Muzykowo i Krzykowo - Mayhem
Witam was wszystkich w kolejnej odsłonie serii dotyczącej ostrej, metalowej muzyki na growym portalu. Ostatni raz widzieliśmy się w ramach Halloween, gdzie przedstawiłem część zespołów, wykonawców oraz albumy, które warto sprawdzić z okazji tego dnia. Dzisiejszym "bohaterem" tego bloga będzie zespół, na swój sposób stał się dla mnie furtką do zupełnie nowej strony muzyki metalowej. Panie i panowie, załóżcie swoje czarne szaty, wymalujcie twarze na czarno-biało i przywitajmy legendę black metalu - Mayhem
Jeżeli nie kojarzycie tego zespołu, to postaram się jakkolwiek streścić historię, którą lepiej poznać samemu. Jest ona mroczna, krwawa oraz na swój sposób ciekawa. Mayhem to norweska grupa założona w 1983 roku przez Kjetila Manheima, Jørna Stubberuga oraz Øystena Arsetha w Oslo. Pierwotnie wokalistą był z kolei Eirik Nordheim, lecz przy nagrywaniu ich pierwszej płyty, czy też raczek EPki dołączył również Sven Erik Kristiansen. Ich inspiracjami były zespoły pierwszej fali black metalu, z czego warto tu zaznaczyć dwóch pionerów tego gatunku: Venom (uznaje się za pierwszą grupę black metalową) oraz Hellhammer/Celtic Frost (oni z kolei prezentowali bardziej obskurne i niepokojące brzmienie). Fascynacja była tak duża, że część członków Mayhem przybrało nowe pseudonimy m.in. z piosenek tego drugiego. Norwedzy chcieli stworzyć muzykę również brudną, również mroczną i tak okropną, jak się tylko da, choć jeszcze nie przybierając diabelskiej otoczki z wyznawaniem szatana. Przybrali kolejno pseudonimy: Manheim, Necrobutcher, Euronymous, Messiah oraz Maniac. I ta oto piątka dała początek albumowi, który jest jednym ze sztandarowych przykładów black metalu oraz takim przejściem między jego pierwszą oraz drugą falą.
Deathcrush (1987)
Deathcrush, czyli najpopularniejszy i zarazem jeden z najważniejszych minialbumów black metalu, który był olbrzymią inspiracją dla jego drugiej fali w Norwegii. Prawie każdy utwór z niego jest na swój sposób kultowy, zaczynając na tytułowym dziełem, poprzez Chainsaw Gutsfuck i kończąc na Pure Fucking Armageddon. I choć uwielbiam pierwszą epkę Mayhem, mam z nią sporo problemów. Przede wszystkim wokale, z których nie można nic zrozumieć. Zdaję sobię sprawę, że Norwedzy chcieli wydać nieprzyjemny i taki "brudny" brzmieniowo krążek oraz jakość pozostawiała wiele do życzenia, ale to jakoś się broniło estetyką stworzenia czegoś "w garażu". Niestety, choć Maniac pozostaje moim ulubionym wokalistą tego zespołu (pomijam Deada), tutaj drze się na potęgę, bez żadnego ładu i składu, a słów można się doszukać dopiero po mocniejszym wsłuchaniu. Messiah z kolei jest ledwo słyszalny. Perkusja brzmi bez problemu, gitara jest bardzo żywa i energiczna, swoją grą przypominającą kombinację Hellhammera (brud) i Venoma (szybkość i thrashowość). Teksty... o boże, te teksty. Są napisane tak, jakby za nie odpowiadał niewyżyty hormonalnie nastolatek, który próbuje udowodnić, jaki to jest cool i edgy. I choć Edge jako tako lubię, tutaj można wręcz śmiechnąć, słysząc linijki o wyciekającej spermie czy czy larwach uciekających z... w sumie nieważne. Ciekawe są z kolei utwory niepasujące do reszty albumów, jak to intro będące zlepkiem odrzuconych pomysłów muzycznych oraz dziwne pianino przed Pure Fucking Armageddon. Mocno odstają, dodając trochę chaosu do całości. Uwielbiam z kolei okładkę!
