To było grane: "Złota Piątka"
"Proście, a będzie Wam dane" - w komentarzach często nawiązywaliście do "Złotej Piątki" i "Złotej/Srebrnej Czwórki" i to o nich przeczytacie w najbliższym tygodniu. W kolejnych natomiast pojawiać się będą inne tytuły, o których wspominacie w komentarzach. Jeśli chcecie, żeby inni poznali jakąś świetną grę na Pegasusa, o której do dziś słyszeliście tylko Wy - wiecie co macie robić.
"Proście, a będzie Wam dane" - w komentarzach często nawiązywaliście do "Złotej Piątki" i "Złotej/Srebrnej Czwórki" i to o nich przeczytacie w najbliższym tygodniu. W kolejnych natomiast pojawiać się będą inne tytuły, o których wspominacie w komentarzach. Jeśli chcecie, żeby inni poznali jakąś świetną grę na Pegasusa, o której do dziś słyszeliście tylko Wy - wiecie co macie robić.
Złota Piątka
Najpierw słowo wstępu dla tych, którzy o tym kartridżu nie słyszeli - "Złota Piątka", która trafiła na rynek w 1994 roku, była jedną z pierwszych "oficjalnie" wydanych pozycji na Pegasusa w Polsce, kompilacją gier stajni Camerica wydanych przez Codemasters. Za zebranie tego całego kodu na jednym nośniku odpowiadała firma, która w Polsce sprzedawała klony NES-a jako Pegasusy właśnie. Z powodu dystrybucji poprzez sklepy, a nie leżaki na bazarze, była też pierwszym tytułem w wersji pudełkowej, w dodatku z polską instrukcją. Warto też wspomnieć o jej reklamach, nie tylko w prasie branżowej, ale i w pozycjach dla młodszych (zabawnie prezentowało się zestawienie reklam "Złotej" i saturnowego "Nights" na przeciwnych stronach w "Kaczorze Donaldzie"). Porcja wiedzy przekazana, przejdźmy więc do mięcha - czyli pięciu pozycji, które składały się na ten żółty, plastikowy kult.
1. Big Nose the Caveman
Dobra, choć trudna platformówka, której bohaterem jest wielkonosy jaskiniowiec - już wiecie skąd tytuł. Główną motywacją do ruszenia na wyprawę pełną wrogów, platform i kości (prehistorycznego odpowiednika monet/kapsli/pierścieni...) jest gigantyczny pterodaktyl, na którego protagonista patrzy pod kątem, co tu kryć, konsumpcyjnym. I nie chodzi tu o zoofilię, świntuchy! Jednak wszamanie ptasiora nie jest takie łatwe, Daktyl ma skrzydła nie od parady i z refleksem mokrookiej sarenki umyka raz po raz, zmuszając nas do pogoni poprzez kolejne wyspy. Formuła jest dość klasyczna, leziemy przez planszę, fikamy sobie po platformach, a niemilców tłuczemy maczugą (odpowiednie znajdźki dodają jeszcze do tego kamienny atak dystanowy). Uważać trzeba bardzo, bo, mimo twardego wyglądu, jeden "zły dotyk"/upadek/kontakt z zakazaną materią i Big Nose żegna się z tym łez padołem. Spłucz i powtórz trzykrotnie i raduj się z możliwości ponownego oglądania ekranu tytułowego, bez jakiś tam dziwactw w stylu kontynuacji. Żeby jednak, choć trochę, ułatwić "pierwotniakowi" szansę kulinarnego spełnienia co kilka etapów trafiamy do "dzielnicy handlowej", składającej się z 3 sklepów - wybieramy jeden i w nim, zależnie od sprzedawcy, możemy za odpowiednią ilość kości kupić sobie jakąś dopałkę. Ich spektrum jest spore, bo mamy tu podwójne skoki, rogową skórę na stopach (na to wychodzi - pozwala deptać przeciwników) czy zwiększenie "szybkomachalności", które działają do pierwszej skuchy. Można też zaszaleć i kupić sobie parę rozbłysków gamma (kasują wszystkich na planszy) czy nawet nieśmiertelność (działa przez cały poziom, ale przed "wpadkiem" do dziury i tak nie ochroni). Na końcu większości plansz czeka na nas standardowa mieszanka jurajskiego tałatajstwa przeplatana okazjonalnym radskorpionem czy cthulhopodobnym pomiotem. A jak już bossa ubijemy, to Wielkonos rozkręca maczugę i na takim oto praszczurze helikoptera leci na kolejną wyspę (wtedy gra chwilowo zmienia się w nieco powolne, ale jednak dość przyjemne "leć w prawo i nie puszczaj spustu"). Summa summarum, BNtC daje radę, ale na kartridżu są lepsze gry. Takie jak na przykład...
