Drakengard 3 - do trzech razy sztuka
WAŻNE! Wpis w wersji poprawionej, dodany ponownie. Tym razem wszystko jest w jednym miejscu, bez odsyłacza, z informacją o pochodzeniu poniżej. Przepraszam za poprzednie zamieszanie KONIEC WAŻNEGO!
Zapewne duża część graczy nie wie, że uwielbiany przez nich NieR wcale nie jest całkowicie nową marką. Nie wolno oczywiście generalizować, ale bądźmy szczerzy — chyba mało kto (za wyjątkiem największych fanów Yoko Taro) słyszał wcześniej o Drakengardzie, a jeszcze mniej osób w niego grało. Chciałbym Wam powiedzieć, że w moim przypadku było inaczej, ale niestety bym skłamał. No dobra, nie tak do końca, bo byłem świadomy istnienia produkcji od nieistniejącego już studia Cavia. Padło jednak na okres, gdzie nie rozsmakowałem się na dobre w musou (popularne „warriorsy”), a więc Drakengard został jedną z wielu gier, które „znam, ale nie mam pojęcia, o czym konkretnie są”.
Za sprawą ogromnego boomu popularności jaki przyniósł Yoko Taro NieR: Automata, na powierzchnię zaczęły wypływać i zyskiwać na popularności także jego poprzednie dzieła. To nie czas i miejsce, abym opisywał Wam to, jak bardzo nie lubię (żeby nie powiedzieć dosadniej) historii walczących „ku chwale ludzkości” androidów. Czułem się po skończeniu gry (i to nie po łebkach, byleby było — wykonywałem zadania poboczne, zbierałem notatki itp.) zawiedziony, jak praktycznie nigdy wcześniej i nigdy później. Nie miałem bowiem do czynienia z paździerzem, ale gra, wokół której narósł tak ogromny kult, chyba nie mogła mnie nie zawieść. Jeżeli czytaliście moją recenzję odnowionej wersji Replicanta, zapewne wiecie, że za niewiele lepszą (ale jednak odrobinkę mimo wszystko) uważam także ją.
Powinienem więc trzymać się od produkcji wspomnianego już kilkukrotnie Japończyka z dala, czyż nie? Głupi ja postanowiłem jednak dać mu jeszcze jedną, tym razem absolutnie ostatnią szansę. Chwyciłem więc w łapy pada, rozsiadłem się wygodnie w fotelu i odpaliłem Drakengarda 3, licząc, że jeżeli znowu dostanę fabularny przerost formy nad treścią, to chociaż z lubianym przeze mnie „warriorsowym” gameplayem. Już po kilku chwilach (a w pełni po skończeniu gry) zrozumiałem, że jednak w powiedzeniu „do trzech razy sztuka” jest całkiem sporo prawdy.
Drakengard > NieR?
Nie będę się tutaj zagłębiał w zagmatwane meandry połączeń i nawiązań jakie ponoć łączą wszystkie gry Yoko Taro, zarówno te stworzone przez Platinum Games (aka Automata), jaki i Cavię (pierwszy NieR i Drakengardy). Nie jestem i nigdy nie będę ekspertem od gier tego Pana i chyba nawet nie chcę nim być. Drakengard 3 będzie tutaj więc opisany i oceniony jako samodzielny, w teorii niepowiązany z niczym byt. Jeżeli jednak myślicie, że jako taki nie ma szans się obronić, to jesteście w dużym błędzie, bo ma do zaoferowania – zaskakująco dużo.
Historia skupia się na Zero, kobiecie z tajemniczym kwiatem wyrastającym z jej prawego oka. Z niewiadomego początkowo graczom powodu i po dosyć enigmatycznym wstępie — który i tak fajnie nakreśli nam, jakim typem człowieka jest protagonistka — otrzymamy zadanie wymordowania jej sióstr, niejakich Intonerek, których imiona to liczby od Jeden do Pięciu (zarówno w angielskiej, jaki i japońskiej wersji twórcy trzymają się anglojęzycznego nazewnictwa, a więc w dalszej części tekstu będzie tak samo). Posługują się one boskimi mocami Pieśni, praktycznie władając niczym boginie światem, jaki przyjdzie nam zwiedzić.