To jest minialbum swoich czasów, który broni się brzmieniem perkusji, agresją wyciekającą z głośników i soczystymi riffami. Cierpi z kolei koszmarnej jakości wokal oraz teksty. Mogę polecić ten album i jeżeli nie macie problemów z dość cringowymi tekstami (chyba tylko Deathcrush brzmi jako tako normalnie), to możecie dać Deathcrush szansę.
Live in Leipzig (1991)
Jest to jedyny album koncertowy na tej liście, o którym tu przeczytacie z paru powodów. Po wydaniu Deathcrush odeszli Manheim, Messiah oraz Maniac, a do zespołu dołączyli Jan Axel "Hellhamer" na perkusję oraz Pher Yngve Ohlin, znany o wiele bardziej pod pseudonimem "Dead" jako wokalista. Ci dwaj wraz z Necrobutcherem i Euronymousem są najsłynniejszą ekipą z całego zestawienia muzycznego Mayhem. I to jest pierwszy powód, dlaczego mam zamiar omówić Live in Leipzig. Po drugie, jest to jeden z kilku materiałów, gdzie możemy właśnie usłyszeć Deada, który stał się ikoną dla całego gatunku "czarnego metalu". Był jednym z pierwszych, którzy nosili tzw. Corpse Paint (malowanie twarzy na czarno i bało), regularnie ciął się podczas koncertów i opryskiwał widzów swą własną krwią, a jego persona i życie codzienne bywały nie tyle interesujące, co niepokojące. Co zabawne, oficjalnie nagrano z nim w studio tylko dwa utwory, z czego jeden z nich po dziś jest uważany za największy hit tego zespołu - Freezing Moon. Ostatnim powodem jest jakość tej płyty, która jest w nienajlepszym stopniu, ale tu najepiej można usłyszeć Deada na żywo.
W większości znajdują się utwory z Deathcrush, ale i również piosenki tworzone z myślą o nadchodzącym, pierwszym albumie Mayhem. Można tu domyślić się z brzmienia oraz partii wokalnych, jaki pomysł na niego zespół miał jeszcze wtedy. Choć jakość pozostawia wiele do życzenia, zdecydowanie warto sprawdzić ten album i w sumie wszystkie materiały z Deadem. "Pelle" niestety z powodu cięzkiej depresji oraz syndromu Cotarda (przekonanie, że nie jesteś żywą istotą) odebrał sobie życie 8 kwietnia 1991 roku, zatem nie dane nam było usłyszeć z nim na wokalu zbyt wiele rzeczy (koncertówki, demo Freezing Moon, próby oraz demo z poprzedniego zespołu to jedyne materiały z Deadem). Mnie osobiście smuci, że jego "kariera" okazała się tak zmarnowanym potencjałem. Mógł być jednym z najlepszych wokalistów black metalowych i nie ukrywam, to jego głos przekonał mnie do poznania tego gatunku. Ilekroć przypomnę sobie o jego końcu, to czuję ogromny żal, że tak zlekceważono te wszystkie lampki alarmujące i nikt mu nie pomógł. Co gorsza, Euronymous zrobił zdjęcia jego ciału, a jedno z nich jest na okładce jednego bootlegu, o którym nie zamierzam więcej mówić, a cała ta sytuacja spowodowała kolejne roszady w zespole.