2. The Fantastic Adventures of Dizzy
Pozornie - kolejna platformówka. Przynajmniej do momentu, aż nie spróbujecie się wydostać z pierwszego pomieszczenia z gry. Trzeba wziąć (nie wystarczy na niego wejść, jak to w platformówkach bywa) klucz, a potem użyć go na drzwiach i jajko, które jest głównym bohaterem, może już wyleźć na wolność. "Aha", myślicie, "to po prostu przygodówka z możliwością skakania" - i ze spokojem leziecie na pająka, który z radością uszczupla Wasz, nie-taki-znowu-długi pasek energii. "Tam do kata!" - wrzeszczycie i wiecie już, że ten mariaż platformówki i przygodówki nie będzie grą łatwą. Zacznijmy więc od boleści, które najdą nas podczas obcowania z Dizzim. Po pierwsze, autorzy uwielbiają faszerować kolejne plansze przeszkadzajkami, które zjadają nasze zdrowie. Pół biedy, kiedy to jakieś robactwo, które da się ominąć, ale zdarzają się momenty, kiedy atakujący ukryty jest za drzewem i nie ma sposobu, żeby stwierdzić gdzie dokładnie się znajduje - trzeba liczyć na fart. Uważać też trzeba na wodę we wszelakich przejawach (bo jak przecież powszechnie wiadomo, woda odpowiada za bolesną śmierć wielu jajek) - krople z sufitu, deszcz czy, nie dajcie, Panowie Kobolu, zbiorniki wodne! Kolejną wadą jest przymus zbierania gwiazdek (gra w żadnym momencie nie tłumaczy, że trzeba to robić), poukrywanych po całym świecie gry. Bez nich nie uzyskamy dostępu do finalnego zamku Złego. Na osłodę dodam, że niektóre wersje tego tytułu na innych platformach mają ich do zebrania nie 100, lecz 250, co czyni ten problem jeszcze bardziej uciążliwym. Wreszcie najbardziej drażliwe kwestie - przy sobie możemy mieć jednocześnie tylko trzy przedmioty, całą resztę trzeba gdzieś rzucić i potem, gdy są potrzebne, po nie wracać - dlatego też backtracking to drugie imię tej gry. Ze względu na całkiem spory, otwarty świat, zdarzają się paruminutowe podróże na jego drugi koniec, po jeden przedmiot, po użyciu którego coś zmienia się na jeszcze innym krańcu uniwersum...wydłuża to rozgrywkę, ale chyba nie o taką "zabawę" chodzi dziś graczom? W dodatku, standardowo, nie ma żadnego sposobu, by zachować stan gry, więc powraca znana z opisywanego tu(wklej link) Wizards and Warriors 3 formuła - chapnij na raz albo wcale. Póki co przeczytaliście same biadolenia, a przecież początek sugerował coś innego. I nie bez powodu, bo pomimo tych (dość poważnych) wad, Dizzy to naprawdę świetna retro-pozycja. Świat trzyma fajny, przesiąknięty subtelnym humorem, klimat, grafika i muzyka mogą się podobać i dziś, a niektóre z zagadek, pomimo dużej ilości lat na liczniku, pozostają świeże. Dobra pozycja, aż żal, że ta popularna kilkanaście lat temu franczyza całkowicie zniknęła. Chętnie pyknęlibyśmy w to (koniecznie z save'ami!) na jakieś Wirtualnej Konsoli czy innym XLA.
