Wikingowie, sezon 5 – recenzja serialu. Moda na sukces w świecie wikingów
Są seriale, które zaczynają się bardzo obiecująco, później mają trochę problemów, ale wciąż potrafią ekscytować i dostarczać wielkich wrażeń, a następnie zamieniają się we własne karykatury. Tak się stało chociażby z The Walking Dead, tak jest też niestety z Wikingami, których piąty sezon był pod wieloma względami dramatycznie słaby. Będą spoilery!
Na początku piątej serii Ubbe, Ivar i Hvitserk przebywają w Anglii i postanawiają zdobyć miasto York. W Kattegat rządzi Lagertha. Na dworze króla Ecberta pojawia się biskup Heahmund, który chce walczyć z wikingami. A Floki wybiera się na samotną wyprawę.
Tak naprawdę streszczenie to nie ma większego sensu, bo przez dwadzieścia odcinków postacie co chwila zmieniają swoje miejsce położenia, jak również motywacje, plany i sojuszników. Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, od czego zacząć omawianie mankamentów piątego sezonu Wikingów, bo jest ich tak dużo, że nie sposób wymienić wszystkiego. Wydaje mi się jednak, że są dwa zasadnicze problemy. Pierwszy to taki, że – tak samo, jak w serii czwartej, która już zwiastowała kłopoty – sezon ma nie dziesięć, tylko dwadzieścia odcinków. Drugi polega na tym, że jedyną osobą odpowiedzialną za pisanie scenariuszy jest Michael Hirst. Innymi słowy nikt nie ma za bardzo możliwości, by wybić mu z głowy różne głupie pomysły. A podejrzewam, że sam Hirst nie byłby w stanie wytłumaczyć niektórych decyzji. Najlepszym tego przykładem jest wyprawa Flokiego, który wierzy, że na dalekiej wyspie odnalazł Asgard i ściąga tam grupkę ufających mu pobratymców. Cały ten wątek, wszystko, co się w nim dzieje jest tak pozbawione jakiegokolwiek celu i sensu, że aż brakuje słów, by to opisać. Pod słownikowym hasłem (gdyby istniało) „zapełniacz czasu ekranowego” można by po prostu znaleźć „wątek Flokiego z piątego sezonu Wikingów”. Pełno tam absurdów, oczywistych rozwiązań i – przede wszystkim – niszczenia niegdyś naprawdę charyzmatycznej i interesującej postaci. Nic, może poza krótką przemową, co by zrobił w dawnych czasach, nie zostało z Flokiego, którego tylu widzów lubiło. Brak celu i sensu to w ogóle jest znak rozpoznawczy tego sezonu. Co jakiś czas znikąd pojawiają się kolejne postacie (jak ukochana Hvitserka oraz ukochana Ivara), które niczego do serialu nie wnoszą, albo wątki (zafascynowanie Hvitserka buddyzmem, o którym zapomina się po dwóch odcinkach: podobna rzecz miała miejsce w czwartym sezonie, gdy Floki przez chwilę interesował się Islamem). Długo można by wymieniać wątki, które są źle napisane, rozwleczone i do niczego nie prowadzące. Nie wiem jednak, czy ma to sens. Po co pisać o tym, że co chwila ktoś tu z kimś uprawia seks, potem twórcy w ogóle do tego nie wracają, tak samo jak do rewelacji, że ktoś jest czyimś synem, chociaż wszyscy myśleli, że jest inaczej. To kolejne decyzje Hirsta, z których nic nie wynika. Po co został wprowadzony niejaki Magnus, kolejny ponoć syn Ragnara? Nie ma on nic do roboty, ginie w sposób całkowicie idiotyczny. W ogóle śmierci – gdy już dosięga ona jakąś znaną postać, bo tak to bohaterowie są w zasadzie nieśmiertelni i giną wyłącznie statyści – są tu pozbawione jakichkolwiek emocji. I to nawet nie tylko widzowie nie mają okazji ich poczuć, ale nawet postacie w serialu się tym nie przejmują. Dowodem niech będzie odejście (notabene biorące się znikąd) Judith. Pięć minut później, w tym samym odcinku, jej syn Alfred już nie pamięta, że przed chwilą stracił matkę.
