Czy to najlepszy horror science fiction w historii kina? Prawdopodobnie tak
Interesującym fenomenem świątecznym, obserwowanym właściwie co roku, jest umieszczanie przez wielu internetowych wesołków życzeń na zupełnie nietypowym tle. Nawiązuje ono do jednego z absolutnych klasyków horroru science fiction z lat 80’, który w dniu premiery wcale nie spotkał się z ciepłym przyjęciem, dziś jednak słusznie jest uważany za jedno z największych dzieł tego gatunku.
“From our family to yours Merry Christmas. Wish you were here” - głosi podpis na rzeczonym internetowym memie, w którego tle widać grupkę mężczyzn stojących na śniegu. Szczególnie wybija się postać, zdecydowanie najbardziej znanego aktora, wcielającego się w pilota helikoptera R.J. MacReady’ego, Kurta Russella. Trudno powiedzieć dlaczego właśnie “The Thing” Johna Carpentera, bo właśnie o nim mowa, stało się przedmiotem tego typu żartu. Być może odpowiedzialna jest za to śnieżna sceneria, mocno kojarzona z grudniowymi świętami, za którą zresztą tęskni tak wielu ludzi. Akcja tego klasycznego dziś obrazu wcale nie toczy się bowiem w czasie świąt Bożego Narodzenia, a film miał swą oficjalną premierę 25. czerwca 1982 roku.
Dzień ten był zresztą niezwykle istotny dla historii filmu, o czym przypominano ostatnio choćby w kontekście niedawnego Barbenheimera,. Właśnie wtedy do kin w Stanach Zjednoczonych trafiły bowiem dwa niezwykle ważne dzieła. Gdyby tylko ówcześni krytycy i widzowie wiedzieli z jak doniosłym momentem mieli wtedy do czynienia… Opinia publiczna nie poznała się bowiem zarówno na “Blade Runnerze” Ridleya Scotta, bez którego dziś trudno sobie w ogóle wyobrazić filmową fantastykę naukową, jak i dziełu Johna Carpentera. Oba filmy zaliczyły kompletną klapę w box office, spotykając się również z mocno nieprzychylną opinią krytyków filmowych.
Problem z odbiorem filmu Johna Carpentera w latach 80’ zasadza się na ogromnej rezerwie ówczesnej krytyki do kina fantastycznego, zwykle porównywanego do tanich budżetowych produkcji z poprzednich dekad. Niewiele w tym zakresie zmienił “Obcy” Ridleya Scotta, w zestawieniu z którym - zdaniem zarówno dziennikarzy jak i dużej części widzów - “Coś” wypadało wyjątkowo blado. Obrazowi Carpentera zarzucano również chęć zdyskontowania wielkiego sukcesu “E.T.” Stevena Spielberga, tym razem eksplorując jednak mroczniejszy aspekt inwazji kosmitów, a także autorytarny wydźwięk opowiadanej tu historii. Porównanie do arcydzieła Scotta, do którego przyjdzie jeszcze powrócić, wypada szczególnie interesująco, ujawniając głęboko ludzki, choć zupełnie niż tam, aspekt filmu, który zresztą właściwie od początku borykał się z ogromnymi trudnościami na etapie realizacji.
Gdzie kucharek sześć…
Scenariusz do klasycznego dziś dzieła z 1982 roku bazuje na znanej powieści Johna W. Campbella “Who Goes There”, która była już wcześniej ekranizowana, w postaci widowiska Christiana Nyby z 1951 roku, w opinii wielu będącego doskonałym przykładem taniego obrazu fantastycznego z tej dekady. Od połowy lat 70’ XX wieku trwały próby zaadaptowania dzieła Cambella na poważny i co ważne mocniej trzymający się literackiego pierwowzoru obraz niż poprzednik. Nowym projektem kierowali producenci David Foster i Lawrence Turman, którzy bardzo szybko znaleźli producentów zainteresowanych realizacją filmu, co jednak długo nie przekładało się na żadne konkrety.
