrza mieczy. Kolos nadział się na nie swoją obrzmiałą ręką, ale niewiele sobie z tego zrobił.
- Żryj to! – gria uaktywnił żywy ogień na swoim claymorze. Języki płomieni przeskoczyły po skórze monstrum ; stwór spróbował odskoczyć, odsłaniając się tym samym na kolejny atak.
Marmaduk wyskoczył zza pleców Alexandra i w połowie salta do przodu, wyciągnął obie nogi. Kopniak trafił potwora prosto w pysk. Jego przedramiona, wciąż przebite, niczym kotwy zostały w miejscu, głową szarpnęło do tyłu. Bangaa opadając, taktycznie przykucnął, Fausel i Alexander wyciągnęli ostrza swoich broni z łapy stwora, tym samym dając miejsce na gotującego atak wekierą Tychiana.
- Leż już!
Głuche uderzenie ciosu ciągnącego się zza zbrojonej głowy Tychiana na moment zamroczyło stwora. Alexander nie zwlekał i gdy przeciwnik podnosił oszołomiony wzrok, w jego stronę już zmierzało ostrze Lohendgrina. Wbiło się w skórę tam, gdzie książę spodziewał się serca, lecz klinga wkłuła się zaledwie na kilka centymetrów, jakby mięśnie zrobione były z hebanu.
- Czym ty, do cholery, jesteś?! – wycedził przez zęby Alexander, próbując wyrwać broń z cielska olbrzyma.
Ten chwycił miecz jedną ręką, a drugą wymierzył księciu cios podbródkowy. Alexander poczuł jak wiruje mu w głowie, ale rękojeści nie puścił.
- Gdzie mi z tymi łapami?! – wrzasnął, plując krwią z ust – Muse, teraz!
Uwolnił drzemiącą w ostrzu energię piorunów. Przeciwnik znieruchomiał, gdy sine iskry rozbiegły po jego ciele, a mięśnie przykurczyły się. Książę jednym, mocnym, frontalnym kopnięciem uwolnił ostrze i wylądował na plecach.
Podmuch zaklęcia rozwiał przyklejone krwią do twarzy włosy. Pocisk skumulowanej energii uderzył we wroga i uwolnione małe trąby powietrzne zaczęły siec jego ciało.
- Ghhhhrrrrraaaa! – kaskadowy krzyk przerywany wirującym powietrzem dobiegł uszu drużyny.
Jedne za drugą, sierpowate smugi kreśliły głębokie rany, z których sączyła się czarna, lepka ciecz.
Ileż można!
Zniecierpliwiona już Muse nie spuszczała przeciwnika z oczu, obserwując go pomiędzy palcami sztywnej od magicznego gestu dłoni.
Kolos dalej wył wściekle; nagle jego głowa przekręciła się nienaturalnie w lewo i rozległo puste chrupnięcie. Zaklęcie opadło tak, jak i kolos. Ukląkł nieruchomo, z twarzą skierowaną za siebie. Tik, poruszający uszami, ustał.
Gdy kurz opadł, zdyszany Fausel wysmarkał pył z nosa.
- Ja pierdolę, już myślałem, że…
Nie zdążył dokończyć, bo stwór chwycił swój zamaskowany łeb i w akompaniamencie ohydnego mlaśnięcia mięśni i kości naprostował głowę. Wsparł się na kolanie i wstał, jak gdyby nigdy nic.
- Jak…? – zadudniło ze zbroi Tychiana.
Ten widok zdominował ich uwagę - ciemne niebo zasłonięte leniwie ciągnącą się chmurą pyłu wulkanicznego kontrastowało z upiornym, płynącym światłem rzeki lawy, które podświetlało go od dołu. Przez tę jedną chwilę stali jak zahipnotyzowani, a on jakby napawał się ich zdumieniem i przerażeniem, pozując.
- To niemożliwe… – usta Muse zadrżały. Otrząsnęła się jednak prędko – Szykujcie się, mam coś jeszcze dla niego!
- Dobra, teraz na pełnej kurwie! – jak zwykle mówiący do rzeczy w takich sytuacjach Fausel już był gotowy na rundę drugą.