3. Big Nose Freaks Out
W instrukcji dołączonej do "Złotej" tytuł przetłumaczono jako "Jaskiniowiec Wielki Nos Złości Się"... Kolejny, a zarazem ostatni tytuł z serii o głodnym praczłowieku. Tym razem twórcy zapatrzyli się na Sonica i postanowili zrobić jego klona wykorzystując własnego bohatera. Aby wytłumaczyć skąd u Kulfona taka żwawość w stopach (w BNtC na pewno specjalnie rączy nie był), przyklejono mu do nich protodeskorolkę - duży głaz na którym spoczywa decha. By nie wdawać się w mantykanctwo, że to dziadostwo nie ma prawa się poruszać - przejdźmy do fabuły. Powodem kolejnej eskapady jest fakt, że bohater dał się wykołować i jakiś dziadyga buchnął mu wszystkie kości, które następnie, na nasze szczęście, pogubił zwiewając przed płonącym i jak lawa gorącym, słusznym gniewem "Jaskiniowca Wielkiego Nosa". Dlatego też teraz trzeba się nazapylać, naskakać i wrogów natłuc, by przywrócić mezozoiczne status quo. Jeśli zadacie sobie trud i obejrzycie filmik z gry to same lokacje, nie wspominając już o prędkości poruszania czy ogólnym klimacie, powiedzą Wam jedno: "ktoś tu ostro ściągał z niebieskiego jeża Segi". Choć przyznać trzeba, że podróba wyszła niezgorzej, nie jest to najlepsza pozycja, ale parę godzin dobrej zabawy powinna zapewnić. Przynajmniej nie jest taka trudna jak pierwsza część.
4. The Ultimate Stuntman
Czyli "Absolutny Kaskader"... tja. Pomijając głupi, w obydwu językach, tytuł, ta pozycja to mokry sen miłośnika gier i kina akcji. Bohater wyglądający jak krzyżówka Punishera i Morbiusa ze Spidermana, w obowiązkowej skórze, która aż trzeszczy pod naporem mięśni - jest. Poruszanie się każdym możliwym środkiem komunikacji - samochodem, lotnią, helikopterem, motorówką - pewnie. Sekwencje platformowe i wspinaczkowe, w których naszymi przeciwnikami są ptaki i przerośnięte pająki - nie inaczej. Bezdennie głupia fabuła, według której to najlepszy kaskader świata ma zająć się odbiciem Jenny Aykroyd (żony Dana Aykroyda?) z rąk doktora Evil (poważnie, tak się nazywa) - check. A na zakończenie dnia pracy (po ubiciu bossa i dowiedzeniu się, że "księżniczka jest w innym zamku" i jutro znów trzeba będzie latać, pływać, wspinać się i strzelać) gra logiczna w rozbrajanie bomby - ot tak, żeby nie wyjść z wprawy - wiesz, że tego chcesz! Jeśli nie przeszkadza Wam sztampa i jesteście gotowi przykleić sobie palec do przycisku odpowiadającego za strzelanie (inaczej na pewno Wam odpadnie od jego nadużywania), to jest to gra dla Was. Tylko bądźcie świadomi, że bossów jest trzech na krzyż, kolejne warianty różnią się od siebie wytrzymałością oraz kolorem i, przez wygląd oraz głupotę, przynoszą wyłącznie wstyd swemu Złemu twórcy. Można się też przyczepić do etapów platformowych, gdzie Punibius/Morsher jest sztywny jak martwy pracownik Urzędu Skarbowego, ale - z braku konkurencji na tej składance - to najlepsza strzelanka "Złotej".
Ostatnią pozycją dopełniającą zestaw jest Micro Machines, które zostało już opisane w jednej z wcześniejszych części naszych wspomnień retro (uderzajcie tutaj). To dobry moment, by przerwać czytanie, obadać filmiki i dać wyraz frustracji na autora w komentarzach. Za tydzień kącik powraca ze "Złotą Czwórką" na tapecie.