Jaki jest cel Zero? Dlaczego chce zabić swoje siostry? Czym jest tajemniczy kwiat? Na wszystkie te pytania odpowiedź poznamy w czasie, z każdą godziną coraz bardziej kwestionując i zmieniając swój pogląd na wszystko to, co widzieliśmy przed kilkoma chwilami. To, co jednak było dla mnie absolutnie zepsute i po stokroć niepotrzebne oraz diablo przewidywalne w NieRze, w Drakengardzie rozwija skrzydła. W tej pierwszej produkcji (bardziej teraz mam na myśli Replicanta, bo i Automata nagrabiła sobie u mnie kilkoma innymi rzeczami), zmuszałem się do ponownego przechodzenia produkcji (nawet jeżeli zaledwie połowy, a nie całości) i kiedy drugie podejście wnosiło sporo nowego (ale niekoniecznie dobrego), tak już kolejne było absolutnie niepotrzebne, wymuszone, głupie, idiotyczne, kretyńskie, debilne i… no sami wiecie o co chodzi, nie ma chyba co ciągnąć tego dalej. Wierzcie mi lub nie, ale wiedząc, że gram w produkcję Yoko Taro, z marszu nastawiałem się na wywrócenie wszystkiego, co do tej pory wiem, do góry nogami i absolutnie nic mnie w ponownych przejściach nie zaskakiwało. Wielu z Was teraz może powiedzieć „a, no bo wiedziałeś co się stanie”. Tylko… co z tego? Ja przecież nie wiedziałem CO się stanie, a wiedziałem tylko, że COŚ musi. Kiedy więc to w końcu nastało i większość z tych fabularnych zwrotów okazała się do bólu przewidywalna i nudna (a niektóre zwyczajnie głupie), zaczynałem wątpić w umiejętności Yoko Taro… albo wróć, przecież ja nigdy wcześniej też jakoś przesadnie w nie nie wierzyłem. Po prostu z „nie mam na razie zdania” przeszedłem do „temu Panu już dziękujemy”.
Drakengard 3 podchodzi jednak do tematu całkowicie inaczej. Po pierwszym przejściu czekają nas oczywiście napisy końcowe, ale później nie jest wymagane od nas ponowne przechodzenie tego samego. Albo inaczej: wrócimy do tych samych lokacji, spotkamy często tych samych wrogów, ale nie będzie to „wszystko, co już znacie w innym świetle”, a po prostu masa nowej treści w już znanych miejscówkach. Nie mogę opisać, o co konkretniej chodzi, bez wchodzenia w spore spoilery, ale wystarczy Wam wiedzieć, że doświadczymy raczej swego rodzaju rozgałęzień historii, a nie jej, hmmm, wersji reżyserskiej, że tak nawiąże do ostatnich „dokonań” Sony.
Sama fabuła jest także po prostu jakaś, śledzi się ją z zaciekawieniem nie tylko, aby odkryć, co się kryje pod jej drugą/trzecią/piątą/dziesiątą warstwą, ale po prostu dla tej „głównej” i podanej nam wprost historii. Nie oznacza to, że brakuje tutaj tony symboliki, bo ta oczywiście jest praktycznie wszechobecna, ale można cieszyć się w pełni grą, także całkowicie ją olewając. Mamy wypełnione humorem dialogi, ciekawe postacie i sceny potrafiące poruszyć nasze serce do głębi, szczególnie w dalszych partiach gry, a wszystko to podlane ogromną (i wcale nie używam tego słowa na wyrost) porcją erotyki.
Ten ostatni element jest czymś, co jednych do Drakengarda 3 przyciągnie, a innych z miejsca odrzuci. Sam zazwyczaj należę do tej drugiej grupy, bo o ile erotyka w dowolnym medium mi nie przeszkadza, tak Japończycy potrafią z tym zdrowo przeszarżować. W teorii też tak jest i tutaj, ale… no właśnie, zawsze musi być jakieś „ale”. Seksualność jest tutaj bowiem nie tylko dodatkiem, fanserwisem, ale istotną i nieusuwalną częścią fabuły i uroku całości. Każda z Intonerek ma swojego sługusa, który — co jest powiedziane nam dosyć wprost — jest niewolnikiem, wykorzystywanym przez siostry w wiadomych celach. Po pokonaniu każdej z nich przechodzą oni na stronę Zero. Są to naprawdę ciekawe indywidua, od obrzydliwego wręcz staruszka Octy, lubującego się w cierpieniu Decadusa, narcystycznego Centa, po shota-boya Dito, z charakterem tak okropnym, jak urocza jego buźka. Same siostry w niczym im nie ustępują, każda z innym charakterem i swego rodzaju… powiedzmy że odchyłami. W głównej grze nie pokażą pazura aż tak bardzo, ale polecam wam zagrać (lub chociaż obejrzeć na YT, bo i cena nie współgra tutaj niestety z długością) DLC, w których wcielimy się w każdą z nich. Jeżeli będziecie musieli jednak wybrać zaledwie jedno czy dwa, najbardziej polecam te dotyczące Two i Four. Nie będę Wam ich tutaj spoilerował, ale zarzucę tylko cytatem jednej z nich, dosyć wymownym „It can’t be manslaughter if they aren’t man”.