Marmaduk zacisnął mocniej palce na rękojeściach sztyletów. Przeanalizował sytuację i ruszył w przeciwną stronę. Przemykając obok Muse rzucił krótko – Klif.
Reszta przytaknęła; w jednej chwili zrozumieli, że chodzi o strategię, którą stosowali już wcześniej w bitwach.
Kolos już był gotów do kolejnej szarży. Wydał z siebie rozkaz, który brzmiał jak charkot gruźlika, ożywieńcy posłusznie zaczęli się zbierać.
- Rhatra moogustruul! – wypluł słowoflegmę, a żywe trupy ruszyły w stronę drużyny.
Tym razem rozstawieni szeroko, by złapać wroga w kleszcze, Tychian i Marmaduk ostrzelali truposze i zasypali shurikenami.
- Haha, a macie! I jeszcze jeden! Spokojnie, spokojnie, opanuj się… – z maniakalnym śmiechem dziekan toczył wewnętrzną walkę pomiędzy ekscytacją a skupieniem.
- Co ty bredzisz?! Skup się! – syknął na niego bangaa.
Ta chwila nieuwagi kosztowała ich słono. Nie zauważyli, że kolos wysyłając trupy, sam szykował się do ataku. W zaciśniętej, wielkiej dłoni kumulował energię.
- Szlag by to… Przygotujcie się! – Tychian w ostatniej chwili pstryknięciem uwolnił w stronę towarzyszy zaklęcie magiji czasu, przyspieszające ruchy, samemu pozostając na pierwszej linii ataku. Skulił się, skrzyżował ręce zbroi na piersi i czekał.
Stwór jednym szybkim, horyzontalnym ruchem pękatej ręki wyrzucił szeroki na kilka metrów pocisk. Widmowo-ogniste ostrze w mgnieniu oka dotarło do bohaterów, po drodze rozdzierając i spalając ożywieńców. Ich resztki, ochłapy palących się fałd tłuszczu i żar spadł na postacie. Płomienie, a za nimi skoncentrowana fala uderzeniowa zwaliły wszystkich z nóg.
- Ugh! Co to za szarlataństwo – rzucił Fausel, szybko zbierając się po ciosie – Jeszcze raz coś takiego i będzie po nas!
- Zbroja przegrzana. Uwaga, zbroja przegrzana – beznamiętny głos dobiegał od strony Tychiana – Wiem, wiem przecież, a po co otwieram systemy?! – gęsta para buchnęła z dysz – Zostawiam wam go, muszę odsapnąć!
Dziekan nie dawał po sobie poznać, ale ledwo trzymał się na nogach. Muse widząc osmolony ślad na zbroi Etoriana, poznała atak stwora.
- To ta siła strąciła drzewa na plaży Unii… Alexandrze! To on pomógł uciec statkowi z pacjentem!
Księciem targnęło ze złości na myśl, że ta abominacja śmiała stąpać po jego włościach, ścinać drzewa i przede wszystkim mieć coś wspólnego ze śmiercią jego ojca.
- Ogień ogniem, tak to było? – szepnęła pod nosem Muse, przygotowując zaklęcie przywołania.
Drużyna na nowo zebrała się razem. Mimo huraganowego ataku olbrzyma, zdołali złapać drugi oddech. Przeciwnik również kalkulował kolejne posunięcie, nie zdradzając żadnych oznak zmęczenia. Marmaduk i Alexander, wspierani przez Fausela, stworzyli mur, osłaniający Tychiana i Muse, po czym zaczęli powoli, ale metodycznie spychać potwora w stronę skalnego występu, wiszącego nad rzeką lawy, odcinając mu tym samym kolejne drogi ataku.
Czując chyba, co się święci, gigant próbował kilka razy przedrzeć się bokiem, ale za każdym razem natykał się na bezlitosną kontrę. Płonący, dwuręczny miecz Fausela i skrzące się elektrycznością ostrze Alexandra pozwalały trzymać go w szachu. Krok za krokiem, metr za metrem, przesuwali się ku krawędzi. Tychian pilnował, by żaden z nich nie stracił sił. Z tyłu, za sobą, czuł tężejącą aurę ognistej magiji, pachnącej drzewem sandałowym i krzemieniem, ale nie miał czasu, by się odwrócić.