De Mysteriis Dom. Sathanas (1994)
Debiut Mayhem jest uznawany za kultowy i jeden z najważniejszych albumów black metalowych, choć trzeba to przyznać, był to debiut spóźniony. Już w 1992 roku Darkthrone wydało A Blaze in the Northen Sky, które rozpoczęło II falę tego gatunku i w tym samym roku otrzymaliśmy pierwszą płytę Burzum. Po "odejściu" Deada oraz Necrobutchera (był zniesmaczony podejściem ich gitarzysty wobec śmierci jego przyjaciela), De Mysteriis zostało nagrane w składzie: Helhammer na perkusji, Euronymous na gitarze, Kristian Varg Vickernes na basie oraz Atilla Csihar na wokalu. Ten ostatni jest obecnym wokalistą, ale ważną postacią jest ta druga osoba. Varg był odpowiedzialny za projekt Burzum, o którym duża część znawców Black Metalu zna do dzisiaj i po dziś dzień jest kontrowersyjną osobą. Antysemickie, niemal nazistowskie poglądy, podpalanie kościołów oraz... morderstwo. 10 sierpnia 1993 roku Vickernes zamordował Euronymousa w jego własnym mieszkaniu z przyczyn właściwie nie do końca znanych. Sam zainteresowany twierdzi, że to z samoobrony, inni twierdzą, że poszło o pieniądze z albumów Burzum, jeszcze inni o poglądy itd. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że jego gra na basie jest nadal słyszalna (choć podobno ściszona) na oficjalnym wydaniu płyty, wraz z grą Arsetha. Dzięki czemu mamy chyba jedyny album nagrany wraz z mordercą i jego ofiarą, a do tego teksty napisał były basista oraz samobójca... kolorowo, prawda?
Kontekst historyczny ważny, ale już dość o nim, bo koniec końców dostaliśmy naprawdę solidne i dobrze brzmiące dzieło, pełne soczystych i przyjemnych riffów, niekiedy charakterystycznych dla black metalu (choć moim zdaniem, więcej zrobił Quorthon na trzecim albumie Bathory). Solówki są fantastyczne i w sumie to dzięki nim chciałbym nauczyć się gry na gitarze. Perkusja brzmi bardzo dobrze i choć to ona brzmi najlepiej, nie jest aż tak głośna, jak niestety przy demach z Deadem. Czasem przygłusza grę gitar, to fakt, ale nie ma tragedii. Bass z kolei nie wydaje się mieć jakiejkolwiek melodii i sprowadza się do "buczenia". To wszystko się ze sobą łączy i działa! Ciekawą robotę robi wokal, kompletnie inny od tego, czego byśmy się spodziewali od albumu Black Metalowego. Tutaj mamy growle, głośnie wycia, a calość wokalu wydaje się bardziej teatralna i ekspresyjna, pasująca do samego tytułu albumu. Zmieniło się też podejście do tekstów. Dead miał kompletnie inne podejście niż Necrobutcher wcześniej i wraz z nim starali się stworzyć utwory mroczne, okultystyczne i satanistyczne, co podziałało tu na plus. Resztę tekstów dopisał Snorre Ruch "Blackthorn"i cały album jest pełny świetnie brzmiących hitów. Pagan Fears, Freezing Moon wraz z ikoniczną solówką, utwór tytułowy wyrwany niczym z czarnej mszy czy Life Eternal, którego tekst napisał Dead przed swoim samobójstwem.
Nie ukrywam, pierwszy album Mayhem uwielbiam, choć do wokali trzeba było się trochę przyzwyczaić. Atilla prezentuje inne, oryginalne i różnorodne podejście do wokalu i choć pierwszy kontakt był dziwny, po czasie "siadł mi" lepiej, niż mogłem się spodziewać. Nie jest to mój ulubiony album, ale mogę śmiało powiedzieć, że należy do tych najlepszych i jeżeli nie macie problemów z 'satanizmem', również powinniście go obadać. Bolesny proces powstawania, który zajął kilka lat, podlany śmiercią dwóch członków Mayhem, który po dziś dzień brzmi fantastycznie, praktycznie nie mając żadnego słabszego momentu.
Wolf's Lair Abyss (1997)
2 lata po śmierci "ojca zespołu", Mayhem powróciło z ponownie zmienionym składzie: Hellhamer pozostał na perkusji, powrócili Necrobutcher na basie i Maniac na wokalu, a w rolę gitarzysty wcielił się Rune Eriksen pod pseudonimem Blasphemer. Publika patrzyła na powrót tego zespołu z mieszanym podejściem i sporo głosów było za tym, by nie powinni wracać (a przynajmniej pod tą nazwą). Ostatecznie ekipa wydała w 1997 roku nową epkę pełną świeżych kompozycji, budując przy okazji grunt na ich kolejną płytę... ale nie uprzedzajmy faktów.