Projekt przechodził z rąk do rąk, nie mając szczęścia nie tylko do scenarzystów, ale również reżyserów. Duet tych pierwszych: Hal Barwood - Matthew Robbins zrezygnował ze względu na zainteresowanie innym filmem, a choć w rozważaniach na temat wyboru reżysera od 1976 roku pojawiał się John Carpenter przedstawiciele Universalu postrzegali go jako twórcę mało doświadczonego i woleli rozmawiać z Tobe’m Hooperem. Bardzo szybko zresztą tego pożałowali, bo żadne podejście Hoopera i jego artystycznego partnera Kima Henkela nie przypadło im do gustu, więc jak zwykle w takich przypadkach ruszyła giełda nazwisk. Na tradycyjnej karuzeli, oprócz wspomnianego Carpentera, byli również John Landis, a także Ridley Scott, co nie może dziwić, biorąc pod uwagę ogromną popularność “Aliena”.
Postrzeganie samego Carpentera zmienił oszałamiający sukces jego pierwszego, klasycznego obrazu, którym było rzecz jasna “Halloween” z 1979 roku, po którym stał się on pewniakiem do realizacji ekranizacji prozy Campbella. Początkowo jednak sam nie palił się do tego projektu, będąc przywiązanym do poprzedniej adaptacji z lat 50’. Zdanie zmienił dopiero po sugestii Stuarta Cohena, który polecił mu przeczytanie materiału wyjściowego. Dopiero po tym reżyser na poważnie zainteresował się pracą nad nowym filmem, dostrzegając podobieństwa prozy pisarza do klasycznego kryminału Agathy Christie. W międzyczasie, po kilku nieudanych podejściach do skryptu, producenci spotkali się z Billem Lancasterem. Choć ten pierwotnie odmówił, mając wrażenie, że chcą oni zrealizować zupełnie niepotrzebny według niego remake produkcji z 1951 roku, ostatecznie zgodził się on współpracować nad scenariuszem z samym Carpenterem, który mocno cenił jego skrypt do sportowej komedii “Straszne misie” z 1976 roku.
Początkowo przedstawiciele Universalu określili budżet na około 10 milionów dolarów, w czym zawierało się około 200 tys. dolarów, które miały posłużyć na wykreowanie przerażającego potwora obecnego w filmie. Była to najwyższa kwota, jaką firma produkcyjna przeznaczyła kiedykolwiek na tego typu produkcję, ale z czasem okazało się, że kompletnie niewystarczająca. Nie tylko na projekt tytułowej istoty, o której przyjdzie jeszcze wspomnieć, trzeba było wydać zdecydowanie więcej, ale i Carpenter nalegał na to, by zdjęcia do filmu kręcić w odpowiednio dobranych miejscach, a nie w studiu filmowym, na co ostatecznie przystano, wierząc w to, że twórca dwóch wcześniejszych hitów kinowych dobrze wie co robi.
Współczesny klasyk
Interesującym spojrzeniem na filmy, które nie zostały docenione tuż po premierze, a wręcz przejechał się wtedy po nich walec krytyki, dziś są zaś uznane za absolutne klasyki jest próba docieczenia dlaczego właściwie tak się stało. W przypadku filmu Carpentera zasadne wydaje się porównanie go do “Obcego”, z którym “Coś” wiele łączy, ale również dużo dzieli. Obraz Ridleya Scotta pokazuje współpracę grupy ludzi, chcących pokonać nieznaną sobie, a polującą na nich bestię. Zarówno Lancaster, jak i sam reżyser, wbrew poprzednim wersjom scenariusza trzymający się literackiego pierwowzoru Campbella, pomyśleli tytułową istotę jako stworzenie, mogące w dowolnym momencie przedzierzgnąć się w któregokolwiek z członków arktycznej bazy, co wprowadziło do samej historii nastrój absolutnej niepewności i podejrzliwości wobec siebie nawzajem, co w “Alien” obserwujemy w zasadzie wyłącznie w stosunku do Asha.
Istotną decyzją scenariuszową było również okrojenie liczby osób pracujących w owej bazie z 37 do ledwie 12. Lancaster słusznie twierdził, że trzymanie się literackiego pierwowzoru sprawi, że widzowie stracą jakiekolwiek rozeznanie w poszczególnych postaciach, które w dodatku nie będą mogły być w tym momencie właściwie nakreślone. Obraz od początku pomyślano również jako produkcję, w której nie ma jednego, głównego bohatera, a protagonista staje się nieformalnym przywódcą grupy dopiero w toku jej kolejnych działań, przeciwstawiając tego typu formułę klasycznym narracjom komiksowym, z oczywistych względów preferujących jednego, wybijającego się z tłumu herosa.