Dialogi potrafią być często mocno niewybredne, ale przy tym skrzą od naprawdę świetnego humoru. Słuchając wymiany zdań pomiędzy postaciami, jakie mają miejsce w trakcie przechodzenia danego etapu ciężko się pod nosem nie uśmiechnąć, albo wręcz wybuchnąć śmiechem. Czasami jednak gra lekko przeszarżuje i bardziej niż zadowolenie, poczujemy zażenowanie (słynna scena, kiedy Zero tak bardzo opiernicza swojego smoka, że ten sika ze stresu do bajorka). Drakengard 3 nie ogranicza się jednak do mocno slapstickowego humoru, potrafiąc nas naprawdę mocno momentami wzruszyć, co działa głównie przez to, jak dobrze rozpisana jest relacja na linii Zero/Mikhail (imię jej smoka). Po jednej stronie mamy niewyżytą, nerwową, pełną ironii i łatwo denerwującą się Zero, a po drugiej przypominającego małe dziecko, nieświadomego większości rzeczy jakie się wokół niego dzieją Mikhaila. Smoczek jest przesympatyczny i to po prostu „good boy nad good boye”.
Gdzieś spotkałem się z całkiem ciekawą interpretacją tej relacji (chyba wspominał o tym Cross z (kiedyś) CD-Action, ale teraz głowy sobie za to uciąć nie dam), jako sytuacja małego dziecka wychowywanego w burdelu, które nie do końca rozumie, co się wokół niego dzieje. Czy jest prawdziwa? Kij to wie, znając Yoko Taro, wszystko jest możliwe. Patrząc jednak na mające miejsce w grze wydarzenia — i ogólny wydźwięk wielu scen — ma to spore ugruntowanie w rzeczywistości. Co rusz dołączający do Zero mężczyźni, specyficzne, przeseksualizowane designy, przesiąknięte erotyką dialogi i tona niewybrednych żartów, padających z ust bohaterów, a obok tego wszystkiego Mikhail – mały, nieświadomy niczego dzieciak, którego rodzicielka co chwila odtrąca, a który pomimo wszystko nie daje za wygraną, lgnie do niej, bo zależy mu jak nikomu innemu. Sami powiedzcie, ma to chyba jakiś sens?
Odchodząc już jednak na chwilę od fabuły, wypada napisać kilka słów o samej rozgrywce. Czym różni się od NieRów? Przede wszystkim gatunkiem. Nie mamy tutaj do czynienia z RPG akcji, a raczej kombinacją dosyć prostego slashera z musou (warriors). Wybieramy z menu konkretną misję, dostajemy krótką odprawę (możemy w obozowisku porozmawiać z innymi postaciami) i rzucamy się w wir walki. Naszymi narzędziami mordu będą podstawowe miecze, przebijające tarcze włócznie, zasięgowe czakramy i bojowe rękawice, idealne do walki z pojedynczymi wrogami. Poszczególne bronie możemy pomiędzy misjami ulepszać, a także wykupować (oraz znajdywać w skrzyniach, czy dostawać od towarzyszy). Same starcia różnią się nieco od standardowego Dynasty Warriors, bo i zazwyczaj nie jesteśmy zasypywani aż tak licznymi falami wrogów. Jest ich nieco mniej, a same starcia są o wiele dynamiczniejsze, możemy budować proste combosy i całość lekko zalatuje… Devil May Cry? Oczywiście nie jest tak złożona, wymagająca i dopracowana, ale nie potrafiłem uciec od skojarzeń. Jestem zresztą fanem zarówno DMC, jak i wszelakich musou, a więc taki miszmasz dał mi masę frajdy i — nawet pomimo powtarzalności — nie znudził do samego końca. Z góry jednak uprzedzam Was wszystkich może, szczególnie jeżeli nie jesteście przyzwyczajeni do „warriorsowej” rozgrywki.
Mamy co prawda kilka urozmaiceń rozgrywki, jak proste etapy „celowniczkowe” na grzbiecie smoka (lecimy, celujemy, strzelamy: ot, cała filozofia) i kilka walk z bossami przeprowadzonymi w ten sposób, ale to by było na tyle. Przez większość czasu zostajemy wrzucani na początek etapu, a naszym jedynym celem jest przerżnąć się na jego koniec. Misje poboczne niewiele tutaj pomagają, bo oferują nam zaledwie kilka archetypów, jak walki na arenie, proste czasówki (gdzie musimy raczej szybko lecieć przed siebie, próbując zdobyć określone przedmioty) i zwyczajne nawalanki. Jeżeli jednak chcecie odkryć zakończenie D (ostateczne), musicie się w nie zabawić, bo za kilkoma kryją się bronie do zdobycia, a dopiero po pozyskaniu 100%, ostatnia fabularna ścieżka zostanie przed nami odblokowana. Nieładnie Taro-san, nieładnie. Na szczęście mnie brakowało pod koniec zaledwie kilku i zdobycie reszty zajęło mi jakąś godzinkę. Najlepiej po prostu przed zagraniem sprawdźcie na jakich planszach kryje się konkretne wyposażenie, a wtedy zgarniecie je od razu, bo niektóre potrafią być dosyć niefajnie schowane.