Brzmienie epki jest kompletnie inne od ostatnich dokonań Norwegów. Jest o wiele bardziej techniczne, aniżeli brudne. Helhammer jak zawsze, gra głośno i mocno, a jego perkusja jest ponownie, najgłośniejsza. Znowu występuje problem z okazjonalnym przykłuszeniem gitar, troszkę bardziej odczuwalny, aniżeli w ich debiucie, lecz nadal znośny. Gitary są fantastyczne, nadające pewnego stopnia chłodu. Można by też powiedzieć, że Blasphemer gra tu dużo bardziej mechanicznie niż Euronymous wcześniej i jest odczuwalna zmiana. Co by nie mówić, Arseth miał naprawdę dobrego następcę. Może nie aż tak dobrego, ale potrafiącego dobrze grać, wprowadzić ciekawe riffy i podejść do gitary trochę inaczej. Bas brzmi solidnie i to w zasadzie tyle, co można tu o nim powiedzieć. Maniac z kolei brzmi kompletnie inaczej niż z Deathcrush. Wciąż nie jest do końca zrozumiały, ale brzmienie jego głosu jest też na swój sposób ciekawe. Jak odsłuchacie, brzmi on niczym diabeł czy inny chochlik z piekła rodem... JEDNAK, to nie jedyne, czym może się poszczycić, bo tu i ówdzie znajdą się czyste wokale, próbujące choć trochę dać teatralności. Wolf's Lair może się też poszczycić udziwnieniami pokroju elektroniki, dużo większą ilością chaosu, a wszystko to miało być przedsmakiem tego, czego dostaniemy na kontynuacji De Mysteriis. Teksty z kolei często mieszają angielski z łaciną, a tematyka poszła bardziej w religijne, nienawistne wobec ludzkości kierunki, bliższe standardowemu black metalowi.
Wolf's Lair Abyss nie jest epką, do której wracam głównie przez to, że zbyt często o niej zapominam. Nie jest to zły materiał, a wręcz bardzo dobry. Długość nie wydaje się być tu za krótko, a utwory (mamy pięć, teoretycznie cztery) prezentują się naprawdę świetnie, choć moim zdaniem, tylko pierwszy i ostatni są warte większej uwagi. Niemniej polecać obadać ten materiał. To trochę inne podejście muzyków do tego gatunku, gdzie najlepiej to widać oraz słychać... w kolejnym albumie. Z resztą, sami sprawdźcie.
The Grand Declaration of War (2002)
I tak oto przechodzi to chyba najbardziej kontrowersyjnego albumu w całej dyskografii Mayhem, czyli The Grand Declaration of War. Płyta, która mocno podzieliła fanów i do dziś zbiera mieszane opinie. Jedni pokochali to oblicze zespołu, inni uznali za obrazę black metalu. nie jestem zagorzałym czy oddanym fanem tego gatunku, a eksperymenty lubię i muszę przyznać, że to jeden z moich dwóch ulubionych albumów tego wykonawcy, a przynajmniej to właśnie jego najczęściej słuchałem. Uwielbiam go przede wszystkim za to, jak bardzo jest inny w dorobku Norwegów. Tak, to nadal black metal, lecz z masą udziwnień, która nie każdemu podejdzie. Są dwie wersje tego albumu, z czego ja polecam tą z Chrystusem na okładce. Głównie dlatego, że jest dobrze zmixowana i nie czuć, by jakikolwiek instrument brzmiał fatalnie. Gitary oraz różnorakie riffy są fantastyczne i łatwo wpadają w ucho. Blasphemer ponownie tu pokazał, jak dobrym i utalentowanym jest gitarzystą. Bas brzmi soczyście, a perksuja ponownie miażdzy. Od różnorakich blastów, po niemal wojskowe brzmienia niczym do marszu. Najlepiej to działa, gdy wszystko się ze sobą zlewa. Maniac z kolei bawi się koncepcją tego albumu nie tylko wokalnie, ale i też tekstowo. Pełno tutaj recytacji, manifestacji na temat satanizmu, życia czy właśnie wojny, lecz również klasycznych black metalowych krzyków, skrzeków i innych czarcich dźwięków. Co mi się chyba najbardziej podoba, to estetyka i klimat tego albumu. Dużo bardziej techniczny, podniosły, pełny wojennej atmosfery oraz... elektronika. Kolejny element, który mocno podzielił ludzi. The Grand Declaration of War jest nadal płytą black metalową, ale jedocześnie uderzą w bardziej industrialne rejony, momentami trip popowe... i to wszystko jest ze sobą spójne.