Zapędzony w kozi róg gigant stawał się coraz niebezpieczniejszy, gdy tylko dotarło do niego, że walczy o życie. Gdy Alexander blokował jego ciosy, miał wrażenie, że drży w nim z wysiłku każdy mięsień. Każde uderzenie sprawiało, że aż dzwoniły mu kości – siła potwora była zaiste monstrualna. Wiedział, że jeśli zepchną go jeszcze dalej, stanie się nieobliczalny. Proste wrzucenie go w lawę nie wchodziło w rachubę, żaden z nich nie miałby dość siły, by tego dokonać. Zależało im by stał dokładnie tam gdzie stoi i …
- Na boki, już!
Rzucili się z Marmadukiem w przeciwnym kierunkach, zeskakując ze występu na położoną nieco niżej skałę, Fausel uskoczył wstecz. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stali, rozpalił się szkarłatno oranżowy płomień, który na ich oczach przybrał postać olbrzymiej salamandry ognistej. Gigant rzucił się ku płazowi, a może chciał go jedynie wyminąć, by uciec z pułapki, ale było za późno – nieziemski żar summona Muse zaczął go spopielać, nim zdołał zrobić pierwszy krok.
- Issythrogruul! – przeklinał w tylko sobie znanym języku, nie tyle z bólu, który wydawał mu się obcy, lecz z irytacji.
Runął na kolana, gdy jego nogi zmieniły się w kikuty. Przestał strzyc uszami, bo już ich nie miał. Skóra dymiła, opadała z jego monstrualnych mięśni szarzejącymi płatami, gotowała się krew. Mimo to, padając, zdołał wydać z siebie jeszcze pełen frustracji ryk.
- Jak śmiecie! – jego głos poniósł się echem wśród rozpalonych skał. Mówił zrozumiale, choć kły utrudniały mu artykulację – Wy… spośród wszystkich, właśnie wy… nędzarstwo, kłamstwo, ojcobójstwo… - jego postać topiła się, jak woskowa figurka, rozsypywała w popiół, podrywany w górę przez cieplne prądy powietrza – Naiwność… głupota… Myślicie, że będziecie nam dyktować warunki?!
Salamandra owinęła się wokół niego. Wściekły krzyk urwał się w pół nuty, a gigant skonał w obłoku iskier, ulatujących w ciemność.
Summon, już niepotrzebny, zniknął. Muse, na której słowa potwora nie zrobiły najmniejszego wrażenia, zerwała z jego na wpół usmażonego truchła upiorną maskę. W tym czasie Tychian skrupulatnie zbierał kości jednego z martwych już ożywieńców.
Fausel otarł pot z czoła.
- Gorąco było. Dosłownie. Co, zabieramy się dalej? Jakoś nie jestem ciekaw, co jeszcze może na nas wyleźć…
- Zabieramy – przytaknął Marmaduk – Każda chwila, którą tu spędzamy, to kuszenie losu. Pospieszmy się.
Wbrew temu, czego się obawiali, nic więcej nie zastąpiło im drogi. Gdy jednak dotarli do punktu, gdzie dokładnie powinien był uderzyć meteoryt, spotkała ich niespodzianka. W szklistej, migoczącej niecce, otoczone białym blaskiem wiszących wokół w powietrzu ochronnych run, leżało olbrzymie jajo. W miarę, jak się zbliżali, strzegące go znaki bladły, jakby uznały, że nie są już dłużej potrzebne. Gdy stanęli na krawędzi misy, runy zniknęły zupełnie i w tej samej chwili jajo zaczęło pulsować. W powietrzu rozległo się niskie, basowe dudnienie, zastąpione nagłym trzaskiem. Skorupa jaja pękła na pół, a w powietrzu, zamiast wulkanicznego, siarkowego odoru, zapachniało nagle rozgrzaną w słońcu łąką. Z niedowierzaniem spostrzegli, że wewnątrz jajka ukrywało się…
… ludzkie dziecko, mokre i oblepione teraz błoną ochronną niczym świeżo wyklute pisklę.
W nagle zapadłej ciszy dał się słyszeć pierwszy, łapczywy oddech niemowlęcia, a zaraz potem – niepewne kwilenie.