W całości najbardziej podobały mi się chyba diablo widowiskowe — i niestety też diablo proste — starcia z bossami. Najważniejszymi są oczywiście Intonerki, a walka z każdą jest zarówno wizualnie, jaki i pod względem mechanik, nieco inna. Piątka wyśle na nas całe zastępy lalek, batalia z czwórką to próba obalenia ogromnej fortecy itd. Wyzwania wielkiego w tym nie ma, ale zdecydowanie jest na co popatrzeć. Jedyny moment, który stanowi na prawdę sporą przeszkodę, to ostatni fragment w przejściu D. Nie zaspoileruję Wam, o co konkretnie chodzi, ale całkowicie zmienia się wtedy gatunek gry, a że na cholernie trudną i niewybaczającą błędów produkcję rytmiczną, a mi na ucho słoń nadepnął…odpuściłem sobie, oglądając pozostałe kilka (na szczęście nie tak wiele) scenek na YT. Nie mam zamiaru się męczyć z czymś, do czego gra wcześniej absolutnie mnie nie przyzwyczaiła i przez chwilę nawet nie próbowała przygotować. Dziękuję, ale nie zagram według twoich zasad Taro-san. Gdyby jeszcze gra w 100% domagała technicznie, może i bym spróbował, ale…
…niestety nie jest za dobrze. Graficznie nie ma szału (aczkolwiek bardzo źle nie jest), ale wszechobecne spadki płynności (do naprawdę niskich obszarów), potrafią wybić z rytmu. O ile jeszcze w standardowych etapach da się to przeżyć, tak wymagająca ogromnej precyzji gra rytmiczna już nam błędów nie wybaczy, a każdy spadek klatek to być albo nie być. Jeżeli posiadacie dostatecznie potężny komputer, radzę Wam po prostu zakupić grę, ewentualnie DLC (cenowo jest z nimi raczej średnio, także polecam ograniczyć się do tych dwóch wspomnianych wcześniej, w ostateczności dorzucając jeszcze to dotyczące Zero) i odpalić wszystko na emulatorze, bo wrażenia powinny być o niebo lepsze niż na PS3. Aby już nie przeskakiwać niepotrzebnie do następnego akapitu, napomknę jeszcze kilka słów o muzyce. Tutaj będzie raczej standardowo, bo Kaiichi Okabe zdecydowanie stanął na wysokości zadania, dostarczając nam genialny soundtrack. Jest zdecydowanie inaczej niż w NieRach (bardziej agresywnie, drapieżnie), ale słucha się tego świetnie i idealnie pasuje do samej gry. Konkretne Pieśni Intonerek niezmiennie zrywają czerep, idealnie oddając charakter naszych przeciwników.
Strewing virgin guts all over the goddamned snow!
Początkowo podchodziłem do Drakengarda 3 niechętnie, znając swoje wcześniejsze doświadczenia z twórczością Yoko Taro. Warto było się jednak przełamać, bo oto w końcu — nawet jeżeli nie przy jednej z najbardziej lubianych gier tego twórcy — w końcu „zaskoczyło”. Bawiłem się fenomenalnie, dostając fabułę pełną specyficznego humoru, a przy tym bardzo poruszającą i mogącą w pełni wybrzmieć tylko z pomocą medium takiego, jak gry wideo. Nawet jeżeli początkowo może się tak wydawać, to nic nie jest tutaj przekombinowane, na wyrost i niepotrzebne, a każdy element fabularny dodaje swoją cegiełkę, bez której ta mozolnie (i przez kilka technicznych kwestii dosyć jednak niechlujnie) wieża by runęła. Pierwsza gra Yoko Taro jaką mogę bez żadnego „ale” polecić, szkoda tylko, że leży sobie tak nieco zapomniana na tym PS3, nie dostając żadnego remastera na nowsze platformy. Po jej doświadczeniu jednak mogę tylko zakończyć ten tekst słowami, że jak na kolejnego NieRa nie czekam, tak czwartą odsłonę Drakengarda przyjmę z otwartymi ramionami. Must-play!
Wpis oryginalnie opublikowany tutaj.