Drugi album Mayhem może być wbrew pozorom fajnym wstępem do black metalu, przynajmniej według mnie. Ma charakterystyczne, aczkolwiek bardziej techniczne i soczyste brzmienie, posiada więcej czystego i podniosłego wokalu (czasem robotycznego) niż skrzeków czy innych krzyków, ma ciekawą koncepcję oraz pomysł na siebie. Jest takim środkowym palcem dla ortodyksyjnych fanów black metalu, dla których też Mayhem to tylko czasy Deada i Euronymousa. Myślę, że część z was może się on spodobać, ale tylko tak zakładam. Niemniej warto dać szansę dla Grand Declaration of War, lecz jeżeli nie podejdzie wam chociażby to wydanie Mayhem z Maniaciem, zawsze można wrócić do Wolf's Lair Abyss... albo przeskoczyć do kolejnego albumu.
Chimera (2004)
Chimera była ostatnim albumem z Maniaciem na wokalu, który został wyrzucony krótko po jej wydaniu przez swoje uzależnienie alkoholowe. Szkoda, ponieważ ta era Mayhem jest moja ulubioną, a trzeci krążek uznaję za ich najlepszy w całej dyskografii. Jeżeli ktoś obawiał się kierunku, w jakim ten zespół poszedł oraz obraził się za drugą płytę, tak Chimera powinna być swoistym przeproszeniem się z ortodyksyjnymi fanami black metalu. Nie znajdziemy tu żadnej elektroniki, a recytacje zostały zdegradowane do okazjonalnego chórku bądź refrenu. Całość obiera tekstowo kierunek nienawiści do człowieka podlane black metalowym, odhumanizowanym sosem i nie ukrywam, tutaj to działa oraz dobrze współgra z samym brzmieniem albumu. Wciąż jest to płyta bardziej techniczna, ale nawet w ten sposób buduje ciekawy, mroczny i depresyjny klimat, zupełnie inny niż pozostałe dokonania Mayhem. Tempo albumu jest szybkie, chyba najszybsze dla tego zespołu, co nie oznacza, że nie ma tu miejsca na powolne numery (tytułowy oraz My Death, mój ulubiony utwór). Blasphemer oraz Hellhammer potrafią się dobrze dostosować, wpasować się do sieczki lub leniwego snucia. Necrobutcher również posiada swoje momenty, z czego dwa razy decyduje się na bardzo przyjemne dla ucha solówki basem. Maniac ponownie uderza innym stylem wokalnym, lecz dużo bardziej black metalowym i tym razem wyraźnie słychać jego słowa. Zdarzają się oczywiście partie, gdzie odpala "gremlina", przez co nie da rady go zrozumieć, lecz dużo częściej stosuje to posępne, mroczne i wściekłe brzmienie.
Na Chimerze nie ma żadnego złego numeru, wszystko ze sobą współgra, posiada własny klimat i ponownie robi coś nowego, tym razem w ramach czysto technicznego black metalu. Mogę z czystym sercem polecić Chimerę niemal każdemu, kto lubi ten zespół lub tym, którzy go nieznają. Choć twierdzę, że Wielka Deklaracja Wojny jest dużo bardziej przystępna, tak trzeci krążek jest bardziej przystępny dla tych, którzy oczekują po prostu dobrego black metalu. Ma naprawdę dobre brzmienie, atmosferę, świetny wokal oraz mnóstwo wspaniałych numerów. I niestety, tutaj też kończy się okres, który w Mayhem uwielbiam. Od czasów Euronymousa i na Maniacu kończąc. Nigdy potem ten zespół nie wzniósł się wyżej lub do tego samego poziomu, ale nie uprzedzajmy faktów.