Znakomicie w tej roli wypadł Kurt Russell, którego angaż od początku - mimo wcześniejszej współpracy z Carpenterem - nie był taki pewny. Reżyser bowiem do samego końca pre-produkcji chciał sobie zostawić wszystkie opcje, a do roli McReady’ego rozważano m.in. Briana Dennehy, Eda Harrisa, Johna Hearda, Krisa Kristoffersona, Scotta Glenna i Toma Berengera. Decyzja o ponownej współpracy z twórcą “Ucieczki z Nowego Jorku” wiązała się nie tylko z 400 tys. dolarów, osiem razy większą gażą niż w przypadku innych aktorów, ale także z zapuszczeniem długiej brody i włosów, co miało Russellowi zająć blisko rok. Początkowo w Childsa miał wcielić się Ernie Hudson, ale po spotkaniu z Keithem Davidem zmieniono decyzję, która okazała się idealnie trafiona. W trakcie prac nad poszczególnymi postaciami pojawiały się różne koncepcje, także pójście w stronę komediową, zwłaszcza w przypadku Palmera, którego mógł zagrać nawet słynny komik Jay Leno, ostatecznie jednak zrezygnowano z tej opcji.
Znakomity dobór 100%-owo męskiej obsady, bo jedyną kobietą mającą tu rolę jest ówczesna żona Carpentera Adrienne Barbeau, która użyczyła głosu szachowemu komputerowi McReady’ego, i umiejętne rozpisanie pozwiązań pomiędzy nimi jest niewątpliwym atutem “The Thing” podobnie zresztą jak budząca grozę do dziś, nawet jeśli obecnie podszytą nieco śmiechem, konstrukcja kosmicznego stwora, za którą odpowiedzialny był Rob Bottin. Choć Carpenter nalegał, by wyglądał on cały czas tak samo, słynny twórca efektów specjalnych z lat 80’ upierał się przy koncepcji ciągłej zmiany jego wyglądu, co jak wiadomo wyszło filmowi na dobre. Oczywiście jednak w żadnym wypadku nie udało się utrzymać wspominanego wcześniej budżetu 200 tys. dolarów, bo ostatecznie sam projekt, stworzony z różnych substancji chemicznych, produktów spożywczych, gumy i różnych części mechanicznych kosztował 1.5 miliona dolarów. Nic jednak dziwnego, skoro w decydującym momencie na planie pracowało nad tym modelem aż 35 ludzi. 21-letni wtedy Bottin okupił pracę na planie filmu podwójnym zapaleniem płuc i krwawiącymi wrzodami, ale scena, w której Norris przemienia się w stwora, może spokojnie stanąć w szranki z legendarną sekwencją z Johnem Hurtem w “Obcym” Ridleya Scotta.
Prawdziwą wisienką na torcie jest tu muzyka, skomponowana przez samego Ennio Morricone, o którego udział poprosił sam Carpenter, chcąc nadać jej bardziej europejski charakter, dzięki czemu jego film również wyróżnia się na tle wielu podobnych horrorów z tych czasów. Włoski mistrz nagrał na reżysera około godziny muzyki, która ostatecznie nie pojawiła się w filmie, ale została później wydana w formie soundtracku, a następnie użyta przez Quentina Tarantino w filmie “Nienawistna Ósemka”, z czym wiąże się zresztą pewien paradoks, pokazujący zasadność przejmowania się wszelkimi nagrodami filmowymi. Morricone otrzymał bowiem za swą pracę nad “Coś” nominację do Złotej Maliny, podczas gdy za muzykę do obrazu z 2015 roku została uhonorowana Oscarem.
Ostatni przykład wydaje się również doskonałym przypisem do recepcji filmu Carpentera w kilka lat po jego premierze. W tym co początkowo nazwano “kwintesencją idiotyzmu kina lat 80’”, “absolutnym śmieciem” i “żałosnym wybrykiem” już jakiś czas później dostrzeżono umiejętne nawiązanie do twórczości H. P. Lovecrafta, błyskotliwe podsumowanie czasów zimnej wojny, jak również znakomite studium rozpadu zaufania, na przykładzie małej społeczności, mającego swoje źródła w paranoi i ciągłych podejrzeniach. Szczęśliwie sam Carpenter na uznanie nie musiał czekać tak długo, jak artyści parający się innymi dziedzinami sztuki, bo w kolejnych latach zrealizował mocno chwalone “Christine” i “Oni Żyją” niewątpliwie stając się jednym z klasyków filmowej fantastyki, znanym również ze swej twórczości muzycznej.