Przeczytaj też naszą recenzję najnowszego filmu Netflixa - Polar.
Podobnie jest z kreowaniem bohaterów, które w większości przypadków woła o pomstę do nieba. O Flokim już było, nie ma sensu więc się powtarzać. Innym doskonałym przykładem beznadziejnej postaci jest Ivar. W żadnym stopniu nie jest to ciekawy psychopata. Wcielający się w niego aktor potrafi patrzeć spode łba, cynicznie się uśmiechnąć i krzyczeć. I to wszystko. Ivar to karykatura wikinga, a wątek związany z tym, że nagle – pod wpływem ukochanej – ogłasza się bogiem i wszyscy w Kattegat to akceptują bez mrugnięcia okiem jest niesamowicie niedorzeczny. To, w jaki sposób Hirst prowadzi tę postać budzi we mnie wyłącznie uśmiech politowania. Nie lepiej jest z innymi postaciami. Hvitserk jak był nudny, tak nic się tu nie zmienia. Bjorn przez dużą część czasu zainteresowany jest chyba tylko tym, by pójść do łóżka z każdą napotkaną kobietą. Lagertha (swoją drogą będąca obecnie równolatką swoich synów. I nie, białe włosy jej nie postarzają specjalnie) nie wiadomo czemu i po co nawiązuje romans z biskupem Heahmundem, który zresztą też jest dość słabą postacią. Dość powiedzieć, że w którymś momencie boi się, że pójdzie do piekła, jeśli będzie kontynuować romans z Lagerthą. I to już po tym, jak w kościele (!) zamordował z zimną krwią (!!) innego dostojnika kościelnego (!!!). Na całe szczęście są też osoby, które albo są całkiem sensowne, albo zdradzają potencjał. Do pierwszej kategorii zalicza się bez wątpienia Ubbe, który jest rozsądnym gościem, ma jasne cele i nie zmienia co chwila swojego charakteru. To też chyba nie przypadek, że nawet z wyglądu najbardziej przypomina Ragnara, którego bardzo brakuje Wikingom. W drugiej kategorii znajdują się Alfred, który jeśli tylko będzie lepiej prowadzony ma szansę stać się naprawdę intrygującą postacią oraz Harald, który się trochę miota: raz robi coś totalnie głupiego i niezrozumiałego, innym razem zachowuje się mega ciekawie i niestandardowo.
Nie tylko jednak scenariusz, mnóstwo absurdalnych i mało ciekawych wątków oraz słabe postacie są problemem serialu. Okazuje się, że dołączają do nich też niektóre bitwy. Niektóre z nich są nakręcone tak nieumiejętnie i również pełne idiotyzmów, że aż dziw bierze, że te same osoby odpowiadały za poprzednie sezony. Ot, chociażby oblężenie Kattegat z ostatniego odcinka tego sezonu jest pomyślane bardzo słabo, bo chociaż dynamizuje trochę epizod, to jednak nie dostarcza większych emocji. Nie mówiąc już o tym, że zwłaszcza w drugiej połowie piątego sezonu starć jest jak na lekarstwo. Oczywiście trafiają się naprawdę dobrze zrealizowane bitwy, jak ta z odcinka piętnastego, który na marginesie jest zdecydowanie najlepszym z drugiej części tej serii. W przedostatnim epizodzie jest też znakomity pojedynek Ubbe z królem Frodo. Nie tylko jest on długi, brutalny i aż czuć jego fizyczność, ale też rzeczywiście coś zmienia w postaci Ubbe.
Są więc momenty, gdy Wikingowie przypominają, że kiedyś byli serialem, który warto było oglądać. Osobiście nigdy nie uważałem, że jest to produkcja wybitna, ale za sporo rzeczy byłem w stanie ją docenić. No i oglądało mi się ją mimo różnych wad z prawdziwą przyjemnością. Obecnie jest to straszna męczarnia. Nie mają więc znaczenia piękne widoki, czy dobra scenografia oraz rekwizyty. Nie wpływa to specjalnie pozytywnie na końcową ocenę, która jest niska i zmusza mnie do zastanowienia, czy w ogóle warto sięgać po szósty sezon. Może jednak lepiej przerzucić się w końcu na Upadek królestwa.