Ordo ad Chao (2007)
Ordo Ad Chao jest po dziś dzień moim najmniej lubianym albumem Mayhem i nie widzę, by to się kiedykolwiek zmieniło. I nawet nie chodzi o to, że Necrobutcher właściwie mało się tu udziela lub przez powrót Atilli Csihara na rolę wokalisty. Tym razem zespół miał kolejny pomysł na siebie, decydując się na powrót do brudu i niskiej jakości brzmienia. Innymi słowy, chcieli zapewne nagrać album tak, jak to wygląda w żartach, że black metal koszmarnie brzmi. Można się tego choćby doszukiwać z Deathcrush, płyt Darkthrone od Transilvanian Hunger (swoją drogą polecam!) czy nagranego tanim sprzętem Filosofem Burzum (też gorąco polecam, świetny krążek!). Mój problem polega na tym, że tutaj wszystko strasznie się ze sobą zlewa. Perkusja jak zawsze, jest rewelacyjna, lecz gitary nie są tym razem szczególnie dobre, a raczej umiarkowane. Pełno tutaj pauz czy takich sobie riffów, co mnie trochę boli, gdyż Blasphemer naprawdę potrafił wymyśleć coś ciekawego. Atilla z kolei to naprawdę utalentowany wokalista. Może barwa jego głosu nie jest moją ulubioną, ale gość potrafi bawić się swym gardłem (to nie brzmi dobrze). Różne krzyki, piski czy growle są naprawdę świetne, a wokal węgra nadal pozostaje jednym z bardziej oryginalnych w całym black metalu. Niestety przez słabą jakość tego materiału, momentami jego głos zlewa się z resztą instrumentów, przez co brzmi niewyraźnie. Wielka szkoda, bo Atilla serio ma fantastyczny głos!
Staram się nie wracać do tego albumu i po przesłuchaniu Ordo Ad Chao nadal twierdzę, że to nie jest taki dobry album, jak się o nim mówi. Jego niskiej jakości brzmienie bardziej przeszkadza oraz zwyczajnie brakuje tutaj hitów. Cieszy powrót Atilli, choć szkoda, że wokal kiepsko słychać. Mogę ten album polecić tylko zagorzałym fanom black metalu. To nie jest tak, że słaba jakość oznacza od razu coś złego. Wspomniane wyżej Transilvanian Hunger (czy też o wiele więcej płyt Darkthrone) czy Filosofem to naprawdę genialne albumy, lecz Ordo nie ma tego czegoś, przez co słuchałoby się go dobrze.
Esoteric Warfare (2014)
Esoteric Warfare było dla mnie pewną niewiadomą, gdyż ponownie zmienił się skład odpowiedzialny za gitarę. Blasphemer uznał, że w Mayhem zrobił tyle, ile chciał i przyszła pora na następce... a w tym przypadku następców. Gitarzystami zostali Teloch (Nidingr) oraz Ghoul (Cradle of Filth), a na kolejny album dane nam było czekać 7 lat. Efektem tego był krążek, który po dziś dzień puszczam go w celu jakiegokolwiek wyżycia. Do takich mogę zaliczyć chociażby Iowę Slipknota czy Demigod Behemotha, lecz o co konkretnie mi chodzi? Esoteric Warfare to chyba najbardziej wściekła płyta w całej dyskografii i nie potrafię inaczej słuchać tej płyty, niż gdy jestem naprawdę nabuzowany... na swój posób pasowałaby na PPE, gdzie trochę tego jadu w komentarzach jest. Mniejsza o to, materiał jest tym razem wysokiej jakości, a gra gitar jest czymś między stylem gitary Euronymousa, a Blasphemera. Efekt jest taki, że jest tu dużo wścieckłych riffów, momentami zachaczających o cięższe gatunki metalu. Dodajmy to tego niszczycielską grę na perkusji Helhammera oraz dużo bardziej chory wokal Atilli, a jakby jeszcze tego było mało, to tematyka albumu jest bliższa wojnie, zagładzie ludzkości, momentami post-apo. Dzięki temu wszystkiemu mamy płytę idealną na siłownię czy wyładowanie emocji na worku bokserskim lub powietrzu.
Odnoszę wrażenie, że Esoteric Warfare to takie drugie podejście do Ordo Ad Chao, ale pełne gniewu. I to przez ten gniew i szybkość gitar mamy ponownie album inny od poprzedników. To na swój sposób fascynujące, że przez tyle lat ten zespół dostarczał albumy kompletnie inne od siebie. Mamy klasykę z De Mysteriis, eksperymentalne The Grand Declaration, dużo bardziej techniczną i mroczną Chimerę, brudne Ordo Ad Chao oraz wściekłe Esoteric Warfare. I co tu więcej dodać? Jeżeli chcecie jakoś poczuć się lepiej po ciężkim, nerwowym dniu to ten album powinien wam pomóc. I swoją drogą, za okładkę odpowiadał Polak, Zbigniew Bielak. Trzeba przyznać, jest ona przepiękna... oraz pewnie ten fakt uczyni tę płytę ulubioną na PPE, bo ma polski akcent.
Daemon (2019)
Na ten moment ostatnia wydana płyta Mayhem, która powstała najprawdopodobniej po nonstopowym koncertowaniu i jednocześnie świętowaniu De Mysteriis Dom. Sathanas. Norwedzy byli chyba tak zachłyśnięci tym klasycznym brzmieniem, że zdecydowali się na nagranie duchowej kontynuacji ich debiutu. Dzięki temu dostaliśmy nadal dobrą, ale nic ponad to płytę, która nie ma właściwie żadnego pomysłu na siebie. Nie zrozumcie mnie źle, album jest dobry oraz dużo bardziej przyswajalny niż Esoteric czy Ordo. Perkusja wciąż robi genialną robotę, riffy są przyjemne dla ucha, ponownie tworzące we mnie ochotę nauki na gitarze, Atilla chyba przebił samego siebie, czasem próbując imitować Deada czy Maniaca... co mu wychodzi! Jeżeli jakikolwiek wokalista Mayhem otrzymał największy rozwój, to musi być nim właśnie Węgier. Niech będzie przykładem to, że poza Live in Leipzig mam jeszcze jedną koncertówkę, właśnie z Atillą na czele, gość jest fantastyczny! Jest też masa hitów pokroju Malum, The Dying False King czy Bad Blood. Praktycznie nie ma tutaj złego numeru, więc w czym tkwi problem?
Właśnie przez sam fakt, że to duchowa kontynuacja De Mysteriis Dom. Sathanas oraz brak czegoś nowego sprawia, że ten album jest tak sobie oceniany przez ludzi, w tym mnie. Gdyby tutaj było coś ciekawego, co Mayhem właściwie od zawsze oferowało, zupełnie inne wrażenia z każdej płyty, być może bardziej bym lubił Daemon. Niestety przez to, że brzmi "bezpiecznie" sprawia, że nie mogę tutaj pisać o czymś wyjątkowym. Oczywiście, warto sprawdzić Daemon i obstawiam, że fani debiutu pokochają ten krążek, lecz reszta powinna stonować oczekiwania.
I w ten oto sposób kończę omawiać dyskografię zespołu Mayhem. Jakbym miał ją podsumować, to jest rollercoasterem pełnym różnorodności, gdzie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Dorzućcie do tego ciekawą historię, którą naprawdę polecam sprawdzić samemu. Lata 90 w Norwegii są same w sobie interesującym okresem, pełnym mordów, palenia kościołów itd. A co wy sądzicie o Mayhem, black metalu czy innych zespołach tego nurtu? Słuchacie? Nie tolerujecie? Dajcie znać w komentarzach!